Kilka lat temu spotkany nad wodą wędkarz pokazał mi przynętę – prostokątny kawałek rybiego mięsa, do tego bez łusek. Z początku chciałem powiedzieć, że na coś takiego z pewnością nic nie złowi. Na szczęście w porę ugryzłem się w język. W jego siatce zobaczyłem bowiem ładne sandacze.
Później sam spróbowałem łowić na filety i szybko się przekonałem, że jest to przynęta równie dobra jak martwa rybka, a przy tym bardziej poręczna. Jeden leszcz lub kilka płoci dadzą tyle filetów, że wystarczy na cały dzień łowienia. Wyciąć z ryby prostokątne kawałki mięsa o długości od 4 do 10 cm można jeszcze w domu. Warto stosować duże filety, bo przy tej metodzie sprawdza się zasada, że duża przynęta to duża ryba. Dobrze jest także zawczasu pozbawić je łusek. W niczym one nie pomagają, a tylko zaśmiecą nam stanowisko.
Haczyki do łowienia na filety muszą być bardzo ostre. Mnie się najlepiej łowi haczykami Khale o rozmiarze 4/0. Mocno trzymają i filet, i zaciętą rybę. Dobre są także haczyki karpiowe z uszkiem. Haczyk musi być duży, bo sandacz często chwyta filet obok miejsca, gdzie jest on wbity. Stosując zbyt małe haczyki utrudnialibyśmy sobie zacięcie. Zakładając filet przebijam go 2 – 3 razy haczykiem i przeszywam wzdłuż przyponem. Grot haczyka wystaje przy jego końcu. Tak założona przynęta nie spada z haczyka nawet podczas dalekich rzutów.
Jako przyponu używam ciemnej plecionki o grubości 0,15 – 0,20 mm. Jest miękka, wytrzymała i nie zauważyłem, żeby płoszyła sandacze. Przypon, długości 50 – 60 cm, przywiązuję do żyłki głównej poprzez krętlik.
Zestaw ma pewnie leżeć na dnie. Dlatego jego obciążenie dobieram stosownie do warunków panujących na łowisku. Uwzględniam jego głębokość, falowanie i uciąg wody. Zestaw trzeba mocować do żyłki głównej tak, żeby podczas brania mogła się swobodnie przesuwać. Używam więc ciężarków z krętlikiem lub uszkiem. Na żyłkę zakładam je bezpośrednio lub za pomocą agrafki z krętlikiem. W czasie łowienia ciężarek od strony przyponu jest zablokowany stoperem gumowym lub małą ołowianą śruciną.
Wędzisko i kołowrotek nie odgrywają szczególnej roli. Wystarczy solidny teleskop o długości 3 – 4 metrów i kołowrotek o stałej szpuli, który nie plącze żyłki. Żyłka główna nie może być cieńsza niż 0,30 mm, bo czasem trzeba zacinać z odległości kilkudziesięciu metrów.
Do sygnalizacji brań stosuję sposoby najprostsze. Przy otwartym kabłąku żyłka przymocowana jest gumką do rękojeści wędziska. Jeśli jest bezwietrznie, w wodzie stojącej łowię z otwartym kabłąkiem i niezabezpieczoną żyłką. W wodach płynących wykorzystuję hamulec kołowrotka. Luzuję go tak, że szpula obraca się z minimalnym oporem. W tym przypadku łowię z zamkniętym kabłąkiem. Muszę jednak pamiętać, z jaką siłą dokręcić hamulec przed zacięciem. Najpewniej jest przytrzymać wtedy szpulę ręką.
Biorący sandacz przeważnie wysnuwa kilka metrów żyłki i się zatrzymuje. Wtedy czekam z zacięciem, aż po takim postoju znów zacznie odpływać. Trwa to do kilku minut. Drugie jego odejście jest zazwyczaj spokojne i pewne. Zwijam błyskawicznie luz żyłki, a kiedy poczuję zwiększający się opór, mocno zacinam. Zdarza się także, choć rzadziej, że sandacz chwyta przynętę i natychmiast odpływa. Wtedy zacinam już po wyciągnięciu kilkunastu metrów żyłki.
Trzeci sposób brania jest taki, że sandacz wyciąga tylko 2 – 3 metry żyłki i długo nie rusza się z miejsca. Zacinam wtedy, gdy stracę cierpliwość. Staram się jednak nie czekać zbyt długo, bo nie chcę, żeby ryba połknęła przynętę bardzo głęboko. Ale szybkie zacinanie ma też wady, bo może być wiele pustych brań. Jeżeli tak się rzeczywiście dzieje, to po każdym braniu czekam coraz dłużej.
Mając mocny sprzęt holuję sandacze siłowo. Gdy rybę będę musiał wypuścić, to dzięki krótkiemu holowi pozostanie ona w lepszej kondycji. Czasami, mimo szybkiego zacięcia, sandacze połykają przynętę bardzo głęboko i haczyka nie da się sprawnie wyciągnąć. Na taką ewentualność zawsze zabieram ze sobą obcinaczki do drutu i haczyk przecinam. Natomiast gdy złowioną rybę zabieram, to zawsze odcinam przypon. Wyciąganie haczyka za wszelką cenę sprawia, że ryba w siatce szybko uśnie.
Marek Kosiorek