sobota, 12 października, 2024

…JARZĘBIAK…

Było to na początku lat siedemdziesiątych. Zima jakoś nie chciała się zdecydować i przyszła dopiero w samą Wigilię. Śnieg i kilkustopniowy mróz utrzymywał się do początku stycznia. Później nadeszła niewielka odwilż. Pod koniec stycznia znowu przymroziło i delikatnie posypało śniegiem.

Lód na jeziorach był niezbyt gru-by, miał jakieś 10 cm, nie da-wał więc wystarczającej gwarancji bezpiecznego połowu. Amatorzy łowienia pod lodem woleli poczekać do bardziej mroźnych dni. Dziadek Marozek był innego zdania. Tryskał energią, nie mógł usiedzieć na miejscu. Po raz ostatni był na rybach w końcu października, więc co kilka dni przyjeżdżał swoim simsonem (marka motoroweru – przyp. red.) na plażę Jeziora Otomskiego. Siedząc na pomoście walił siekierką w lód sprawdzając jego grubość. Był niezbyt mocny, ale dziadek się odgrażał, że już za kilka dni wybierze się na podlodowe okonie.

Jezioro Otomskie to zbiornik rynnowy. Jego nazwa pochodzi od niewielkiej wioski Otom, leżącej na drugim brzegu, za lasem, prawie na wprost plaży. Najbliżej wody stał domek gajowego Wróbla. Gajowy od lat był przyjacielem dziadka Marozka, chociaż ryb nie łowił. Często się spotykali, żeby wypić coś mocniejszego.

Dwa lata wcześniej dziadek Marozek wybrał się zimą na okonie. Przyjechał rowerem, bo jego simson akurat się popsuł. W plecaku miał butelkę jarzębiaku. Po połowach zamierzał przejechać rowerem przez zamarznięte jezioro do gajowego, żeby ową ćwiartkę opróżnić. Ryby nie brały. Marozek rąbał przy plaży nowe przeręble, ale bez żadnego skutku. Zdegustowany szybko spakował sprzęt i ruszył przez jezioro do kolegi.
Domek rósł w oczach i gdy do brzegu pozostało nie więcej niż 20 metrów, dziadek usłyszał głośny trzask. W tej samej sekundzie przednie koło zapadło się w wodzie. Przechylony rower wyrzucił dziadka jak z katapulty. Z plecakiem i wędkami na ramionach przejechał na brzuchu parę metrów po lodzie. Ze strachu się nie podniósł, tylko doczołgał do brzegu. Przez ten czas rower opadł na dno.
Dziadek długo po tym nie mógł ochłonąć. Dopiero wypity z gajowym jarzębiak trochę go uspokoił, ale do końca tamtej zimy nogi na lodzie już nie postawił.

Teraz, po dwóch latach, jakby zapomniał o wielkim szczęściu, które mu wtedy dopisało. Tegoroczną wyprawę odradzał mu Wróbel, odradzali też wędkarze, ale on się uparł.

  • Pożyczę bosak – mówił. – W razie czego się chwycę.
  • Ale wy, dziadku, nie umiecie pływać – odradzali wędkarze.
  • Co, już mnie w wodzie widzicie? – obrażał się i odchodził.

W ostatnią niedzielę stycznia Marozek pojawił się na plaży. Rozglądał się szukając jakiegoś wędkarza, ale nie było nikogo. Jedynym śladem obecności człowieka w okolicy był dym wydobywający się z komina gajówki Wróbla po drugiej stronie jeziora. To dodało mu otuchy. Z krzaków wyjął uprzednio przygotowany bosak. Pożyczył go od rybaków i wcześniej dowiózł nad jezioro. Wolno wchodził na lód sprawdzając jego grubość: miał mniej więcej 10 cm. Dziadek trochę się wahał, w końcu jednak kilkanaście metrów od brzegu po prawej stronie pomostu wyrąbał niewielki otwór i zaczął łowić. Bosak położył tuż przy krzesełku, by w razie czego mieć go w zasięgu ręki.

Pogoda była wymarzona. Bezwietrzna, z lekkim mrozem i delikatną warstewką śniegu na tafli lodu. Błystki podlodowe własnej produkcji okazały się skuteczne. W pierwszej godzinie wyciągnął kilka patelniaków, potem się przeniósł bliżej pomostu, zabierając bosak ze sobą. Tam złowił dwa okonie, ale już dużo mniejsze. Znów zmienił miejsce, ale ryby przestały brać. Ze złością wyrąbywał coraz to nowe dziury licząc na to, że w końcu trafi na stado okazałych garbusów. W ciągu dwóch godzin wybił ze dwadzieścia otworów. Lód wyglądał jak szwajcarski ser. W końcu zdecydował się wyrąbać ostatni otwór, najbliżej brzegu. Usiadł na krzesełku i bez wiary w sukces zaczął szarpać podlodową błystką. W pewnej chwili poczuł uderzenie, zwiastujące naprawdę dużą rybę. Szczytówka krótkiej wędki prawie sięgnęła wody. Błyskawicznie wstał i w tym momencie usłyszał trzask pękającego lodu. Z wrażenia wypuścił wędkę, która szybko dała nura w przerębel. Chciał uciekać, ale nie zdążył. W ostatniej chwili złapał bosak. Wpadł do wody, na szczęście bosak zatrzymał się na krawędziach lodu. Zaczął machać pod wodą nogami, lecz ciało wraz z grubym odzieniem robiło się coraz cięższe. Kurczowo trzymał się bosaka.

  • Ludzie, ludzie, ratunku! – zaczął wrzeszczeć. Po chwili sobie uświadomił, że przecież nikt go nie usłyszy, bo tu nikogo nie ma, chyba że… gajowy Wróbel! I zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. Gajowy z żoną oglądał telewizję i w tej właśnie chwili chciał w radiu posłuchać relacji z meczu bokserskiego. Radio stało na telewizorze, więc jedno z urządzeń trzeba było wyłączyć. I o to się posprzeczali. Żona postawiła na swoim i gajowy, by ochłonąć po porażce, wyszedł na ganek zapalić papierosa. Tam usłyszał krzyk dobiegający z jeziora. Wpadł do domu po lornetkę. Ustawił ostrość i zobaczył Marozka. W biegu chwycił kurtkę i zdziwionej żonie krzyknął:
  • Marozek się topi, jadę do niego!

Chwycił rower i pognał w kierunku jeziora. Trochę przerażała go myśl, że i pod nim lód się załamie, ale po dwóch minutach był już na drugim brzegu. Dziadek trzymał się bosaka resztką sił. Od tych krzyków biedak stracił głos. Wróbel położył rower i powoli zaczął się czołgać w kierunku topielca. Chwycił jeden koniec bosaka, drugi trzymał Marozek. Do pomostu było jakieś 5 – 7 metrów.

  • Nic nie rób Franuś, tylko się trzymaj – rozdygotanym głosem instruował gajowy. Gdy doczołgał się do pomostu, jedną ręką chwycił się oblodzonego filaru, drugą ciągnął do siebie Marozka. W końcu wyciągnął go na lód i dziadek, ciągle trzymając bosak, dowlókł się do pomostu.
    Do szpitala było jakieś trzy kilometry drogą przez las, telefonów komórkowych jeszcze nie było, a działać należało błyskawicznie. Gajowy Wróbel ściągnął mokrą kurtkę z dygocącego dziadka i dał mu swoją. Kiedy sadzał go na bagażniku, powiedział:
  • Trzymaj się mnie mocno, Franuś, jedziemy do szpitala. Jak spadniesz, to cię chyba nie podniosę. – Też był już bardzo zmęczony.
    Kiedy dojechali do szpitala, dziadek był prawie nieprzytomny. Lekarze nie dawali mu większych szans. – Ma bardzo wyziębiony organizm – mówili. – I tak dobrze, że dojechał żywy.
    Po dwóch dniach Wróbel go odwiedził.
  • Co ty, Franuś, masz zamiar umierać? Nie po to cię ratowałem. A może coś ci przynieść?
    Dziadkowi Marozkowi zaiskrzyło w oczach. Nachylił się gajowemu do ucha i szepnął:
  • Napiłbym się trochę. No wiesz… jarzębiaka.

Zdumiał się gajowy, ale pomyślał, że może to jego ostatnia prośba. Po paru minutach był z powrotem. Zza pazuchy wyjął ćwiartkę i dał koledze. Marozek wypił połowę i po chwili z uśmiechem na ustach zasnął. Wróbel schował resztę wódki pod poduszkę i rowerem wrócił do domu.
Po kilku dniach Marozka ze szpitala wypisano. Zdumionej rodzinie lekarz oświadczył: – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To chyba cud.
Po tym wydarzeniu dziadek Marozek bardzo często odwiedzał gajowego Wróbla. Według opinii pani Wróblowej za często. Ale na lód nigdy już nie wszedł.

Wiesław Stułka
Góra

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments