Inaczej jest z rzeką. Łowiący w niej spiningista nie tylko skazany jest na ciągłe zmiany przynęt, bo nie wiadomo z góry, która będzie lepsza: wobler, guma czy obrotówka. Każda z nich pracuje inaczej, różne jest też ich oddziaływanie na szczytówkę i dolnik.
Przytaczałem tu już kiedyś anegdotę, którą znalazłem w pewnym amerykańskim miesięczniku. Działo się to podczas spotkania wędkarzy amatorów z zawodowcem. Był on postacią w tym środowisku powszechnie znaną, bo w sporcie wędkarskim odnosił wiele sukcesów. Tamtejsi wytwórcy wykorzystują takich ludzi do promowania swoich wyrobów, a także, może nawet przede wszystkim, korzystają z ich doświadczenia. Na przykład kupują od nich przetestowane przynęty i wdrażają je do masowej produkcji.
Właśnie o takim woblerze, testowanym przez wiele lat, który lada chwila miał trafić na rynek, opowiadał na spotkaniu ów zawodowiec. Mówił o długiej drodze, jaką przechodzi przynęta, zanim nabierze oczekiwanych właściwości. Po każdym udanym łowieniu jeszcze się w niej coś uzupełnia i poprawia. Trzeba wtedy strugać nowy wobler, który będzie miał wszystkie zalety poprzedniego plus jeszcze to coś, na co wskazał ostatni test. Cel bowiem jest taki, żeby uzyskać przynętę, która w określonych warunkach będzie prawie idealna. Mówca zapewnił, że jemu się to udało i pokazał wobler, dzięki któremu odniósł kilka zwycięstw. Mówiąc o jego akcji, użył ciekawego określenia: “Ten wobler sprawia, że ryby robią się gorące”. W trakcie tego opowiadania zgasło światło, a kiedy znów zrobiło się jasno, stwierdzono, że ów rewelacyjny wobler zniknął. I nie znalazł się mimo obiecanej wysokiej nagrody.
Streszczony tu z grubsza artykuł ukazał się pod koniec lat siedemdziesiątych. Towarzyszyło mu zdjęcie innego woblera, który do tego zaginionego był bardzo podobny. Zainspirowany zdjęciem i tekstem, Marian Lewicki, który teraz jest moim zastępcą w “Wędkarzu Polskim”, też wystrugał wówczas woblera o zbliżonym wyglądzie. Trzeba tu dodać, że w tamtych latach mało kto w Polsce na woblery łowił. My też nie mieliśmy zbyt dużego o nich pojęcia, ale ta nowa przynęta bardzo nas intrygowała. O amerykańskim pierwowzorze Marian wiedział tylko tyle, że był w całości wykonany z balsy i miał spore dociążenie. Tak to z drewna, pleksi, ołowiu i wyobraźni powstał wobler, z którym na początku nie bardzo umieliśmy się obchodzić. W wodzie stojącej rwał do dna w zawrotnym tempie, a po próbach łowienia w rzece żartowaliśmy, że przed rzutem trzeba się przywiązać do drzewa, bo może wciągnąć do wody. Z czasem nauczyliśmy się z takich przynęt korzystać. Okazały się niezastąpione w głębokich jeziorach, szczególnie w miejscach o dnie twardym i kamienistym. Wobler dawał się łatwo sprowadzać na dużą głębokość i nie wyskakiwał do powierzchni jak piłka, kiedy się przestawało skręcać lub znacznie zmniejszało tempo prowadzenia.
W międzyczasie kilka podobnych woblerów kupiłem w sklepie. Choć pochodziły z markowych firm amerykańskich, do naszych się nie umywały. Wprawdzie miały podobne kształty i równie żywą akcję, ale brakowało im odpowiedniego dociążenia i właściwego wyważenia. Znów więc zajęliśmy się struganiem. W miarę zdobywania doświadczeń potwierdzało się wędkarskie porzekadło, że nie ma złych przynęt, są tylko przynęty źle podawane. Ale potwierdziło się też, że każda prawda jest nie do końca prawdziwa. Powołam się tu na obrotówki, bo w tej dziedzinie nasze doświadczenie już wtedy było przebogate. Weźmy dla przykładu comety. Produkowane są w rozmiarach od 0 do 5, ale wszyscy wiedzą, że wielkości 2 i 3 są najłowniejsze. Z innymi przynętami jest podobnie. Większa lub mniejsza kopia łownego woblera nigdy nie dorównuje oryginałowi, choć jest wiernie odwzorowana.
Szacuję, że w Polsce produkcją woblerów zajmuje się około 300 osób. Większość z nich robi to ręcznie, niektórzy seryjnie lub nawet masowo. I prawie wszyscy zaczynali od strugania woblerów dla siebie. Z czasem, kiedy na swoje przynęty zaczynali łowić inni, naciskani przez kolegów zwiększali produkcję, a później ją komercjalizowali. Przeważnie mieli jeden, rzadziej dwa sprawdzone wzory. Potem poszerzali ofertę i kiedy było zapotrzebowanie np. na wobler do trolingu, specjalista od woblerów kleniowych natychmiast wprowadzał go na rynek.
Ktoś inny woblerom pstrągowym dodawał kilka centymetrów i tak powstawały woblery trociowe. Wiele takich przeróbek było udanych, w końcu robili je niezłej klasy wędkarze. Jest jednak na rynku sporo knotów, które po pobieżnym oglądzie mogą zmylić nawet doświadczonego spiningistę. Lepiej więc wcześniej pytać kolegów, co im się na taką przynętę udało złowić. Jeżeli możemy przed zakupem zanurzyć w wodzie kilka woblerów z tej samej serii, zróbmy to bez wahania. Dobre woblery, utrzymywane w bezruchu, przyjmują taką samą pozycję. W innych ogon lub ster zanurzają się głębiej lub nieznacznie wychylają na bok. Na pewno i wśród woblerów odchodzących od normy znajdzie się egzemplarz łowny, ale nie wiadomo, jak go rozpoznać.
Łowienie
Wobler jest prawie niezastąpiony przy obławianiu powierzchni i toni, daje się spuścić z nurtem tam, gdzie przynęty nie można zarzucić, na przykład pod nawisy gałęzi lub pod pnie powalonych do wody drzew. Można go też bardzo długo utrzymywać w żerowisku drapieżników, bo swoim wyglądem świetnie imituje ich naturalny pokarm. Żadne inne przynęty nie są tak przydatne do przeszukiwania rozmaitych warstw wody. Mamy przecież woblery powierzchniowe, płytko schodzące, penetrujące toń wody lub warstwy przydenne, a wszystkie one dzielą się jeszcze na pływające i tonące.
Jedynym mankamentem woblerów jest ich cena. Są droższe od innych przynęt, dlatego wędkarze z obawy, by tego cennego cacka nie zerwać w zaczepach, włączają podczas łowienia, by tak rzec, hamowanie ze wspomaganiem. Kierując się jednak wyłącznie oszczędnością, nawet z najbardziej łownego woblera zrobimy tylko martwy rekwizyt.
Przy doborze woblera do łowiska należy się kierować przede wszystkim obserwacją, później wyobraźnią, a dopiero w dalszej kolejności dotychczasowym doświadczeniem. Obserwacja pozwoli nam ocenić łowisko – jego głębokość, rodzaj roślinności, ewentualne prądy wody, wreszcie występowanie ryb, które mogą być dla drapieżnika pokarmem. Mało kiedy rybi drobiazg jest niewidoczny. Tam, gdzie są małe rybki, zawsze będą również drapieżniki. Jeżeli więc rybek nie widać, poszukajmy innego miejsca. Gdy wytężymy wzrok, zobaczymy również, w jakiej warstwie wody one pływają. Gdyby przeszkadzały temu fale, to doświadczenie nam podpowie, że przy takiej pogodzie rybi drobiazg trzyma się mniej więcej metr pod powierzchnią. Roślinność, zawsze łatwa do rozpoznania, pozwala przewidzieć, jaki to będzie gatunek: płotki, okonie czy może krasnopiórki. Tyle informacji powinno wystarczyć, żeby wpuścić do wody właściwy wobler. Właściwy wielkością, kolorem i akcją.
W miejscach dzikich, a jest ich jeszcze wiele na świecie, sam wobler wykona za nas robotę. Niestety tam, gdzie na ogół łowimy, zwykłe przeciągnięcie przynęty nie wystarcza. Do jej akcji łowca musi dodać sporą garść inwencji. Jakiej? Ano tej, która też wynika z wcześniejszych obserwacji. Każdy gatunek ryby zachowuje się inaczej. Inne tworzy ławice, inaczej też czmycha przed drapieżnikiem. Z ogromu rozmaitych rybich zachowań spiningista powinien poznać jak najwięcej, żeby potem z tej wiedzy korzystać.
Wędzisko
Wobler nie jest jedyną przynętą stosowaną podczas całodziennego wędkowania. Wynika to z charakteru i rybności naszych łowisk. Żeby w ogóle wrócić do domu z rybą, wędkarz, a szczególnie spiningista, musi się niemało natrudzić. Polecanie więc jakiegoś wędziska specjalnie przydatnego do łowienia woblerem nie ma sensu chociażby dlatego, że różne są łowiska i zawsze stosujemy przynęty, którymi są nie tylko woblery. Gdyby więc ktoś chciał być konsekwentny, musiałby kupić przynajmniej dwa kije woblerowe. Jeden na rzeki, drugi na jeziora.
Najprościej jest przysposobić się do łowienia w jeziorze z łódki. Wystarczy wtedy kij o długości od 1,8 do 2,1 metra, a więc krótki. Nowoczesne kije spiningowe mają ciężar wyrzutu o dużej rozpiętości. Dzięki temu można do nich wiązać woblery ważące od 5 do 15 gramów, czyli większość przynęt tej kategorii. Dopiero woblery ciężkie powierzchniowe lub 20-centymetrowe tonące wymagają mocniejszych wędzisk. Kij najbardziej przydatny do woblera, czyli taki, który ma silny dolnik, w każdych okolicznościach będzie również przydatny do innych przynęt, na przykład do wahadłówek, byle się one zmieściły w rozpiętości ciężaru wyrzutu.
Inaczej jest z rzeką. Łowiący w niej spiningista nie tylko skazany jest na ciągłe zmiany przynęt, bo nie wiadomo z góry, która będzie lepsza: wobler, guma czy obrotówka. Każda z nich pracuje inaczej, różne jest też ich oddziaływanie na szczytówkę i dolnik. Na rzece się łowi w różnych prądach i pod tą samą przynętą kij “flaczeje” albo się robi zbyt sztywny. Brać nad wodę cały pęk kijów byłoby absurdem. Trzeba więc iść na kompromis i wziąć jedno wędzisko, ale w miarę wszechstronne. Tak właśnie postępują wędkarze nadodrzańscy, którzy wybierając się, dajmy na to, na klenie, liczą na to, że być może przyjdzie im łowić bolenie albo stoczyć walkę z dużym szczupakiem lub sumem. I zabierają stosowny do tego sprzęt.
Jeszcze kilka lat temu przeważały u nich wędziska o długości 2,7 i 3 m. Teraz rzadko się widuje spiningistów z trzymetrowym kijem. Przestawili się na wędziska 2,4 lub 2,55 m (długość popularna w Stanach Zjednoczonych, tam oznaczana jako 8’6″ – pierwsza cyfra to stopy, druga cale), o ciężarach wyrzutu do 20 g i akcji szczytowej. Są to wędziska sztywne, ale właśnie dlatego można nimi lekką przynętę rzucić relatywnie dalej niż kijem z miękkim dolnikiem, a przy dżigowaniu doskonale wyczuwa się uderzenia przynęty o dno. Za użyciem takiego kija przemawiają też względy praktyczne. Mniej męczy rękę i jest wygodniejszy, gdy trzeba się z nim przeciskać przez krzaki. A jeżeli z powodu długości kija przyjdzie spiningiście zrezygnować z jakiegoś stanowiska to i tak niewielka strata w porównaniu do wymienionych zalet.
Moda czy konieczność.
Spotykam się z opinią, że na woblery zapanowała moda. Nic bardziej mylnego! Nikt rozsądny nie powie przecież, że kilkanaście lat temu zapanowała moda na przynęty miękkie, a wcześniej na obrotówki. Moda jest zmienna, bo nie wynika z istotnych potrzeb. Woblery natomiast zyskały trwałą przychylność wędkarzy, dlatego że dzięki nim spining stał się metodą jeszcze bogatszą w trofea i emocje.
Gdzieś tam zaczynano wcześniej od nas, ale nie powinniśmy mieć z tego powodu kompleksów. Już parę razy woblery znane tylko u nas widziałem w ofercie renomowanych firm światowych. Tyle, że były wykonane ładniej, z dbałością o szczegół, w myśl skrupulatnie stosowanej zasady, że kupuje nie głowa, tylko oczy.
Ubolewam nad tym, że rodzimy przemysł woblerowy nie ma witalności, jaką daje duża sprzedaż, i nie jest w stanie wykorzystać doświadczeń takich wędkarzy jak na przykład p. Dariusza Wrzeszcza. Gdyby potraktować każdy jego wobler jako projekt, sukces byłby pewny. Przedtem jednak potrzebny byłby kapitał na rozruszanie masowej produkcji, a cenę gotowego wyrobu także musiałyby obciążyć autorskie tantiemy. Wątpliwe więc, czy nasi wędkarze byliby wstanie kupić tyle tych nowych woblerów, żeby z tego, co zapłacą, można było te wszystkie koszty pokryć i jeszcze zapewnić zysk przedsiębiorcy. Pozostaje nam więc czekać na poprawę gospodarki, zwiększenie liczby miejsc pracy i podwyżkę wynagrodzeń, a do tego czasu kupować te woblery, do których dołączona jest dobra informacja, w jakich okolicznościach są one najłowniejsze. Można też, i to jest chyba najlepsze, rozmawiać o tym z naszymi strugaczami. Żaden bowiem papier nie dostarczy tylu informacji, co kolega po kiju w bezpośredniej rozmowie. Można też robić woblery we własnym zakresie. Robota wdzięczna i zachęca do poznania wielu nowych rzeczy.
Wiesław Dębicki