piątek, 19 kwietnia, 2024

PRZESZKODA?

To się na pewno zdarzało każdemu, kto kiedykolwiek łowił okonie. Gdy tylko przynęta musnęła jakąś przeszkodę, od razu następowało branie. I nie był to przypadek, lecz reguła.

Gdyby więc za każdym przeciągnięciem przynęty udało się nią delikatnie o coś puknąć, brań byłoby o wiele więcej.

A oto inna sytuacja. Na porządku dziennym jest widok okoni, które podążają za przynętą, ale atakować jej nie chcą. Skłania je dopiero jakaś sztuczka; szarpnięcie szczytówką, zmiana tempa, podniesienie lub opuszczenie przynęty itp. Takie sceny obserwujemy często, ale tylko przy powierzchni i tylko wtedy, gdy woda jest przezroczysta. Można jednak przypuszczać, że przy dnie okonie postępują tak samo.

O życiu ryb wiemy coraz więcej, ale jeszcze dużo wody upłynie zanim poznamy przyczyny każdego ich zachowania. Oba opisane tu zjawiska pozwalają się jednak domyślać, że do okonia docierają wysyłane przez drgania i dźwięki. Są one w miarę regularne. Dla ryb, które akurat żerują niezbyt intensywnie, jest to podnieta dość słaba. Podpływają, ale nie atakują. Kiedy jednak ta sama przynęta muśnie przeszkodę, wywołuje dodatkowe wibracje. Docierający do okonia sygnał, dotąd regularny, zostaje zakłócony. Dla drapieżnika może to oznaczać, że z domniemaną ofiarą jest coś nie w porządku. Być może jest słaba lub chora, a więc łup będzie łatwy. Zachęta do ataku znacznie się zwiększy, jeżeli po pierwszym zakłóceniu nastąpią dalsze.

Takie „namawianie” okonia znane jest każdemu wędkarzowi łowiącemu w toni. Wie on dobrze, że jednostajne przeciąganie przynęty nie przynosi pożądanego skutku. Dopiero zmiana jej pracy (np. po szarpnięciu szczytówką) może rybę zainteresować. Na ogół pojedyncza prowokacja nie wystarcza. Czasem trzeba ją ponawiać. Nim osiągniemy swój cel, przynęta zdąży czasem przebyć kilkanaście metrów. Trudno orzec, jak okoń interpretuje te zabiegi. Czy jest to dla niego rozpaczliwe miotanie się zranionej ryby, ucieczka raka, który porusza się ogonem do przodu i obija o przeszkody, czy jeszcze coś innego. W każdym razie po takim dopingu potrafi zaatakować z dużą furią i właśnie o to nam chodzi.

Dwa lata temu pisaliśmy o bardzo ciekawych badaniach prowadzonych przez amerykańskich ichtiologów w rejonie Wielkich Jezior. Wszczepiali oni okoniom mikronadajniki i przez kilka lat obserwowali, gdzie i kiedy ryby te przebywają. To pozwoliło im stwierdzić, że okonie dzielą się wyraźnie na dwie grupy. Jedne prawie cały rok pływają w plosie jeziora, drugie prowadzą osiadły tryb życia wśród kamieni, trzcin i zatopionych drzew. Nas interesują tym razem okonie przebywające w ukryciu.

Obracam się wśród wędkarzy, którym łowienie okoni żyjących wśród roślin, zatopionych konarów i innych zaczepów przychodzi bez wielkiego trudu. Nie jest nas wielu. Dużo by mówić dlaczego. W „Wędkarzu Polskim” ten sposób połowów popularyzujemy od samego początku, ale nawet nasi oddani czytelnicy są na wszelkie zmiany dość odporni. My, wędkarze, jesteśmy indywidualistami i do prawdy wolimy dochodzić sami. Sporo, niestety, napsuł jeden miesięcznik wędkarski propagujący nie tylko dziwne sposoby łowienia, ale i zniechęcając do stosowania starych i nowych sposobów. Jeszcze rok temu można tam było przeczytać, że antyzaczepy są nic nie warte i tylko utrudniają łowienie ryb. Coś się jednak zmienia, bo ostatnio ten sam autor odwołuje część tego, o czym sam wcześniej pisał. Wprowadzanie w błąd, które się wzięło ze słabej znajomości technik wędkarskich, odegrało jednak swoją rolę, zwłaszcza że grunt był podatny. Któż bowiem ma ochotę tracić przynęty i czas na wiązanie nowych, że wspomnę o jesieni, kiedy zgrabiałe od zimna palce nie są w stanie pochwycić cienkiej żyłki. Czyż więc nie lepiej łowić tam, gdzie żadnych podwodnych przeszkód nie ma?

Mimo takich nastrojów powoli udaje się poszerzać krąg wędkarzy łowiących systemami antyzaczepowymi. Trzy lata temu koledzy z Sulechowa, skądinąd świetni odrzańscy łowcy, poprosili mnie, bym znalazł przewodnika, który pokaże im zbiornik w Mietkowie. Chcieli bowiem przed zawodami z cyklu GP Polski poznać tamtejsze sandaczowe miejscówki. Roli tej podjął się Marek Kosiorek. O tym, co się działo wśród tego towarzystwa na dwa dni przed zawodami, można by napisać książkę. Kosiorek ustawił łódki burtami do miejscówki i powiedział: – Dziesięć metrów przed wami są sandacze. Zaczynajcie. – Efekt łatwo było przewidzieć. Karcze wystające wysoko nad dno były kapitalnym schronieniem dla dosyć dużego stada. Codziennie można było stąd wybierać po ładnym komplecie.

Bywały też dni, że zamiast sandaczy łowiło się kilka okoni, z których żaden nie ważył mniej niż pół kilograma. Sulechowianie jednak, gdy już zaczęli rzucać, zamiast sandaczy i okoni łapali same zaczepy. Po utracie kilkunastu przynęt zaczęli protestować. – Gdzieś ty nas przywiózł? – Marek na to: – Zrywając zaczepy napłoszyliście wiele sandaczy, ale na pewno jeszcze jakieś zostały. Pozwólcie teraz mnie spróbować. – Kilka skoków jiga z antyzaczepem dało mu w krótkim czasie trzy sandacze. Jeden ważył 5 kg, pozostałe miały po 2 kg. Protesty ucichły, zaczęły się prośby. Wszyscy chcieli od Marka choć po jednym antyzaczepie. Krótka lekcja wystarczyła, żeby i oni zaczęli skutecznie łowić wśród zaczepów.

Przy okazji wyszło, jak szydło z worka, jak bardzo nieprzydatne, wręcz utrudniajace łowienie, są długie wędki (2,7 lub 3 m) i cienkie żyłki.

Niedawno jigi antyzaczepowe zawieźliśmy na Suwalszczyznę. Poprzednio między trzciny i grążele sięgali głównie ci, co na wędkach mieli żywca. Teraz sukcesy odnoszą również spiningiści, bowiem główkami z drutem antyzaczepowym łowi się równie dobrze w liściach grążeli, jak i podwodnych karczach. Zresztą, co tu szukać tak daleko. Dziesięć lat temu sam łowiłem sandacze tylko tam, gdzie nie było zaczepów. Aż kiedyś nad zalewem w Głębinowie poznałem Władysława Kondrackiego. Dał mi swoje przynęty, nauczył, jak nimi łowić. Otworzył mi świat zupełnie nowych wędkarskich doznań. Kiedyś najlepsze miejsca obławiałem dookoła licząc na to, że i z tej odległości jakiś drapieżnik zainteresuje się moją przynętą. Po głębinowskiej lekcji mogę łowić skacząc rybom po głowach. Dzięki antyzaczepom.

Spełnia się marzenie spiningistów. Nasze przynęty, mając raz po raz kontakt z podwodnymi przeszkodami, nie tylko w nich nie grzęzną, ale jeszcze każdym o nie puknięciem dodatkowo wabią ryby. Nie jest jednak aż tak dobrze, żeby dało się uniknąć wszelkich strat. Nawet przy idealnej pogodzie, kiedy wody nie marszczy fala ani wiaterek nie wybrzusza żyłki, też może dojść do zerwania przynęty. Nie dlatego, że haczyki się w coś wbiją. Sama żyłka, sunąc po zaczepie, w nim się klinuje i jedynym wyjściem jest rwanie zestawu.

Mój wstępny zamiar był taki, żeby pisać tu o prowokowaniu okoni uderzeniami przynęty o przeszkody. Jak widać, nie obyło się bez obszernej dygresji o antyzaczepach. Bez tego jednak nie sposób mówić o tej technice łowienia jasno i konkretnie.

Antyzaczepowe jigi nie lubią żyłek 0,12 lub 0,16 mm. Główkę ważącą 1 lub 1,2 g, a nawet jeszcze cięższą, można uwiązać do tak cienkiej żyłki tylko wtedy, gdy się łowi w toni albo szoruje dno piaszczyste lub pokryte drobnym żwirem, na którym tylko od czasu do czasu leży gałązka lub większy kamień. Do innych celów są one zbyt miękkie i tym samym zbyt elastyczne. Jeżeli w płytkiej, przejrzystej wodzie możemy przynętę obserwować, to pół biedy, bo wtedy widzimy jak dociera do przeszkody, jak o nią uderza, ewentualnie jak się czepia. Kiedy przynęty nie widać, to wszelkie o niej informacje docierają do nas tylko za pośrednictwem żyłki.

Jeżeli jest ona bardzo rozciągliwa – a cienkie żyłki to właśnie mają do siebie – odnosimy wrażenie, że okoń zasysa przynętę, gdy tymczasem ona powoli grzęźnie w zaczepie. Najlepsza będzie żyłka 0,18 mm dla przynęt do 2 g i 0,20 mm dla przynęt do 5 g.
Jeżeli już jesteśmy przy żyłkach, to powiedzmy też kilka słów o linkach kompozytowych i plecionkach. Łowię dużo linką Fire Line, ale tylko w rzekach, w sytuacjach, kiedy muszę spuścić ciężką przynętę w głębokie doły, nad którymi jest rwący prąd.

Do połowów w jeziorach jej nie używam, bo mam wrażenie, że tak dobrze, jak ja czuję ryby, tak i ryby czują mnie, przez to, że linki i plecionki mają zerową rozciągliwość. Bardzo to męczy, bo gdy tylko przynęta czegokolwiek dotknie, wędka przekazuje to tak wyraźnie, że nie sposób się powstrzymać od zacięcia. Po wielodniowym łowieniu linkami nabiera się doświadczenia, ale nad instynktem zacinania nie da się całkiem zapanować. A zresztą wielokrotnie łowiłem w jeziorach na żyłkę ramię w ramię z kimś, kto stosował linkę. Różnica w ilości łowionych ryb była tylko wtedy, gdy prowokowaliśmy okonia szarpiąc delikatnie szczytówką. Linka przekazywała ruchy zbyt ostre. Rozciągliwa żyłka je łagodziła, dzięki czemu łowiłem więcej.

Wracając do łowienia z prowokacją… Kto ma jiga z antyzaczepem, powinien łowić spokojnie, wręcz się nim bawić. Gdy puknie w przeszkodę, odczekać ułamek sekundy i ciągnąć dalej. Przestać dopiero wtedy, gdy się poczuje opór. Wtedy trzeba opuścić szczytówkę, żeby się przynęta pobujała na gałązce. Nie ma obawy, że z powodu delikatnego puknięcia okonie się płoszą. Wprost przeciwnie, to je przywabi. Przez każde miejsce należy jiga przeprowadzić wielokrotnie. Nie zawsze okonie są na tyle ruchliwe, by zaatakować już za pierwszym razem.

Do łowienia prowokacyjnego nadają się nie tylko jigi. Można to robić także obrotówką. Doprowadzamy ją do przeszkody. Gdy obrotówka o nią uderzy, natychmiast przestajemy skręcać żyłkę i nieznacznie opuszczamy szczytówkę, żeby się błystka osunęła po zaczepie. Przy odrobinie wprawy można to robić nawet, gdy przeszkodą są miękkie łodygi podwodnej roślinności. Przy twardych zaczepach (kamienie, gałęzie) problemu nie ma wcale. Możliwości prowokacyjnego łowienia obrotówką są jednak ograniczone. Nie można tej metody stosować tam, gdzie przynęty nie widać. Pozostają wyłącznie płytkie łowiska z przejrzystą wodą.

Bodaj najbardziej prowokującą przynętą jest głęboko schodzący wobler. Gdy łowisko ma nie więcej niż półtora metra, wybieram taki wobler, który nurkuje na cztery metry. Z łatwością go zatapiam, uderzam sterem o dno i puszczam, żeby się swobodnie wynurzał na lekko napiętej żyłce. Taka przynęta zaczepia się równie rzadko jak jig z antyzaczepem. Warunek to odpowiednio gruba żyłka. Ona bowiem przekaże nam wiadomość, że ster woblera zetknął się z przeszkodą, a to jest sygnał, by przestać skręcać żyłkę. Duży ster głęboko schodzących woblerów sprawia, że kotwiczki nie grzęzną w zaczepie.

Przy takim łowieniu liczy się także wyporność woblera. Ale nie da się jednoznacznie powiedzieć, które są lepsze: te, co wynurzają się szybko, czy te, co robią to leniwie. Tutaj też obowiązuje zasada, że trzeba mieć wiele różnych przynęt, żeby wśród nich znaleźć tę jedną, która będzie najlepiej pasować do sytuacji. Raz bowiem okonie atakują woblera tak wolnego, że niemal zawisa w toni, kiedy indziej zaś podnieca je przynęta wyskakująca z niej jak piłka.

Połów woblerem należy zacząć od spenetrowania wody w całej jej głębokości. Gdy ster woblera uderzy o dno – co nastąpi po w miarę dynamicznym skręcaniu żyłki – pozwalamy mu się wynurzyć na powierzchnię. Niech tam sobie kilka sekund pływa. Potem znów go ściągamy w dół. Powtarzamy to tak długo, aż podpłynie nam pod nogi. Nie zawsze okoń atakuje łapczywie. Czasem tylko delikatnie telegrafuje (puka w przynętę), informując o swojej obecności. Lekko napięta żyłka da nam znać, z której warstwy wody ta wiadomość pochodzi (trzeba mierzyć czas wynurzania!). Wtedy zmieniamy sposób łowienia. Po dotarciu do dna wobler też się ma wynurzać, ale nie, jak poprzednio, do samej powierzchni. Zatrzymujemy go na tej wysokości, z której telegrafował do nas okoń, po czym (jeśli nie było brania) ponownie sprowadzamy go na sam dół. Jednym słowem skoki nad dnem o dużej amplitudzie.

Muszę na koniec lojalnie uprzedzić, że wędki z miękkimi szczytówkami i lejącymi się dolnikami do takiego łowienia się nie nadają. Będziemy przecież wyciągali ryby z zaczepów, więc kij musi być odpowiednio mocny, a szczególnie jego dolnik. Na szczęście w sklepach jest coraz więcej spiningowych wędek, które mają normalne, sztywne dolniki. To właśnie one pozwalają nam skutecznie zaciąć, a potem panować nad holowaną rybą.

Wiesław Dębicki

Ta okoniowa przynęta godna jest rozpropagowania, bo zastosowano w niej nowatorskie rozwiązania znacznie podnoszące skuteczność łowienia.

Pierwsze z nich to turbinka.

O jej zaletach już niejeden z nas się przekonał: furkot i błysk obracającego się elementu działa wabiąco, przede wszystkim właśnie na okonie.

Drugie to odbojnik wykonany z cienkiego sprężynującego drutu. Nie przeszkadza w zacinaniu i jest doskonałym antyzaczepem.
Obciążenie stanowi 1,5-gramowa ołowiana śrucina. Wynika z tego, że tą przynętą najlepiej łowi się w wodach stojących na głębokości do dwóch metrów. Powinna być przy tym cały czas w ruchu, bo wtedy zachowuje pozycję pionową, do czego wydatnie przyczynia się opór, jaki stawia turbinka. W tej pozycji najlepiej też pracuje odbojnik, który uderzając o podwodne przeszkody dodatkowo prowokuje do brania.

Jig z antyzaczepem zrobionym ze sztucznego włosia (podobnego, jakie się używa do mioteł podwórkowych).
Włosie w zależności od potrzeb można wyskubywać lub skracać. Jigami tego typu dobrze się łowi wśród grubych konarów i karczy, bo delikatnie odbijają się podczas przeciągania.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments