czwartek, 25 kwietnia, 2024

DZIERŻNO DUŻE

Zalew Dzierżno Duże koło Gliwic, powszechnie nazywany też Rzeczycami, to jeden z największych zbiorników wodnych na Śląsku. Powstał 40 lat temu po spiętrzeniu wód Kłodnicy, które zatopiły wyrobiska pozostałe po kopalni piasku.

Podłużny zbiornik jest usytuowany na linii południowy wschód północny zachód. Na południu zasila go Kłodnica, a wybudowany na północy wypływ odprowadza wodę do Kanału Gliwickiego. Zbiornik ma długość około 4,5 km, jego szerokość dochodzi do 1,5 km. Powierzchnia maksymalna wynosi 615 hektarów, a przeciętna głębokość około 10 – 12 m, ale trafiają się też głębie sięgające 20 m. Dno jest bardzo urozmaicone. Po kopalni pozostały liczne doły, uskoki, groble, rowy i półki, a podobno nawet tory i wagony kolejki przemysłowej. Na dnie przeważają pokłady piasku i twardego iłu pokryte miejscami – głównie we wschodniej części – grubą warstwą mułu i osadów.

Poziom i powierzchnia lustra wody znacznie się w ciągu roku wahają, ponieważ zbiornik, przy niskich stanach, zasila Kanał Gliwicki, by ułatwić tam żeglugę barek.

Od wschodu zalew dotyka kompleksu zakładów przemysłowych w Łabędach, a od północy dostęp do wody utrudnia Kanał Gliwicki. Przejechać przez niego można tylko w połowie długości zbiornika, na wysokości wsi Dzierżno, od której zalew wziął nazwę. Na zachodzie, koło wsi Traciszów, zbiornik ogranicza ziemny nasyp. Najciekawszy dla wędkarzy jest prawy, południowy brzeg Dzierżna Dużego, gdzie rozciąga się miejscowość Rzeczyce. Brzeg ten jest mocno zarośnięty. Przy niskich stanach wody, jakie trafiają się najczęściej jesienią, na obrzeżach zbiornika zostaje odciętych wiele płytkich i gęsto porośniętych rozlewisk.

Przez wiele lat Kłodnica była jedną z najbardziej zanieczyszczonych śląskich rzek, co doprowadziło do katastrofalnego skażenia Dzierżna. Złośliwi nazywali je nawet największym odstojnikiem Europy. Do dziś w pobliżu ujścia dopływu eksploatuje się na skalę przemysłową wielometrowej grubości pokłady mułu węglowego. Choć wędkarze omijali tę brudną i cuchnącą wodę szerokim łukiem, przetrwały w niej najbardziej odporne gatunki ryb: karpie, karasie i liny.

Od kilkunastu lat sytuacja stopniowo się poprawia, a zbiornik jest coraz bardziej czysty, zwłaszcza w części zachodniej. Woda przestała śmierdzieć i zaczęła być przejrzysta, pojawiła się roślinność wodna, a także gatunki ryb mniej od karasi odpornych na zanieczyszczenie. Dziś w Dzierżnie Dużym, oprócz medalowych karpi, linów i karasi, można łowić także płocie, leszcze, okonie, a nawet okazałe szczupaki. Podobno ostatnio pojawiły się także sandacze.

Żeby ten obraz nie wyglądał zbyt sielankowo, trzeba pamiętać, że woda i osady denne są nadal tak mocno skażone metalami ciężkimi (ołów, kadm, cynk), że tamtejsze ryby nie nadają się do jedzenia. Dotyczy to zarówno gatunków żerujących w mule (karp, leszcz, karaś), jak i zjadających je drapieżników.
Choć woda jest coraz czystsza, a ryb coraz więcej, nad zalewem nadal trudno spotkać wędkarza. Stwarza to niepowtarzalne warunki wędkowania w całkowitym odosobnieniu i daje dużą szansę złowienia medalowych okazów wielu gatunków ryb. Dzierżno Duże wciąż czeka na swoich odkrywców.
Jarosław Kurek

DZIKA WODA

O rybach z rzeczyckiego zbiornika słyszałem legendy od dawna, ale dopiero zdjęcia medalowych karpi mnie przekonały, że naprawdę warto tam jechać. Od stałych bywalców się dowiedziałem, że najprędzej znajdę karpie na brzegu nawietrznym, a im silniej powieje, tym lepszych wyników mogę się spodziewać. Przestrzeżono mnie też przed łowieniem na kulki proteinowe, bo tamtejsze ryby wcale ich nie znają.

Trzydniową wyprawę zaplanowałem na ostatni tydzień sierpnia. Dwa dni przed wyjazdem wybrałem się z pontonem na rekonesans w okolice Rzeczyc. Znalazłem tam ciekawe miejsce, gdzie mało kto wędkuje, bo w pobliżu kąpią się wczasowicze. Po wysondowaniu dna ciężarkiem wybrałem na łowisko odległy o 70 metrów skraj podwodnego urwiska. Sygnalizacyjną bojkę zakotwiczyłem w miejscu, gdzie głęboki na sześć metrów, twardy piaszczysty blat gwałtownie opadał na kilkanaście metrów w głąb.

Jeszcze przed wyjazdem długo się zastanawiałem nad wyborem przynęty i strategii nęcenia. Uznałem racje miejscowych, że kilkudniowe nęcenie to za mało, żeby w takiej “dzikiej wodzie” połowić na kulki. Postawiłem więc na gotowany groch, który jest dobry na karpie zawsze i wszędzie, co parę razy miałem już okazję sprawdzić. Przygotowane wiaderko grochu rozrzuciłem szerokim pasem o długości jakichś dziesięciu metrów, tuż na skraju podwodnego urwiska.
Kiedy dotarłem z wędkami na łowisko, było już późne popołudnie. Wiatr gonił do brzegu duże spienione fale, co od razu wydało mi się dobrą wróżbą. Choć woda była sfalowana, przy bojce dostrzegłem spławiające się karpie. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem. To nie było kilka sztuk, ale stado kilkudziesięciu dużych karpi. Przy tej ilości i wielkości ryb moje dziesięć kilo zanęty sprzed dwóch dni wyglądało naprawdę śmiesznie. Nie wiem, jakim cudem karpie się tak długo utrzymały w łowisku. A może dopiero przed chwilą tam trafiły? Grunt, że były i żerowały w zanęcie.

Zarzucenie wędek wypłoszyło karpie, ale po godzinie wróciły. Czy to z emocji za mocno szarpnąłem, czy też źle wyregulowałem hamulec kołowrotka, tak czy owak przypon z plecionki o wytrzymałości piętnastu kilogramów pękł jak nitka. Poprawiłem sprzęt, zmontowałem nowy zestaw i do wieczora doczekałem się jeszcze dwóch brań, każde w odstępie godziny. Co prawda nie były to największe karpie ze stada, ale jeden miał osiem, a drugi ponad dziesięć kilogramów. Emocji dostarczyły mi co niemiara.

Wieczorem brania ustały, więc donęciłem łowisko wiaderkiem gotowanego grochu z dodatkiem kilku garści sparzonych ziaren konopi. Całą noc nic się nie działo. Przysnąłem. O piątej obudził mnie dźwięk sygnalizatora i zaczął się dzień, którego nigdy nie zapomnę. Karpie żerowały niesamowicie. Co godzinę – dwie było branie, a wszystkie karpie miały od dziesięciu kilogramów wzwyż. Nie zawsze nadążałem z zarzuceniem drugiej wędki. Wyjąłem osiem sztuk, w tym dwie po trzynaście kilogramów, a dwóm lub trzem największym nie dałem rady. Brania były bardzo gwałtowne. Karpie błyskawicznie wysnuwały po kilkadziesiąt metrów żyłki, a po zacięciu walczyły bardzo ostro. Bałem się zwłaszcza zaczepienia bądź przetarcia żyłki o krawędź spadu.

Wieczorem stado znowu odeszło. Donęciłem łowisko kolejnym wiaderkiem grochu z konopiami i znowu przez całą noc nie było brania. Dopiero późnym rankiem złowiłem jedną trzynastokilową sztukę. To był już chyba ostatni maruder ze stada, które więcej się nie pokazało. Przypuszczam, że zawiniła zmiana pogody, bo nastał piękny słoneczny dzień, a wiatr całkiem się uspokoił. Tafla wody wyglądała jak martwa, tylko w okolicach bojki pływały po powierzchni zbite cienkie płaty porośniętych glonami osadów z przerytego przez karpie dna. Na tym skończyła się ta moja wyprawa.

Próbowałem potem jeszcze kilka razy łowić w Rzeczycach, ale trafiały się już tylko pojedyncze sztuki. Stado więcej się nie pokazało. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek uda mi się w tak krótkim czasie złowić jedenaście karpi o łącznej wadze przeszło 120 kilogramów.o

Łukasz Rozmus
Zabrze

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments