piątek, 19 kwietnia, 2024

DWUDZIESTE OPOWIADANIA

Wpadłem do niego jak zawsze bez zapowiedzi, bo prowadził dom otwarty, i zastałem go przy spisywaniu wspomnień. Odłożył na bok zapisane kartki i rozmawialiśmy o interesach. Zadzwonił telefon. Sięgnął po słuchawkę, przeprosił i zaczął rozmawiać. To była dłuższa rozmowa. Przesiadłem się na fotel przed akwarium i oglądałem rybki. A potem sięgnąłem po zapełnione bazgrołami kartki i starałem się coś z nich wyczytać. Tak się wciągnąłem w rozszyfrowywanie hieroglifów, że nie zauważyłem, kiedy skończył rozmawiać. Taktownie czekał, aż skończę czytać.
– To będzie moje dwudzieste i ostatnie króciutkie opowiadanie – powiedział, kiedy odłożyłem ostatnią kartkę.
– Dlaczego ostatnie? – zapytałem.
– Wyczerpały się wspomnienia, a i fantazji też brakuje – odpowiedział.
– Nie ma tytułu – zauważyłem.
– Może ty go wymyślisz? – zaproponował. – Z tym często mam kłopot.
– Brak mi polotu. Stać mnie jedynie na jakiś banał – odpowiedziałem.
– Na przykład?
– Na przykład: “Dwudzieste opowiadanie”? – palnąłem.
Pomyślał chwilkę, potem popatrzył na mnie z uśmiechem i powiedział:
– Może być.

Potem przez dwa miesiące nie było mnie w kraju.
A kiedy wróciłem, zadzwoniłem do niego.
– Co z dwudziestym opowiadaniem? – zapytałem.
– Pełny sukces – odpowiedział. – Musimy to uczcić.
– Piszę się na to, ale dasz mi je przeczytać – postawiłem warunek.
Zabrałem ten numer magazynu do domu. Rozsiadłem się wygodnie i zaopatrzony w szklankę szlachetnego trunku zacząłem czytać.
“Wyszliśmy na brzeg…” Ot, patriota inaczej?, pomyślałem. Do głowy cisnęło się “Spoza gór i rzek…”

Zacząłem od nowa. Tym razem “pociągnąłem” zdanie do końca:
“Wyszliśmy na brzeg niedużej rzeki, wijącej się przez gęsty las mieszany. Brzeg niewygodny, postrzępiony, porośnięty krzewami. Ale za to jak tu pięknie: to skrawek niemal dziewiczej przyrody. I ten fascynujący, orzeźwiający zapach.
– Tu można oddychać pełną piersią – z zadowoleniem powiedział Jarek, napinając klatę do granic wytrzymałości. – Ale szkoda czasu na zachwyty. Bierzmy się do wędkowania. – To powiedziawszy, zsunął się nagle z niewysokiej skarpy i wylądował w wodzie. Na szczęście nie upadł – podpierając się złożonym jeszcze wędziskiem, jedynie zamoczył tyły i nabrał trochę wody w wodery. Ale jak komicznie bronił się przed upadkiem!
– Jasny gwint! – wrzeszczał. – Ki diabeł! A niech to szlag…!
I wrzeszczałby dalej, gdybym nie zaczął pękać ze śmiechu.
– Jareczku, dziewięć koma dziewięć za tę taneczną figurę – rechotałem.
– Śmiej się, palancie – powiedział już spokojnie.
Podał mi wędzisko, potem zdjął plecak i położył go na brzegu, po czym wygramolił się z wody i zaczął się odwadniać?.
– Pechowo się zaczęło – mruknął. – Ale nic to. Cała naprzód!

I poszliśmy w cug, jak mawiał. Ale przedtem dla animuszu i na dobry początek wzięliśmy po kieliszku.
Wędkowaliśmy jak zawsze: on pierwszy, a ja za nim. On na wobler, a ja na blachę. Jarek tryskał humorem, którego nigdy mu nie brakowało (momenty choleryczne jedynie miewał!), a ja starałem się nie być mu dłużnym. I tak w dobrych nastrojach doszliśmy do ujścia tej rzeczki, do pięknej i urokliwej rzeki matki. Po drodze weszliśmy w spór z miejscowymi kłusownikami, łowiącymi bez zezwolenia i na robaka. Przekonywali nas, że łowią sportowo, bo jeśli kłusują dla zarobku, to polują ościeniem albo zastawiają sieci. Szczerzy do bólu i bezczelni. Po tej próbie nawrócenia grzeszników, z góry skazanej na niepowodzenie (kłusują od pokoleń niezagrożeni!), bezsilni wobec tego bezprawia – podobnie jak wszystkie organy i instytucje powołane między innymi do jego zwalczania – wzięliśmy jeszcze po naparstku. Dla poprawienia nastrojów! A potem poszliśmy brzegiem nowej rzeki. Na niej zerwałem kiedyś potokowca atletę. Wróciłem po niego po tygodniu, w to samo miejsce. Łudziłem się, że czeka na mnie. Ale go nie zastałem.

Nie było wtedy telefonów komórkowych. Nasz kierowca Zyga, którego nie kręciło wędkowanie, miał wyznaczoną marszrutę – co godzina miał się przemieszczać do ustalonych miejsc, a na końcu czekać na nas w wyznaczonej miejscowości.

Kiedy po długiej młócce bez wyników zmęczone nogi nie chciały dalej nieść, zatrzymaliśmy się na odpoczynek i posiłek. Było smaczne drugie śniadanie, potem papieros i oczywiście trzeci toast. Za taaaką rybę! Wypoczęci i wzmocnieni wróciliśmy do pracy. Czas upływał, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu, ale nie mieliśmy nawet jednego uderzenia.
– Jeszcze godzinkę – powtarzał co chwila Jarek.
– “Kończ waść, wstydu oszczędź”? – rzuciłem w przestrzeń, bez adresata.
Ale najwidoczniej najważniejszy Waść mnie wysłuchał, bo Jarek nagle, wprost nieprzyzwoicie się ożywił.
– O cholera, co to może być? Tu nie ma ani rekinów, ani inii, ani żadnych takich! – krzyczał.
– Na Boga, to faktycznie jest potwór! – mówiłem podniesionym głosem, patrząc na jego zmagania z rybą. – Jareczku, tylko nie spieprz…
– Torpeda, krokodyl! – wrzeszczał. – W tej rzece nie ma tak dużej ryby!
– Spokojnie – uciszałem go. – Cokolwiek to jest, będzie twoje.
Zmagał się z tym, tak na oko, jakieś czterdzieści minut. I nie poradził sobie. Ryba po prostu się wypięła.
– Jak to możliwe… – powiedział zrezygnowany, już wyciszony.
Nawinął żyłkę na kołowrotek, położył wędkę na trawie i usiadł, milcząc. Usiadłem przy nim.
– Chyba nigdy się nie dowiemy, co to było – powiedziałem po chwili milczenia.
– Chyba nie – odrzekł. – To mógł być rekordowy łosoś albo wiekowy sum… – głośno myślał. – Ale wracajmy do roboty!
– Proponuję przedtem wypić na czwartą nogę, dla równowagi ducha – powiedziałem.

Wziął kij do ręki i dopiero teraz obejrzeliśmy wobler.
Był jak nowy!
– Niesamowite, przecież to na pewno była duża ryba – powiedział Jarek.
– Ale mogła być tylko zahaczona – zauważyłem.
– Na to wygląda – skwitował. – No to polej i startujemy!
Pomachaliśmy jeszcze przez niecałą godzinę, ale już bez entuzjazmu. Zgodnie stwierdziliśmy, że nadszedł czas powrotu do domu. Zwinęliśmy sprzęt i poczłapaliśmy kawałek drogi do wyznaczonego miejsca. W drodze powrotnej milczeliśmy. Obaj przeżywaliśmy tę niezwykłą przygodę.

Ożywiłem się, kiedy droga zaczęła skręcać w pobliże ośrodka hodowli pstrąga. Był w nim basen do połowów komercyjnych, na którym niekiedy łowiły całe rodziny. Czasami ratowaliśmy tam swoją reputację.
– Jarek, wpadniemy po pstrągi? – zapytałem. – Decyduj się szybko, bo jesteśmy już blisko hodowli.
– Jasne – odrzekł, ocknąwszy się z zamyślenia. – Ale sami je złowimy! Od czasu do czasu wypada wrócić do domu ze złowioną przez siebie rybą, nie sądzisz?
– Właśnie tak sądzę! I dlatego, Zyga, skręć do hodowli – zwróciłem się do kierowcy.
W basenie mąciło dwoje młodych ludzi. Rozwijając wędkę, patrzyłem, jak chłopak bezskutecznie podrzucał obrotówkę pod pyski pstrągów.
– Pstrągi nie atakują przynęty – powiedziałem do Jarka.
– Nie może być, przecież jest ich mnóstwo, i do tego specjalnie są niedokarmiane – odpowiedział. – Ale widocznie jak nie biorą, to wszędzie nie biorą – dorzucił po chwili.
Nasze wiróweczki nęciły i wyglądem, i akcją. Ale pstrągi nie reagowały! Po kilku takich jałowych rzutach zamieniłem obrotówkę na blaszkę. Zdecydowanie poprowadziłem ją przez gromady pstrągów. Połakomił się na nią półtorakilogramowy mieszaniec.
– Wystarczy na kolację – stwierdziłem. I zamierzałem zwinąć wędkę.
– Nie zwijaj, dawaj wędkę – powiedział Jarek, swoją odkładając na trawę.
Raz rzucił i wyjął sobowtóra poprzednika.
– Mam liczniejszą rodzinę – stwierdził zadowolony i uśmiechnięty.

I rzucił drugi raz. I znowu “ustrzelił” sztukę taką samą jak dwie poprzednie.
– Teraz i mi wystarczy – powiedział.
– A o mnie zapomnieliście? – odezwał się Zyga, który przez ten czas prowadził ożywioną dyskusję ze sprzedawcą i dozorcą w jednej osobie. – Wożę was za friko? – ciągnął. – Chcę taką samą sztukę jak wasze albo do domu pójdziecie pieszo!
– Tylko się nie denerwuj, Zyguś, bo jeszcze nas gdzie zabijesz – odpowiedział Jarek. – Już ci łowię!
I Jarek machnął. Na trawie wylądował tęczak, odrobinę większy od naszych mieszańców.
– A teraz, chłopcy, zapłaćcie i do domciu – powiedział Zyga. Po czym wstał, uścisnął rękę dozorcy i poszedł.
– A ryba?! – krzyknąłem za nim.
– Niech jakiś fizyczny przyniesie – odkrzyknął. – Ja tylko powożę!
– Zaniesiemy mu, bo gotów ogłosić strajk – powiedział Jarek.
– Ten wasz koleś to niezły aparat – bąknął dozorca pod nosem.
Facet bez poczucia humoru – pomyślałem. – Mruk jakiś.

Krótkie opowiadanie i niewysokiego lotu, z dość dziwnym zakończeniem – pomyślałem odkładając magazyn wędkarski.

Andrzej Remlain

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments