piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaŁowiskoGÓRNA NYSA ŁUŻYCKA

GÓRNA NYSA ŁUŻYCKA

Nad Nysę Łużycką oprócz miejscowych wędkarzy mało kto zagląda. Wszystkim tutaj daleko, a gdy ktoś w drodze za granicę ma nawet chwilę czasu, to też po wędkę nie sięga, bo widok z mostów nie jest zachęcający.

Do 1995 roku wędkowanie w Nysie nie sprawiało przyjemności – mówi dowódca strażnicy Bratków, kpt. Jarosław Bihumak. – Złowione w niej ryby śmierdziały, bo do rzeki wlewano przemysłowe nieczystości i z naszej, i z niemieckiej strony, a do tego jeszcze dokładali się Czesi. Większość z nas chodziła na wyrobiska i starorzecza, których w okolicy niemało. Ale to się zmieniło. Dzisiaj woda jest czysta, a ryb dużo. Są piękne płocie i brzany, a klenie niejednemu wędkarzowi zdemolowały sprzęt. Rzekę zarybiali Niemcy, Czesi też wpuszczają do niej dużo ryb, zwłaszcza kleni. Wiemy o tym, bo wiele z nich ma znaczki przypięte do płetwy grzbietowej.

Nysa Łużycka to rzeka graniczna, zatem wędkarzy obowiązują tu trochę inne zasady niż wewnątrz kraju.

  • Na moim odcinku – wyjaśnia kpt. Bihumak – wyłączono z wędkowania kilka kilometrów, bo teren jest tam bardzo niedostępny, szczególnie po wylewach, a tym samym bardzo trudny do upilnowania. Nie muszę chyba mówić o problemach, jakie mamy z nielegalnym przekraczaniem granicy przez Afgańczyków, Pakistańczyków, a ostatnio ludzi z Kaukazu. Dlatego wędkowanie w Nysie jest związane z pewną niewygodą. Trzeba się zgłosić na strażnicy i okazać dokument tożsamości. To dotyczy wędkarzy przyjeżdżających z daleka. Miejscowi zgłaszają się tylko raz w roku, a potem tylko telefonicznie informują, w jakim miejscu będą wędkować. Mimo tych niewygód zapraszam nad naszą Nysę, bo prądolubnych ryb naprawdę można tu nałowić sporo.

Niedostępny dla wędkarzy jest górny odcinek Nysy Łużyckiej, od granicy z Czechami aż za most graniczny w Sieniawce. Dalej rzeka, płynąca w pradolinie, jest dosyć szeroka, a brzegi ma umocnione kamieniami. Od dziesiątków lat jej korytem nikt się na szczęście nie zajmował, jest więc zdziczałe i daje rybom dobre schronienie. Dlatego dużo tu kleni i pstrągów. Spiningista będzie rzeką oczarowany, bo co krok natknie się na inne podłoże. Spławikowiec i gruntowiec będą musieli trochę pochodzić, żeby znaleźć głębszą wodę.

Nie będzie to jednak trudne, bo rzeka meandruje i na każdym wewnętrznym łuku jest rynna. Niektóre z nich mają dwa metry, a nawet więcej. Co kawałek na Nysie spotyka się przegrody. Są to pozostałości po dawnej, przedwojennej regulacji i po wodnych młynach. Spadająca z nich woda dobrze się natlenia i właśnie dlatego pstrągi czują się tu tak dobrze. Niestety, niektóre z tych przegród są dla nich (dla innych ryb też) nie do pokonania. Dopiero poniżej Zgorzelca mogą one swobodnie wędrować. Mimo tych przeszkód zawsze jakaś troć dotrze aż w okolice Bogatyni i da się tu złowić.

Nysa Łużycka nie jest przez nas zarybiana, nie jest też pilnowana. Dogląda jej tylko Straż Graniczna i zapewne dlatego nikt tu nie kłusuje sieciami ani prądem, co na innych polskich wodach jest tak bardzo rozpowszechnione.

Najbardziej popularną metodą łowienia kleni i płoci (przy okazji trafiają się też ładne lipienie) jest przepływanka z mocno przegruntowanym zestawem. Kładzie się go w wirach na pograniczu prądu i spokojnej wody, czeka na branie, a jeżeli brań nie ma, puszcza go z prądem. Do zastoiny dobrze jest wrzucić trochę zanęty, najlepiej ugniecionej w twardą kulę. Ryby nie są tutaj do zanęty przyzwyczajone. Tak mówią wędkarze, a potwierdza to brak na brzegu opakowań. W rzece jest coraz więcej brzan. Atakują woblery, ale najwięcej łowi ich się na gruntówki. Jak wszędzie, najlepszą na nie przynętą jest groch lub żółty ser. Przez okrągły rok można tu łowić klenie, okonie i szczupaki. Jest to jednak trudne, bo trzeba rzucać bardzo precyzyjnie i mieć duże doświadczenie w czytaniu wody. Ale satysfakcja jest za to duża. Powyżej Zgorzelca leszczy prawie nie ma.

Spotkałem w Bogatyni trzech spiningistów. Pstrągi łowią w Nysie, ale często goszczą też nad Kwisą i Bobrem. Wędkarskie doświadczenie mają więc duże, o pstrągach wiedzą wiele. Wszyscy trzej uważają, że najlepszą przynętą na pstrągi i klenie jest wobler. Wszyscy też robią je sami, ale każdy inaczej.

PIJACZKI
O swoich woblerach opowiada Janusz Samborski.

Woblery zacząłem robić pięć lat temu. Wcześniej oczywiście na nie łowiłem, ale okazywało się to dosyć drogie. Dobry wobler kosztuje ponad 10 zł, a bywa, że jednego dnia pięć sztuk zostawia się w zaczepach. Taniej więc wychodzi robić je samemu. Po kilku latach doświadczeń łowię tylko na te woblery, które po korektach, przeprowadzonych już na łowisku, dobrze trzymają się wody i to w najbardziej bystrym nurcie. Tylko taką przynętą mogę się dostać we właściwe miejsce w rzece. Nieraz trzeba ściągać wobler bardzo szybko, żeby go wprowadzić do dołka. Jeżeli się przy tym wyłoży na bok, to wyfrunie do powierzchni. Rzut będzie zmarnowany, a pstrąg przestraszony.

Staram się, żeby moje woblery były do siebie podobne, a mimo to każdy jest inny. Mają identyczne kształty, są tak samo pomalowane i dociążone, a jednak każdy pływa inaczej. Są to różnice subtelne, czasami niezauważalne, ale często to one decydują o tym, czy przynęta jest skuteczna. Pewnego dnia wybrałem się z kolegą na pstrągi. Gdy ja miałem już kilka, on jeszcze żadnego. Dałem mu swój wobler. W krótkim czasie złowił dwa, nieco później trzeciego. Takie doświadczenia każą innym okiem spojrzeć na przynęty i sposób łowienia.

Moje woblery mają akcję agresywną. Łowię nimi przez cały sezon, ale czasem wiosną zakładam takie, które mają akcję bardzo spokojną i wywracają się na boki. Nazywam je pijaczkami, bo się zachowują nieprzewidywalnie. Prowadzę je bardzo wolno. Skutek jest taki, że każdy prąd wody, bez mojego w tym udziału, odsuwa je na bok albo przytapia. I to daje wyniki. Można by więc żartem powiedzieć, że to nie ja łowię, bo przecież całą robotę wykonuje za mnie woda.

Ale to są wyjątki. Normalnie staram się podprowadzić woblera jak najbliżej miejsca, gdzie może stać pstrąg. Wibracja i widok przynęty powinny go skłonić do ataku. Przynęty często zmieniam, z większej na mniejszą i odwrotnie. Gusty pstrągów są nieprzewidywalne, przy czym chodzi tu i o pokarm (a więc także przynętę), i o stanowisko. Powszechnie wiadomo, że zimą lubią one wodę spokojną. Ja tymczasem w lutym nigdy nie opuszczam płytkich bystrzyn.

PIĘKNY ZAPACH SOSNY I STARE ZŁOTO
Opowiada Mieczysław Koniuszewski

Pierwsze woblery robiłem z sosny syberyjskiej. Drewno miało piękny zapach i tyle żywicy, że zrobionych z niego woblerów nie trzeba było malować. Brały na nie pstrągi (później się okazało, że to nie zapach je wabił). Kiedy zapas sosny się skończył, robiłem woblery z lipy, a później z balsy.

Wcześniej woblery kupowałem, ale że były drogie, rzucałem nimi tylko tam, gdzie nie było ryzyka, że je stracę. Przynęt zrobionych własnoręcznie nie musiałem używać tak ostrożnie. I dopiero wtedy woda się przede mną otworzyła. Złowienie pstrąga nie było już tak trudne chociażby dlatego, że wobler można było spuszczać z nurtem w miejsca dla innych przynęt niedostępne. Ale na dużych odległościach łowić można tylko wtedy, kiedy wobler pewnie trzyma się wody, nie wykłada na boki i przy podciąganiu nie wyskakuje do powierzchni. Przy odrobinie wprawy takie wady usuwa się szybko, ale powstają czasem problemy, których rozwiązanie wymaga lat. Dlatego tak bardzo cenna jest koleżeńska pomoc i współdziałanie, wtedy bowiem indywidualne doświadczenia się sumują. W ciągu jednej wyprawy łowi się kilkanaście pstrągów i o wszystkich wiadomo, jak uderzały, na co brały, w jakich miejscach, przy jakim tempie prowadzenia itd.

Przekonałem się do woblerów, które są podobne do kiełbików. Ten kształt sprawia, że mają ciekawą akcję i pewnie się zachowują w bystrych prądach. Wiosną zakładam 7-centymetrowe, a im bliżej lata, tym mniejsze. Zmieniam też ich ubarwienie. Kiedy woda jest zimna, pstrąga najlepiej prowokują kolory żywe i jaskrawe. W miarę, jak jej temperatura się podnosi, wybieram barwy stonowane. Podstawowe kolory to brąz i oliwka, a najlepsze są te woblery, które mają boki w kolorze starego złota.

Skoro mowa o woblerach, muszę też wspomnieć o lince. Żal mi było tracić przynęty, na które już złowiłem po kilka pstrągów, i zdecydowałem się na Fireline. Łowiłem nią przez kilka lat i byłem zadowolony. Ale któregoś razu zapomniałem zabrać szpulę z linką, więc musiałem łowić żyłką. Do linki już nie wróciłem. Do tej decyzji skłoniło mnie też pewne wydarzenie z przeszłości. Na ryby wybrałem się razem z przyjacielem. On łowił żyłką, ja wtedy jeszcze wolałem linkę. On w krótkim czasie miał komplet pstrągów, ja nie złowiłem żadnego. Jak się potem okazało, pstrągi brały bardzo delikatnie, a kolega, który złowił ich jeszcze wiele, pomylił pokrowce i zamiast spiningu zabrał z sobą muchówkę. Musiał więc łowić miękkim kijem. Nie mógł rzucać ani celnie, ani daleko, a mimo to zacinał ładne sztuki. Później mi powiedział: „One nie brały, lecz zasysały przynętę jak okonie”.

NIEWIELU W TO UWIERZY

O swoich przygodach z pstrągami i o woblerach opowiada Aleksander Krówka.

Przejrzysta, płytka woda. Jak na dłoni widzę pstrąga płynącego za woblerem. Zastanawiam się, jak go sprowokować do ataku, bo ma ponad czterdzieści centymetrów i jest wart, by go potraktować poważnie. Kiedy już postanowiłem, że będę ciągnął woblera w dotychczasowym tempie, zobaczyłem, że pstrąg do niego podpływa, bierze go do pyska i siada na dnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że z tym woblerem to było złudzenie, ale kiedy zaciąłem, spłoszona ryba szybko odpłynęła, a ja zobaczyłem, jak z pyska wyrywam jej przynętę. Tego samego dnia takie samo zdarzenie miałem jeszcze kilka razy, a potem powtórzyło się mi parokrotnie. Brania nie czułem, natomiast widziałem, jak ryba całą przynętę trzyma w pysku. To mnie przekonało do robienia małych woblerów.

W tym czasie pokazały się na rynku jugolki. Moim zdaniem to dobre woblery, ale na klenie. Na pstrągi chodziły zbyt ostro. Mimo to korzystałem z tego wzoru, strugając własne. Z jugolkami miałem jeszcze ten problem, że się w nich plątały kotwiczki, zwłaszcza w małych egzemplarzach. Wymyśliłem oczko na grzbiecie. Teraz nie tylko kotwiczki się o siebie nie zaplatały, ale jeszcze na ogon mogłem zakładać o numer większe. Ryby przestały spadać, a łowiło się o wiele bardziej komfortowo.

Cały sezon łowiłem tylko małymi woblerami i stwierdziłem, że niestety mają one istotną wadę. Czepiają się ich tylko małe ryby, na większe można liczyć tylko latem pod wieczór po upalnym dniu. Dlatego znów zacząłem strugać większe woblery. Był to powrót do zasady, że duża przynęta daje dużą rybę. Tym większym woblerom nadaję inne kształty. Najpierw staram się je upodobnić do naturalnego pokarmu, później pracuję nad akcją. Ale już się tak bardzo do tego nie przykładam, bo jeżeli wobler jest duży, to wystarczy, żeby w ogóle pracował i tylko wahania ogona dostosowuję do pory roku. Duże wychylenie na wiosnę, mniejsze latem.

W pudełku mam zawsze kilkadziesiąt woblerów, bo czasem zmieniam je po każdym rzucie. Można by to rozmaicie uzasadniać, ale tak naprawdę bierze się to z niewiedzy. Pstrąg bowiem zachowuje się tak nieoczekiwanie, że wszelkie teorie zawodzą. Powód jest zapewne taki, że akurat co innego stało się jego podstawowym pokarmem. Raz to coś jest większe, innym razem mniejsze, płynie pod powierzchnią albo prąd przesuwa je po dnie. Dlatego zaatakuje trzeciego albo siódmego z kolei podanego woblera, bo właśnie ten przypomina mu to, czym się w danej chwili zajada.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments