Nie wystarczy mieć dobrą, zawsze tę samą przynętę, żeby nad wodą odnosić sukcesy. Nowe stanowisko, nie ta rzeka, inny gatunek łowionych ryb – to wszystko stwarza odmienną sytuację, do której trzeba się dostosować.
Mieszkam na Dolnym Śląsku niedaleko dobrych pstrągowych rzek. Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy nad ich brzegami wędkarzy było niewielu, łowiło się na cokolwiek i bez trudu przynosiło do domu czterdziestaka, a bywało, że i sztuki znacznie większe. Teraz to się zmieniło. W Kwisie i Bobrze tłumy, więc i przynęty nie mogą być byle jakie. Oczywiście najlepszym wabikiem na pstrągi są woblery i wszyscy o tym wiedzą. Każdy by jednak chciał, żeby jego przynęta czymś się wyróżniała, żeby podać rybie coś, do czego ona się jeszcze nie przyzwyczaiła. Wędkarze więc sami próbują robić woblery. Ja też. A zaczęło się to tak.
W Bobrze, podczas letniej niżówki, woda była krystaliczna i pstrągi brały tylko na przynęty bardzo małe. Kupiłem więc woblery 2-centymetrowe, którymi jednak nie mogłem daleko rzucić, i trochę większe, 4-centymetrowe, których kotwiczki w locie się na siebie zakładały. Postanowiłem jakoś temu zaradzić, nie oglądając się na zawodowych konstruktorów przynęt. Jedna kotwiczka w woblerze nie zawsze jest dobra, bo duże pstrągi czasem z niej spadają. Zostawiłem więc dwie, ale oczko przesunąłem z ogona na grzbiet i to był dobry pomysł. Teraz kotwiczki się nie sczepiają, a i sama przynęta jest lepsza, bo przecież pstrągi atakują woblera z góry, zwłaszcza jeśli płynie blisko dna.
Ten sukces mnie zachęcił i zacząłem robić takie woblery, jakich w sklepie kupić nie można. Z tymi przynętami byłem już za pan brat i wiedziałem, czego od nowych modeli oczekiwać. Wielu moich znajomych uważa, że ten wobler jest dobry, który pracuje ogonem i podczas przeciągania nie kładzie się na boki. A przecież wystarczy uważnie popatrzeć na małą rybkę. Łatwo wtedy dostrzec, że ona się zachowuje zupełnie inaczej. Ogonkiem porusza tylko nieznacznie, za to często połyskuje lśniącymi bokami. I taki właśnie efekt postanowiłem uzyskać, projektując nowe woblery. Udało się to, gdy dociążenie przeniosłem w kierunku grzbietu. Teraz to łatwo powiedzieć, ale w trakcie pracy wcale nie było to takie proste, bo gdy dociążenie jest za duże lub się je umieści zbyt wysoko, wobler staje się do niczego. Na straty poszła niejedna przynęta i bardzo dużo czasu. Nagrodą były dobre połowy.
Najpierw na swoje woblery łowiłem tylko pstrągi. Potem się okazało, że egzemplarze trochę większe, cztero- i sześciocentymetrowe, to świetna przynęta na klenie. Może więc i na tym nie poprzestać? Zacząłem pracować nad woblerami 7-centymetrowymi, które naśladowały ukleje. Bardzo dużo czasu zajęło mi faszerowanie ich ołowiem w taki sposób, żeby się kolebały na boki, ale rezultaty są dobre. Teraz na takie woblery łowię szczupaki. Pstrągi też.
Nie wystarczy jednak mieć dobrą, zawsze tę samą przynętę, żeby nad wodą odnosić sukcesy. Nowe stanowisko, nie ta rzeka, inny gatunek łowionych ryb – to wszystko stwarza odmienną sytuację, do której trzeba się dostosować. A to znaczy dobrać wobler odpowiedni pod względem wielkości, koloru i akcji, zastosować właściwą technikę prowadzenia i – co może nawet najważniejsze – rzucić przynętę w dobre miejsce. Wobler nie powinien przepływać przez stado rybek, lecz w pewnej od niego odległości (jeśli rybek nie widać, to powinniśmy przewidywać, gdzie one mogą być). Pamiętajmy, że drapieżnik działa jak selekcjoner. Atakuje te ofiary, które oderwały się od stada. Może to bowiem oznaczać, i przeważnie oznacza, że taka rybka jest chora lub słaba i dopaść ją nie będzie trudno. Tak samo musi się zachowywać nasz wobler: być blisko, ale poza stadem. To jest bardzo mocna prowokacja do ataku.
Aleksander Krówka
Bogatynia