wtorek, 16 kwietnia, 2024
Strona głównaŁowiskoJAK JEST WODA TO I RYBA BĘDZIE

JAK JEST WODA TO I RYBA BĘDZIE

Pan Franciszek sezon zaczyna z wiosną. Zimą wygrzewa przy piecu reumatyzm, którego się nabawił za kierownicą autobusu, kiedy pracował w złotowskim pekaesie. Wcześniej robił również w kiełpińskiej bukaciarni, jednej z największych w dawnym województwie pilskim.

Na Kiełpinie „od zawsze” wędkuje Franciszek Kufel. Obecnie jest na emeryturze, więc prawie każdego dnia nawet kilkakrotnie zasiada na swoim pomoście nad jeziorem, a w przerwach obrządza króliki. Ryby łowi jeszcze jedynie w pobliskim  Gogolinie Wielkim – jeziorze nieco mniejszym, lecz głębszym – ale w tym roku go „wnerwiło”, bo w maju trzy razy tam zajechał rowerem i nic nie złowił. W jego przypadku rzecz to niebywała. Mówi, że spróbuje jeszcze jesienią, gdyż szczupaki tam metrowe, a garbusy też ładne. Innych wód nie jest ciekaw, wystarczy mu ta, co pod domem, choć płyciutka i zarośnięta. Bo „jak jest woda, to i ryba będzie”. Kiedyś wybrał się z kompanami na Gwdę do odległego o 15 kilometrów Lędyczka, żeby nałowić pstrągów. Z autobusu licho zaprowadziło ich zaraz do knajpy, gdzie napili się wódki i wędki połamali. Taka to była wyprawa. Od tamtego czasu z nikim i nigdzie na ryby nie jeździ.

Pan Franciszek sezon zaczyna z wiosną. Zimą wygrzewa przy piecu reumatyzm, którego się nabawił za kierownicą autobusu, kiedy pracował w złotowskim pekaesie. Wcześniej robił również w kiełpińskiej bukaciarni, jednej z największych w dawnym województwie pilskim. Dobrze wówczas zarabiał, stać go było na sprzęt, pojechał po niego aż do Warszawy, gdyż w okolicznych sklepach niczego nie było. Pełna Germina i kołowrotek Rex kosztowały go 3.600 zł i pół litra łapówki. Zarabiał wtedy 4.200 zł. Po reformie „urwał się zbyt na wołowinę, więc tuczarnię szybko zamknięto”. Wielu okolicznych mieszkańców straciło pracę, a że teraz uprawa ziemi się nie opłaca, więc biednie wokoło. On ma emeryturę, z której da się wyżyć, no i łowi ryby.

Jezioro Kiełpin na mapie ma 25 hektarów, ale chyba tylko wczesną wiosną, kiedy jest nabrzmiałe od wody. Wraz z nastaniem ciepłej pory roku marnieje w oczach i odsłania trawiasty brzeg. Latem jest o połowę mniejsze, a w najgłębszym miejscu ma raptem półtora metra. Raz, kilkanaście lat temu, wyschło zupełnie. Mieszkańcy przylegającej do jeziora wioski o tej samej nazwie już nawet podzielili między sobą ziemię, którą obdarowały ich niebiosa, ale wiosną woda znowu się pojawiła, a wraz z nią ryby.

Wiosną musi się natyrać, aby z kilku stanowisk wygrabić zielsko. Nie wszystko, tyle tylko, by wędkę było gdzie zarzucić. Trochę zielska musi zostać, bo inaczej lin nie podejdzie. Pan Franciszek na liny ma niezawodny sposób, a złowił w życiu ich tyle, że – jak mówi – na trzy, gdzie tam, na pięć przyczep od traktora by nie weszły. Łowisko zanęca dzień naprzód ziemniakami z obiadu wymieszanymi z parzoną pszenicą, całymi gnojaczkami wytartymi z brudu i śluzu w piasku oraz rozmoczonym chlebem, aby kula się trzymała. Nęci niedaleko, wszystkiego 10 – 15 metrów od pomostu, w miejscu, skąd wygrabił zielsko. Na ryby zasadza się następnego dnia o świcie oraz pod wieczór. Na haczyk nadziewa ziemniaka. Nie kosteczkę, jak to robi wielu wędkarzy, ale solidny kawałek, bo jego zdaniem „sztuka wymaga sztuki”.  Przynętę kładzie na dnie. Czasem, gdy słyszy mlaskanie ryb, zmniejsza grunt i łowi w połowie wody. W tym roku z Kiełpina wyciągnął niewiele linów, wszystkiego z pięćdziesiąt sztuk. Największy miał dwa i pół kilograma. Z linami tak jest, że jednego roku biorą jak płotki, a innego nie sposób ich nałowić. Pan Franciszek obecny upalny rok pod względem linów zalicza do gorszych, za to nałowił się karasi. Może jesienią, jak zielsko zniknie i ryba wejdzie w brzeg, coś się poprawi.

Jesienią rzuca kamieniami po trzcinach. Wędkarze się śmieją, że płoszy sobie ryby, a on im mówi: „Ty się śmiej, a ja będę łowił”. I faktycznie tak jest. Niejeden zakład wygrał. – Kamieniami  wyganiam ryby z trzcin – wyjaśnia. – Wypłoszone kręcą się w pobliżu, ale boją się znów w nie wpłynąć. Jeść im się chce, więc biorą na moją przynętę. – Napełnił w ten sposób wiele siatek linami, karasiami, płotkami i węgorzami. Najlepsza to jednak sztuczka na szczupaki, bo najmniej się płoszą i uderzają zaraz, gdy tylko wypłyną z trzcin.

Szczupaki są drugą pasją pana Franciszka. Zjadł na nich zęby i wie, że szczupakowi „trza dać przynętę do szyku”. Nie żadną drobną rybkę, ale 15-centymetrową płoć, a wtedy walnie bez zastanowienia. Szczupaków na Kiełpinie szuka pod brzegiem. Najwięcej ma ich w maju, a później, kiedy zejdzie zielsko. Poza żywcem łowi je także na spining. Ma jedną jedyną niezawodną blachę, którą majta cały sezon. – Kiedyś błystki były drogie, pomyślałem po co mam kupować i zrobiłem z łyżki nierdzewki. Ciężko było otwory przewiercić, ale się udało i wyszła blacha klasa. – Łycha jest długa na 7 centymetrów, świeci się niczym księżyc w pełni, a chodzi  – jak na prawdziwego spoona przystało – w poziomie, od czasu do czasu robiąc pełny obrót. Zielsko jej się nie ima, szczupaki za nią szaleją, więc pan Franciszek kilka innych blaszek, podarowanych przez znajomków, trzyma w szufladzie („ładne są, firmowe, meppsy też”), a swojej łyżki pilnuje jak oka w głowie i już kilka razy wchodził za nią do wody w listopadzie.

Wiesław Branowski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments