Porażki, wielkie zdziwienia, zaskakujące sytuacje, ale przede wszystkim nowe doświadczenia – tak wyglądał dla mnie miniony sezon.
Już wczesną wiosną w wodzie zaczęło się dziać coś nietypowego. Noce były zimne, za to w dzień pięknie świeciło słońce. Płocie były przed tarłem, ale brały tak, jakby to właśnie wiosna była dla nich okresem najgorszego żerowania. W miejscach, gdzie od lat łowiłem je wczesną wiosną, teraz całą zanętę codziennie wyżerały wzdręgi i krąpie.
To samo działo się później z leszczami. Choć przebywały w swoich stałych wiosennych miejscach, o jedzeniu nawet nie myślały. Oprócz półkilowców i jeszcze mniejszych sztuk wszystkie złowione przeze mnie średniaki, od jednego do dwóch kilo, w ogóle nie miały w brzuchach mojej zanęty. Nie miały również żadnego pokarmu naturalnego, czyli wyglądało na to, że prawie w ogóle nie żerowały! Mimo to wkrótce z ogromnym wigorem przystąpiły do tarła. Wiem to, bo trzy dni przesiedziałem w szuwarach, po kolana w wodzie, na zachodnim brzegu rzeki (leszcze wchodzą do rzeki, bo tam jest najwięcej świeżej roślinności). Żeby się tam dostać, musiałem pokonać stumetrowe trzęsawisko, ale tylko w ten sposób mogłem podziwiać te piękne ryby podczas godów. Zastanawiające: skąd one w tym roku wzięły na to siły i co je wcześniej skłoniło do tak ścisłego postu? Po tarle jeszcze przez miesiąc szukałem leszczy w kilku jeziorach. Bez skutku. Jakby gdzieś przepadły. Zacząłem przeglądać moje notatki z dawnych lat, ale wzmianek o podobnych zjawiskach w nich nie znalazłem.
Dzięki życzliwości mojego kolegi mogę od czasu do czasu korzystać z jego echosondy. To, co zobaczyłem w środku upalnego lata, wprawiło mnie w osłupienie. Zacząłem od penetracji miejsc od wielu dni zanęconych, w których jednak dotąd nie złowiłem nawet chudego krąpia. I wiosną, i latem było tam bardzo dużo ryb rozmaitej wielkości. Tylko że wiosną przed tarłem wszystkie leszcze stały przymurowane do dna. Teraz, latem, było całkiem inaczej. Leszcze rozmaitych rozmiarów przebywały, w metrowych odstępach, w różnych warstwach wody od powierzchni aż do dna, czyli do 11 metrów. Na takiej właśnie głębokości były moje łowiska. Na ekranie widziałem je codziennie, ale tylko z rana, najwyżej do godziny 9. Potem znikały. Szukałem ich wytrwale każdego dnia i w różnych miejscach, ale znajdowałem tylko pojedyncze sztuki i to na różnych głębokościach. Zapytałem rybaków. Powiedzieli dokładnie to samo.
W tym samym czasie na mojej zanęconej głębokości zaczęły brać płotki, ale nie większe niż 18 cm i tylko do wschodu słońca. Płotki na kilkunastu metrach w środku lata? To mi nie dawało spokoju, więc od razu w ten sierpniowy dzień sprawdziłem temperaturę wody. Na powierzchni było 26 stopni. To dużo, ale jeszcze nie tragedia. No dobrze, a co się dzieje przy dnie? Termometr przymocowałem do stylonowej linki razem z kilogramowym ciężarkiem. Przytrzymałem go przez kilkanaście minut trochę nad dnem na głębokości 11 m i potem szybko do góry. Tu dodam, że od wiosny do późnej jesieni lubię w ten sposób sprawdzać, co się dzieje w jeziorze. Wiele już widziałem anomalii, ale żeby latem na kilkunastu metrach głębokości w dużym, rynnowym i do tego przepływowym jeziorze temperatura wody wynosiła 14 stopni przy dnie? Tego jeszcze nie było. To chyba jakiś wybryk natury.

Najlepsze połowy leszczy miałem zawsze wtedy, gdy woda przy dnie miała około 10 stopni. Gdy podskoczyła o jeden stopień, już brań było mniej, przy czternastu stopniach leszcze żerowały jeszcze słabiej. Płotkom takie warunki pasowały, ale tylko do wschodu słońca. Do zaniku żerowania białej ryby przyczyniły się też ciągłe wiatry z pół-nocy i północnego zachodu. Dodać do tego trzeba, że przez cały sezon ciśnienie bardzo skakało. Tylko roślinność w tym roku rozrosła się jak nigdy.
Gdy jesienią temperatura wody na powierzchni wynosiła 15 stopni, na całym jeziorze, gdzie głębokość wynosiła od kilku do kilkudziesięciu metrów pojawiły się ogromne ilości bąbli. Widok był to wspaniały, a dla mnie dobry zwiastun, że życie w jeziorze wraca do normy. Wędkarze, którzy w tym czasie wypływali ze mną na ryby, twierdzili z wielkim przekonaniem, że to gazy z dna, czyli metan z siarkowodorem, bo na głębokości 16 – 18 m nic innego już być nie może. Trochę mnie zmartwiła taka opinia doświadczonych wędkarzy. Nie zaprzeczę, że są takie jeziora, gdzie te trujące gazy występują już na głębokości kilkunastu metrów, ale nigdy nie uwierzę, zanim nie sprawdzę. Jakież było zdziwienie moich nowych przyjaciół, gdy we wrześniu zaczęli łowić leszcze na głębokości 16 m. Kiedy jednak przeszliśmy na łowisko o trzy – cztery metry płytsze, brały już tylko płotki i małe leszczyki. Średnie brały tym lepiej, im głębiej, ale dużych nie było, nawet gdy temperatura wody spadła do 12 stopni.
Bałem się, że już ich w moich jeziorach nie ma. Zapytałem o nie doświadczonego rybaka. Odpowiedź, ku mojemu zaskoczeniu, była bardzo krótka.
- Duże leszcze są, one nigdzie nie zniknęły, jest ich nawet dużo. Ale ten rok jest dla wędkarzy i rybaków nietypowy ze względu na bardzo ciepłą wiosnę, gorące lato i znów ciepłą jesień. Rybom nie pasuje „gęstość” wody. Stoją rozproszone po jeziorze i ani myślą o jedzeniu. Dopiero gdy woda zrobi się bardziej „twarda”, wszystko wróci do normy i duże leszcze znów będą miały apetyt.
Tak mówił rybak. Resztę dopowiedziałem sobie sam. Woda „bardziej twarda” znaczy zimniejsza. Duże ryby potrafią się długo obejść bez jedzenia, gdy warunki im nie odpowiadają. Natomiast młodzież ruszyła na żer już przy dwunastu stopniach na powierzchni i dziesięciu na dole. Teoria rybaka się sprawdziła.
Nie czekałem ani dnia dłużej i od razu począłem nęcić na północno-wschodnim spadzie góry. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale tylko tam mogłem się spodziewać odpowiedniej temperatury wody przy dnie. Kolega Michał z Gorzowa Wlkp., który akurat ze mną wędkował, zapytał, dlaczego właśnie w tym miejscu. – Przecież tam – mówił – jest mało światła i nie ma nic, co by ryby mogły zjeść. Wiadomo przecież, że najlepsze są spady południowe i południowo-zachodnie.
- Owszem – odpowiedziałem. – Na południowych stokach stół jest faktycznie obficie zastawiony naturalnym pokarmem. Ale wiem na pewno, bo to mi się wielokrotnie sprawdziło, że duże, doświadczone ryby unikają miejsc prześwietlonych i cieplejszej wody. Zawsze przebywają na uboczu, w chłodzie i cieniu. To prawda, że brań możemy się tam spodziewać niewielu, ale po dłuższym nęceniu wędkarz na pewno będzie zadowolony.
Już po pierwszych dniach nęcenia zacząłem holować z głębokości 16 m całkiem przyzwoite ryby, ale i tu, na północnych spadach, młodzież nie mogła sobie darować darmowej wyżerki. Pchała się dosłownie w każdy kąt jeziora za pożywieniem. Bardzo rzadko w tym sezonie miałem do czynienia z braniami, przy których spławik znikał pod wodą.
Teraz bardzo poważnie przygotowuję się do zimy, bo mam powody przypuszczać, że też może być pełna nowych doświadczeń i przygód z leszczami i płociami.
Bogdan Barton