piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaGruntFASCYNUJĄCE KLENIE

FASCYNUJĄCE KLENIE

W Rabie najbardziej interesują mnie klenie. Łowię je od zejścia lodów aż po koniec sierpnia i przemierzam przy tym kilometry rzeki. W Rabie nie ma już co prawda medalowych okazów, ale w niektóre lata łowię nawet po kilkaset sztuk. Mój prywatny wymiar wynosi 35 cm (wymiar oficjalny 25 cm).

Na przedwiośniu łowię klenie na przystawkę, przynętą są czerwone robaki. Nie obciążam się sprzętem. Wędka, podpórka, stołeczek i torba na ramię – więcej nie trzeba. Zwłaszcza że dużo wędruję. Zawsze schodzę w dół, z biegiem nurtu, i – jeżeli to tylko możliwe – z dala od brzegu, bo o tej porze roku klenie są wyjątkowo płochliwe. Ze szczególną uwagą obserwuję te fragmenty rzeki, gdzie główny nurt biegnie wzdłuż brzegu. Dno jest tam pokryte grubym żwirem albo piaskiem. Takich miejsc klenie się trzymają, nie lubią natomiast mułu ani wody stojącej.

Patrzę uważnie, gdzie nurt się załamuje. Dzieje się tak wtedy, gdy trafia, powiedzmy, na występ brzegu, końcówkę opaski lub zwalony do wody krzak. Powstaje tam wsteczny prąd, niekiedy także dołek lub mała żwirowa przykosa, gdzie gromadzi się niesiony wodą pokarm.

Ryby już to zapamiętały i nie potrzeba zanęty, żeby je tam zwabić. Wystarczy zachowywać ciszę i nie pokazywać się bez wyraźnej potrzeby. Nieraz zdarzało mi się wypatrzyć klenie przez lornetkę, gdy jednak podchodziłem bliżej i wychylałem zza krzaków głowę, to już ich nie było. Są bardzo ostrożne, reagują na wszelkie zjawiska i ruchy, nawet na takie, które nam wydają się mało znaczące.

Mój zestaw jest bardzo prosty: wędzisko odległościowe 3,9 m, czterogramowy podłużny spławik w stonowanych kolorach, przelotowa oliwka o wadze dwóch, czasami czterech gramów oraz 30-centymetrowy przypon z żyłki 0,12 mm. Przypon nie może być krótszy, bo wtedy przynęta spoczywałaby martwo na dnie i szansa na branie byłaby niewielka. Co innego, kiedy przynętę na długim przyponie nurt przenosi z miejsca na miejsce. Taki ruch prowokuje do ataku nawet mało aktywnego klenia.

Wędkę przegruntowaną o 20 – 40 cm zarzucam w nurt z dala od brzegu. Gdyby spadła tam, gdzie są klenie, toby się spłoszyły i odpłynęły. Nurt znosi zestaw do brzegu, ciężarek osiada na stoku rynny, a przynęta w naturalny sposób układa się w załamaniu dna. Jeśli to się nie udaje, zarzucam wędkę jeszcze raz, ale szansa na branie jest już wtedy znacznie mniejsza.

Na haczyk nr 8 – 10 zakładam trzy lub cztery czerwone robaki. Każdego przebijam dwa lub trzy razy, żeby się na haczyku dobrze trzymał. Luźno wystające końce robaków to dodatkowy wabik. Rzadko się zdarza, żeby klenie taką przynętę obskubywały. Na ogół branie jest gwałtowne, więc żeby zdążyć z zacięciem, cały czas trzymam dłoń na rękojeści wędziska. Na jednym stanowisku pozostaję nie dłużej niż 10 – 15 minut. Gdy brania nie ma, to trudno, a gdy jest, to następnego już nie będzie. Tak czy owak idę więc dalej, szukać kolejnej zdobyczy.

Stadka kleni przebywają zawsze w tych samych miejscach, z dokładnością do piętnastu metrów. Dlatego po kilku dniach spędzonych nad wodą niemal ze stuprocentową pewnością wiem, gdzie mogę na nie liczyć. Tam, gdzie złowiłem dużego klenia, czeka na mnie jeszcze niejedna sztuka.

W miarę, jak woda się nagrzewa, klenie stają się coraz bardziej ruchliwe. Nie stoją, tak jak wczesną wiosną, tylko przy dnie, ale szukają pokarmu we wszystkich warstwach wody. Od tej pory zaczynam je łowić na przepływankę. Sprawdzam też, czy mają już ochotę na swoje ulubione czereśnie, oczywiście z kompotu. Jako przynęta w niczym nie ustępują świeżym owocom, a wczesną wiosną potrafią być zabójczo skuteczne.

Przepływanka to inny sposób polowania. Teraz nie chodzę brzegiem, łowię stojąc w wodzie, na sobie mam oczywiście spodniobuty.

Do wybranych na przedwiośniu miejsc podchodzę od strony płytkiej wody i staję kilkanaście metrów powyżej stanowiska ryb. Łowię odległościówką 4,5 m. Takim kijem mogę kontrolować spływ zestawu na przestrzeni co najmniej kilkunastu metrów i utrzymywać nad powierzchnią mało wybrzuszoną żyłkę. Spławik o wyporności 3 – 4 g obciążam pojedynczym ołowiem. Zaciskam go tuż nad węzłem, który łączy żyłkę główną z przyponem. Zawsze mam ze sobą komplet takich samych spławików z rozmaicie pomalowanymi antenkami: na biało, czerwono i seledynowo. Wybieram taki, który w danych warunkach będzie najlepiej widoczny.

Obserwacja brania i zacięcie w odpowiednim momencie to bardzo ważny warunek sukcesu. Prawie wszystkie klenie złowione na czereśnie mają haczyk wbity w środek górnej wargi. Wynika z tego, że gdy kleń chwyci czereśnię do pyska, to nigdzie nie odpływa, lecz stoi w miejscu albo przypada do dna. Dlatego tak ważne jest, żeby zacinać natychmiast. Jeżeli branie przegapimy, to spławik znoszony w dół rzeki na pewno klenia zaalarmuje, a on przynętę wypluje.

Haczyk nr 2 lub 4, zależnie od wielkości czereśni, wiążę na 30-centymetrowym przyponie z żyłki 0,12 mm. Zestaw gruntuję w taki sposób, żeby podczas prowadzenia czereśnia szorowała po dnie. Wędzisko mam skierowane ku górze, a żyłkę z otwartego kołowrotka wydaję palcami. Uważam, żeby spływającego zestawu nie wstrzymywać, bo wtedy czereśnia uniesie się nad dno, co będzie wyglądać nienaturalnie, i klenie się na nią nie połakomią. Po każdym przepuszczeniu zestawu na odległość kilkunastu metrów schodzę krok w dół rzeki i rzucam ponownie.

Brania są gwałtowne, ale zdarza się dużo pustych zacięć. Zazwyczaj nie udaje mi się złowić w jednym miejscu więcej niż jednego klenia. Kiedy łowię z wody, klenie mniej się płoszą, niż kiedy widzą mnie na wysokim brzegu, a to mi pozwala złowić kilka sztuk niemal z tego samego miejsca. Zatnę jednego, pozostałe są wystraszone i spływają kilkanaście metrów niżej, ale się nie chowają pod krzakami lub w podmyciach brzegu. Po przejściu paru kroków mam więc szansę na kolejną zdobycz.

Czereśnie z kompotu są znakomitą przynętą, ale nie zawsze mam je pod ręką. Wtedy na haczyk zakładam mrożone truskawki. Też owoce i do tego czerwone, a więc w kolorze bardzo przez klenie lubianym. Problem jest tylko taki, że to przynęta bardzo nietrwała. Jedna truskawka wystarcza na jedno przepuszczenie zestawu, więc trzeba ich mieć spory zapas.

W związku z truskawkami przeżyłem kiedyś zabawne zdarzenie. Wędkarze z Bochni długo nie mogli odgadnąć tajemnicy moich sukcesów. Wreszcie wyśledzili, że idąc na ryby, kupiłem po drodze paczkę mrożonych truskawek. Przy następnym wyjeździe, jak zwykle, wstąpiłem do miejscowego sklepiku. Sprzedawczyni bezradnie rozłożyła ręce: – W całej Bochni – oznajmiła mi – nie znajdzie pan mrożonych truskawek, bo cały zapas wykupili wędkarze.

Kłopoty z owocowymi przynętami kończą się w maju, kiedy na drzewach dojrzewają pierwsze czereśnie, a potem wiśnie. Zakładam je na haczyk razem z pestką. Maj i czerwiec to szczyt kleniowego sezonu. Zwykle na owoce łowię wtedy największe sztuki. Dobry jest także lipiec. Co ciekawe, podczas wakacji klenie są mniej płochliwe i najłatwiej je podejść. Myślę, że dzieje się tak za sprawą wczasowiczów, którzy kąpią się wówczas w Rabie. Ani mnie, ani kleniom wcale nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie. Chodzą po dnie i poruszają podłoże, a woda wymywa z niego mnóstwo pokarmu, na który klenie czatują czasem już kilkanaście metrów za kąpieliskiem. Korzystam z tego i ja. Wchodzę do wody i zarzucam wędkę z wiśnią lub czereśnią na haczyku. Schodzę coraz niżej, aż trafię na klenie. Często są to duże sztuki i można ich w krótkim czasie wyłowić nawet kilkanaście.

Kazimierz Szymański
Kraków

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments