czwartek, 10 października, 2024
Strona głównaHistoriaRYBY SPOKOJNEGO ŻERU

RYBY SPOKOJNEGO ŻERU

Do połowu małego białorybia wędzisko musi być bardzo lekkiej konstrukcji. Samo wędzisko, które może być długie na około 2 – 3 metrów, musi bardzo dobrze sprężynować. Zamiast sznura jedwabnego…

Żyje sobie sporo ludzi, i to nad jeziorami, którzy mają frajdę łowienia małych ryb spokojnego żeru na wędkę, i to płotek, karpi i wzdręg. Ta beztroska przyjemność stanowi z pewnością najniższy stopień wędkarstwa, gdyż nie stawia wysokich wymagań do zdecydowania i zręczności człowieka. Pomimo tego jest przecież też kunsztem choć małym: w zależności od pory roku należy dobierać przynętę i w dniach, w których ryby nie wykazują właściwie żadnego apetytu, należy zmieniać ją, aż do znalezienia tej właściwej. I tak zdarza się, że nawet przynęta uniwersalna jaką jest dżdżownica, nie znajduje uznania u ryb. Małe rybki, które natychmiast zjawiają się ze wszystkich stron dotykają robaka pyszczkami, czyniąc wrażenie, że chciałyby ją przegonić, lecz o ugryzieniu jej żadna nie “myśli”.

Ja tłumaczę sobie to zachowanie w ten sposób, że ryby w tym właśnie dniu dostają od przyrody obfitość pożądanego pokarmu, który jest im bardzo smakowity i którego szczególnie pożądają. W takim dniu należy zatem rozejrzeć się czy na krzakach przy brzegu lub na trzcinach nie siedzą przypadkowo małe chrząszcze lub czy nie latają sobie w powietrzu nad lustrem wody. W większości przypadków udaje się znaleźć przynętę tak szukaną przez ryby. Na inne dnie zatwardziały wędkarz bierze najchętniej ciągliwe ciasto, które wczesnym rankiem może sobie załatwić u znajomego piekarza i przez wgniecenie cukru i olejku anyżowego może spróbować trafić w apetyty ryb. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich aromatów rybnych, nawet gdyby pochodziły od cyganów lub sprytnych fabrykantów, lecz zdecydowanie polecam dodanie do ciasta olejku anyżowego.

Do połowu małego białorybia wędzisko musi być bardzo lekkiej konstrukcji. Samo wędzisko, które może być długie na około 2 – 3 metrów, musi bardzo dobrze sprężynować. Zamiast sznura jedwabnego lepiej stosować taki z klockowanego włosia końskiego, gdyż moim zdaniem szarpnięcie przy zacięciu jest szybciej przekazywane a przy nierozważnym ciągnięciu lub rzucie, ten nie zaplątuje się tak szybko, jak sznur jedwabny. Spławiczek musi być możliwie na tyle mały i lekki, aby był w stanie udźwignąć cienki przypon i maleńki haczyk z przynętą.

Z wymienionych trzech rodzajów ryb najlepiej bierze wzdręga. Formalnie rzuca się na haczyk i bez zatrzymania chwyta przynętę uciekając z nią szybko. Płotka jest już bardziej ostrożna. Bardzo małe egzemplarze chętnie obskubują przynętę i próbują ją ściągnąć z haczyka tak, jakby przeczuwały grożące im niebezpieczeństwo. Większe płocie biorą dobrze i chwytają zdecydowanie mocno, powodując nagłe zatopienie spławika. Najgorsze są te małe krąpie, dla brań których Mazurzy z Prus Wschodnich znaleźli stosowne określenie: “robaczkowanie”, to znaczy, że pływak wpada w drżąco-podrygujący ruch, z którego nie można wywnioskować, czy nadszedł już czas zacięcia ryby.

Kiedy wzdręga jest wielkości dłoni lub większa, to najczęściej bierze krótko i energicznie tak, że z zacięciem należy się spieszyć. Te całkiem duże wzdręgi, które przez większość wędkarzy z dużym upodobaniem zwane są małymi leszczami i są chętnie spożywane, po pochwyceniu przynęty wznoszą się z nią z dna, co zawsze powoduje wyłożenie się pływaka. Zazwyczaj lepiej jest jednak wędkować ze spławiczkiem bez obciążenia ołowiem, pomimo że z obciążeniem branie jest lepiej zasygnalizowane początkującemu wędkarzowi.

Leszcze i karpie
Dobre wędkowanie sprawiają karpie i leszcze, które to ryby mogę razem omawiać, gdyż w większości przypadków zachowują się prawie identycznie. Tam, gdzie karp znajduje się w połowie w niewoli, w stawach lub rowach miejskich, jak np. we Wrocławiu gdzie jest śmiałym stworzeniem, które wypływa natychmiast do powierzchni wody, kiedy zauważy w pobliżu człowieka, którego nauczył się rozpoznawać jako jego dobroczyńcę a nie wroga. Łapczywie chwytają rzucone im kawałki białego chleba i w mgnieniu oka przypływa cała ławica towarzyszy, którzy szybkimi ruchami płetwy ogonowej robią wiele zamieszania na powierzchni wody.

Zupełnie inaczej zachowuje się karp na swobodzie. Tam jest on płochliwą i ostrożną rybą, która rozpoznaje grożące jej niebezpieczeństwa i nawet potrafi unikać sieci rybaka. Sam widziałem kiedy z zaciągu niewodu, tuż przy brzegu, pojedyncze karpie przeskakiwały górną linę sieci. Zdarzało się, że niektóre skokiem powietrznym pomiędzy rybakami i łodzią lądowały tuż przy brzegu. Skok taki mógł osiągnąć wysokość co najmniej 1 metra i długość do 5 metrów. Zanim zaobserwowałem to małe zdarzenie, uważałem karpie za niezdarne i ociężałe ryby, i gdybym własnymi oczami nie widział jego energii i skoku powietrznego, to jeszcze do dnia dzisiejszego nie spodziewałbym się po nim tych umiejętności.

Leszcz jest również tak płochliwy jak karp. I dlatego już tutaj daję każdemu wędkarzowi, który zamierza łowić oba te gatunki ryb, taką radę, by unikał każdego niepotrzebnego hałasu, jeżeli zamierza osiągnąć sukces przy ich łowieniu. Klekotanie źle ułożonego wiosła, uderzenie wędziska o burtę łodzi wystarczą już, aby spłoszyć te ryby. Z tego powodu lepiej jest samemu łowić z łodzi lub najwyżej zabierać ze sobą wypróbowanego kolegę, na którego zręczności i spokoju można zawsze polegać.

Leszcz podczas całego lata płynie w niedużych ławicach wzdłuż przybrzeżnej krawędzi stoku, w zmiennych kierunkach, szukając tam na dnie swego pożywienia. Przy tym pomocne jest mu jego charakterystyczne ułożenie otworu gębowego, który za pomocą kilku fałd poprzecznych jest w stanie wysunąć go do przodu i do dołu. Kto potrafi obserwować nierzadko będzie mógł stwierdzić obecność leszczy i karpi poprzez wypływanie do powierzchni wody dużych pęcherzy powietrznych. Przy zupełnie spokojnej i przeźroczystej wodzie można zauważyć jego obecność także po tym, że w tym miejscu woda zaczyna mętnieć i zaczynają wypływać małe oderwane listki roślin wodnych.

Dobrze wiedzieć, kiedy wyśledzi się takie pojedyncze miejsca, które stosunkowo regularnie karpie mają w zwyczaju odwiedzać. Takie miejsce do wędkowania można sobie przygotować! Najwygodniej jest to na rzece, kiedy łowić można z brzegu. Na jeziorze do tego celu trzeba dysponować łodzią, którą należy zamocować w tym miejscu, w którym zamierza się wędkować. Można to zrobić za pomocą kotwicy, którą najlepiej wykonać z kamienia o wadze około 30, 40 funtów owiniętego odpowiednim sznurem, lub z drąga wwierconego w dno. Przybywając na łowisko i mocując łódź w podany sposób, z pewnością na próżno oczekiwać się będzie na branie, gdyż leszcze i karpie przy pierwszym ruchu w popłochu odpłyną. Z tego powodu należy wcześniej osadzić drągi w dnie, w odległości około 4 – 5 metrów od miejsca zanęcania leszczy.

Żyjąc na wsi lub przebywając kilka tygodni w miejscu wędkowania, opłaca się wykonanie kilku stanowisk dla wędkowania z łodzi. Dla powodzenia celowym jest najpierw przyzwyczajenie ryb do przebywania w tych miejscach. Do tego służy zanęta gruntowa wyrzucana hojną ręką. Rzeczony v.d. Borne wymaga do tego celu nawet 1500 rosówek, które należy wyrzucić na 20 godzin przed wędkowaniem. Byłoby to sporą rozrzutnością i to dla ludzi, którzy za przynętę musieliby zapłacić sporo pieniędzy. Cel ten można osiągnąć o wiele taniej i lepiej poprzez inne rzeczy. Należy wziąć grudę gliny i zgnieść ją z kilkoma funtami ziemniaków i gotowanym grochem, i tak przygotowaną zanętę kawałkami rozrzucić w miejscu wędkowania; także kawałki ciasta, nasycone pewną dawką olejku anyżowego, będą dobrze spełniały swoją rolę. Podczas wędkowania można od czasu do czasu wyrzucać pocięte robaki.

Chciałbym bardzo polecić pewną metodę, którą sam wypróbowałem, polegającą na tym, że siatkę o dużych okach napełnioną opisaną wyżej zanętą lub tylko ziemniakami należy zawiesić w wodzie tuż nad dnem. W wodzie stojącej wystarczy tylko sznurek, na którym wisi taka siatka utrzymywana w toni za pomocą pływaka o dużej wyporności, na przykład z kawałka stosownej kory. Na rzekach do tego celu należy wziąć odpowiednio mocny drąg wbity w brzeg, wystający odpowiednio daleko nad wodę. W ten sposób można na łowisku przytrzymać na kilka godzin leszcze, jak też karpie. Wywieszona zanęta drażni żarłoczność i jednocześnie stwarza rybie tyle utrudnień, że tylko z trudem jest w stanie wybrać sobie kilka kęsów z oczek siatki. Poprzez zachowanie się pływaka można natychmiast rozpoznać obecność ryb na łowisku. Zakładając pod wieczór miejsce wędkowania i wykładając zanętę, już następnego ranka można być prawie pewnym, że zjawią się leszcze.

Należy stosować szczególną staranność do konstrukcji wędki, ponieważ ołów, stawia opór biorącej rybie, ale wędka musi być mocna, aby stwaić napór rybie i jeszcze go wytrzymać. Z tego powodu w wielu podręcznikach poleca się stosowanie wędziska z przelotkami i kołowrotkiem. Także dla tego rodzaju wędkowania ma ono pewne zalety. Ja osobiście nie wypróbowałem jeszcze takiej wędki, a jak dotychczas zawsze wystarczała mi wędka ze sznurem zamocowanym na stałe. Wędzisko o długości około 5 metrów musi być jednak sztywne i dobrze sprężynować. Sam sznur powinien być nawinięty już na dolnej trzeciej części wędziska i następnie w miarę ścisłymi zwojami poprowadzony do szczytu, gdzie należy go zamocować podwójnym węzłem. Jest to środek ostrożności, aby nie stracić ryby, kiedy na skutek gwałtownego ruchu miałoby się złamać wędzisko. Sznur musi być najlepszy jedwabny o dużej wytrzymałości, a na przypon należy wiązać pojedynczą, lecz mocną żyłkę jedwabnikową oraz haczyk o średnicy łuku kolanka 12 – 15 mm.

Większość wędkarzy stosuje długi spławik, taki o długości 25 – 30 cm, co nie jest nawet wyjątkiem. Ja osobiście uważam pływaka o tej wielkości co najmniej za coś zbędnego, a nawet za bezpośrednią przeszkodę na drodze do skutecznego sukcesu, gdyż taki spławik, jako sztywna masa, przerywa zatapianie sznura i spowalnia szybkość zacinania. Ja stosuję mały pływak o kształcie gruszki i długości około 10 cm, który jest na tyle wystarczający, by utrzymać haczyk z przynętą płynący nad gruntem wody.

Większość podręczników podaje przepis, aby przynęta na leszcze i karpie musiała leżeć na gruncie. Nie jest to jednak nieodzowna konieczność. Duży leszcz ze swoim ryjkowatym wysuwalnym otworem gębowym jednakże pobiera przynętę z dna równie łatwo jak też chętnie, natomiast karp musi w tym celu ustawiać się głową pionowo do dołu, co jednak czyni dobrze bez większych trudności. Lecz lepiej by było, aby rybie tę sprawę uczynić łatwiejszą, zawieszając przynętę na wysokości 1 do 2 cali nad gruntem. Nie należy jednak przed rozpoczęciem wędkowania przystąpić do pomiaru głębokości za pomocą gruntomierza, należy to czynić w przeddzień wędkowania podczas zanęcania, zanim przystąpi się do wędkowania. Kto nie jest bardzo dużym mistrzem tego kunsztu, ten powinien unikać zarzucania więcej jak dwie wędki, gdyż przy dobrym szczęściu jednoczesne branie na większej ilości wędek jest tylko wielkim kłopotem. Jest to wówczas często nie tylko strata okazałej ryby, lecz także powodem podejrzliwości jej towarzyszek i odpłynięciem ich do spokojnego miejsca.

Można łowić z łodzi, lecz należy z największą ostrożnością przemieszczać się do łowiska. Latem mam w zwyczaju siedzieć w łódce na bosaka bez pończoch i butów, a jest to ponadto zabieg bardzo polecany, choćby ze względów sanitarnych. Już w odległości 100 m od miejsca wędkowania należy starannie odłożyć wiosła w łodzi, tak położyć podbierak, aby nie mógł się przesuwać, lecz wygodnie leżał pod ręką. Wędki są zwinięte, a na haczyku jest nasadzony kawałek korka. Jest to drobna lecz bardzo ważna czynność, ponieważ sznury i haczyki mają niewytłumaczalną skłonność do zaczepiania się o byle co w łodzi, co często jest przyczyną licznych kłopotów.

Dobre jest także wykonanie małego rowka w dolnej części wędziska, w którym można zakleszczać na stałe sznur. Puszkę na robaki i pojemnik z ciastem lub grochem należy ustawiać na dnie łodzi, aby nie spadły być może z ławki i przez spowodowany tym hałas nie przegoniły ryby. Następnie należy wziąć do ręki lekkie wiosło pychowe i jego ruchem powoli popłynąć łodzią, bez uderzenia wiosłem o grunt, dopłynąć do miejsca wędkowania. Należy przy tym strzec się przed gwałtownym uderzeniem łodzi w drągi, gdyż już ten wstrząs z reguły wystarcza, aby przegonić płochą rybę z łowiska.

Kiedy łódź przybiła spokojnie, można wziąć do ręki wędkę, założyć przynętę i ją zarzucić! Kiedy wiatr jest umiarkowany i akurat nie wieje z przodu, to nie potrzeba wędziskiem ze sznurem niczym batem machać do przodu, i aby pływak z dużym pluskiem spadł na lustro wody. Bardzo łatwy i wart polecenia sposób zarzucania polega na tym, że należy sznur tuż nad przynętą uchwycić lewą ręką, wędzisko ustawić w kierunku na prawo, a poprzez lekkie podniesienie szczytówki wykonać energiczny wyrzut sznura do przodu. Spadnie on wówczas niczym tchnienie na wodę. Zachowując się w taki sposób, można z pewnością oczekiwać brania, kiedy ryby zjawią się na zanęconym łowisku. Jeżeli się tak nie stanie, to powstaje pytanie, czy należy siedzieć spokojnie lub szukać ryby w innym miejscu.

W takim przypadku zawsze wybierałem to ostatnie, gdyż z zasady przy wędkowaniu gruntowym uważam siedzenie w jednym miejscu za rzecz z- goła fałszywą. Tak jak myśliwy przy polowaniu z podchodu poszukuje swojej zwierzyny łownej, tak wędkarz musi szukać swojego szczęścia i próbować tego w kilku miejscach, i zdarza się niekiedy, że uśmiechnie się do niego. I tak przypominam sobie pewien dzień sprzed kilku laty, kiedy pojechałem łowić ryby na Mazurach. W tym dniu miałem zamiar znaleźć i złowić wielkie okonie, które zamierzałem skusić dużymi rosówkami lub małymi żywczykami. Na tej wyprawie towarzyszył mi mój ojciec. Podczas świtu żeglowaliśmy po jeziorze wschodzącemu słońcu naprzeciw. Lekki wiatr marszczył powierzchnię wody tak, że mogliśmy przygotować swoje wędki.

Celem naszym była górka na jeziorze oznakowana dwiema bojami dla kursujących tamtędy parowców. Około sto kroków przed nią ściągnąłem żagiel, owinąłem nim mały maszt i całość umieściłem na łodzi. Po kilku minutach zacumowaliśmy do jednej z boi, niepomyślnie wiejący wiatr spychał ją nieco tu i tam, lecz ten zły stan rzeczy musieliśmy niestety przyjąć pokornie, aby przez uderzenie w jeden z prętów boi nie spłoszyć ryb. Tuż po zarzuceniu pierwszej wędki pływak gwałtownie zniknął z powierzchni. Zaciąłem i już złowiłem okonia większego od ramienia, tak około 4 funtów ważącego.

Ojciec mój wnet po tym wyjął drugiego, trzeciego i czwartego. Po pół godzinie złowiliśmy ładną kupkę ryb, po czym zaproponowałem zmianę miejsca wędkowania. Ojciec mój patrzył na mnie zdumiony i przywołał w mojej pamięci stare przysłowie mazurskie, które brzmiało: “Kto rezygnuje z chleba, by szukać ciastek, ten zgubi chleb i nie znajdzie ciastek”. Zaśmiałem się i odpowiedziałem, że ten rodzaj okoni po dwóch godzinach, kiedy mielibyśmy nadaremnie ich szukać, ponownie w tym miejscu znajdziemy.

Tym stwierdzeniem ojciec mój się zadowolił. Ponownie postawiłem maszt i zaciągnąłem żagiel, aby popłynąć do małej nie zamieszkanej wyspy, która w lecie była zaludniona owcami i paroma krowami rolników. Na stronie południowej wyspy, tuż przy brzegu spada stromo stok ławicy przybrzeżnej. Nie można było wykluczyć, że tam właśnie znajdziemy duże okonie. Ostrożnie posuwałem łódź tuż przy brzegu przez rzadkie trzciny i kontrolowałem powierzchnię jeziora, gładką jak lustro. Tuż przede mną, w tym momencie podnosiły się duże bąble powietrza. Wyraźnie widziałem, że woda w tym miejscu była zmącona. Natychmiast zatrzymałem spław łodzi, której nie potrzebowaliśmy dalej zamocować. Szeptem powiedziałem ojcu, że moim zdaniem mamy przed sobą duże leszcze. Chciałbym tutaj nadmienić, że było to moje ulubione miejsce do wędkowania, które regularnie zanęcałem i w związku z czym zawsze mogłem liczyć tam na obecność ryb.

Z doświadczenia dokładnie znałem głębokość, nastawiliśmy pływaki i powoli zatopiliśmy wędki z uzbrojonym w robaka haczykiem. Nie trwało to długo, a już mieliśmy pierwsze branie. Spławik podniósł się z wody, położył się na bok i powoli zaczął odpływać. Mieliśmy rzeczywiście przed sobą leszcze i w czasie następnych 30 minut wyjęliśmy tuzin większych i mniejszych leszczy. Tuż po tym nagle zginęły, pomimo że pożarły całą zanętę w bardzo krótkim czasie. Po pewnym czasie ponownie podjęliśmy poszukiwanie, aby je ponownie zlokalizować, lecz daremnie. Za to w innym miejscu wyspy znaleźliśmy duże okonie – tak, że mój ojciec podczas jednego dnia został dwukrotnie przekonany o tym, że jednak udaje się czasem znaleźć te “ciastka”.

Kto nie ceni dostatecznie wysoko przyjemności spania, by raz kiedyś mógł ją poświęcić radosnemu wędkowaniu, temu można poradzić, by niekiedy wybrał się nocą na leszcze. Rybacy na niektórych rzekach twierdzą, że jest to jedyny racjonalny rodzaj i sposób na połowy tej płochliwej ryby. Wieczorem zanęcają obficie i we właściwym czasie wypływają na dane miejsce. Podczas jasnych letnich nocy wystarcza światło gwiazd lub księżyca. Lecz czyni się dobrze łowiąc tylko na najwyżej dwie wędki, trzymając w ręku każde z wędzisk z osobna, aby w ten sposób wyczuć uciąg biorącej ryby. Można bez obawy spłoszenia ryb posługiwać się latarką.

Stary kochany mój przyjaciel łowi leszcze przez całe lato, a z upodobaniem w nocy. Stworzył sobie do tego celu niedaleko Berlina, na małym jeziorku, prawdziwe eldorado do wędkowania. Przy sporym nakładzie kosztów zarybił tę małą wodę węgorzami i leszczami tak intensywnie, że nigdy nie wraca do domu bez sporej zdobyczy. Pośrodku jeziora jest głębia około 5 do 6 metrów, na której na grubych palach zbudował sobie mały budynek z bierwion, składający się z dwóch pomieszczeń. Wokół zbudował ganek z dwóch bali i zaopatrzył go balustradą o wysokości 1 m. Wszędzie rozmieścił uchwyty dla poziomego osadzania wędzisk.

Wokół chaty stale obficie zanęcał. Pod wieczór mój przyjaciel, jako szczęśliwy właściciel, wraz z jednym lub dwoma przyjaciółmi udaje się na miejsce, wykłada wędki i następnie to małe towarzystwo, przy przyjemnym świetle lampy, siada do gry w karty, nieustającego skata, którego przerywają od czasu do czasu, aby sprawdzić wędki. Niekiedy ryby tak dobrze biorą, że ze skata nici. Po północy gospodarz zwyczajowo własnoręcznie piecze sporą rybę, lub przygotowuje swój sławny gulasz węgorzowy, którego spłukują sporym łykiem dobrego piwa. Pod ranek wędkowanie kończy się i wesoło wracają wędkarze do pobliskiego miasta, aby złapać jeszcze kilka godzin spokojnego snu, aby się ponownie wzmocnić do codziennej pracy.

Jedną, zupełnie nie odmienną od tego rodzaju wędkowania metodę, poznałem w młodości u doświadczonego praktyka, który wówczas, na początku lat 70., był znany i sławny w całej okolicy z powodu swoich sukcesów wędkarskich. Był to stary emerytowany brat łata, który cały swój czas spędzał na jeziorze. Z lubością zasadzał się na leszcze, które bez zanęcania znajdował o każdym czasie. Pośrodku lata, kiedy słońce świeci z bezchmurnego nieba i przy tym wieje niespokojny wiaterek, już z pierwszym pianiem koguta bywał na jeziorze. Regularnie płynął do cypla lądowego, który wysuwał się daleko w dużą wodę i charakteryzował się sporym wzniesieniem. Tam u góry siedział godzinami i ostrym wzrokiem lustrował powierzchnię wody.

Czekał na leszcze, które w takich dniach wypływały z głębiny toni i przepływały sobie w wesołej gromadzie, przy czym bawiąc wykładały się na bok, a energicznym uderzeniem ogona powodowały wyrzut wody na wysokość prawie jednego metra. Kto takie zjawisko kiedyś widział, ten natychmiast rozpozna ponownie ławicę leszczy. Starszy pan czekał wówczas tak długo, aż będzie mógł rozpoznać, gdzie ryby mogłyby przypłynąć do skraju jeziora. Wówczas wsiadał do łodzi, w której leżało zawsze już 6 do 7 lekkich wędek i płynął naprzeciw ławicy leszczy. Zazwyczaj z brzegu wysuwał się z trzcin z jeziora, tak aby tylko dziób łodzi był skierowany na głębinę. Z chwilą, kiedy przypłynęły ryby, zarzucał 3 do 4 wędek, które były nastawione na głębokość około jednej stopy.

On lubił mnie bardzo i pewnego dnia, kiedy wędrowałem sobie z moją długą tyczką wzdłuż brzegu, wezwał mnie, bym towarzyszył mu przy wędkowaniu, wskazując przy tym na baraszkujące leszcze i zabrał mnie na swoją łódź. Zdarzyło się wówczas, być może coś najdziwniejszego, co przeżyłem: po kilku chwilach na każdej wędce nastąpiło branie. Zacinał wówczas z największym pośpiechem i przyprowadzał rybę, która najczęściej nie próbowała stawiać oporu, lecz przypływała leżąc – płasko na wodzie niczym deska, do łodzi, wychylał się nieco i chwytem za przypon wyjmował rybę z wody. Jeszcze zanim zdjął rybę z haczyka, kładł ją między kolana i nożem ostrym jak brzytwa zabijał jednym cięciem za głową.

Kiedy ławica leszczy już odpłynęła, zaczynały brać duże płocie, które zwyczajowo raczyły płynąć jako maruderzy za swoimi uprzejmymi towarzyszkami. Z chwilą brania przez pierwszą płoć, starszy pan zaklął szpetnie, życząc tym samym by zniknęły w bramach piekła i zwinął swoje wędki, po czym po odczekaniu kilku minut, wypchnął swoją łódź z trzcin w kierunku głębi, aby dużym łukiem popłynąć przed ławicę leszczy, aby je odczekać w następnym zanęconym miejscu. W ten sposób towarzyszył wędrującej wzdłuż brzegu ławicy ryb, niekiedy nawet opływając połowę jeziora i zawsze udawało mu się pochwycić podczas wędrówki ryb 3, 4 a nawet kilka ich sztuk, niekiedy takich o pokaźnej wadze od 8 do 10 funtów.
Nigdy później w moim życiu nie miałem okazji zobaczyć człowieka osiągającego tak zdumiewające wyniki w wędkowaniu. Lecz często korzystałem z odebranych u niego nauk i w czasie lata podczas wędkowania zawsze uważnie obserwowałem powierzchnię jeziora. Nierzadko było mi danym zauważyć te leszcze i przyjmować je podczas przypływania.

Przy karpiach coś podobnego przeżyłem tylko jeden raz, kiedy pewnego dnia na najbardziej rybnym jeziorze krainy Brandenburgii łowiłem sobie ryby. Był to wówczas zimny, nieprzyjazny dzień z silnym wiatrem i daremnie próbowałem wędkować na wszelkiego rodzaju przynęty. Nagle, około 10 metrów ode mnie, woda zaczęła tętnić życiem, 3, 4 duże karpie potężnym uderzeniem ogona wybijały się z lustra wody, tańczyły wokół mojej wędki chyba cały kwadrans i nie dały się nawet zdenerwować, kiedy wyjmowałem wędkę, by zaopatrzyć ją w nową przynętę. Lecz nie nastąpiło ani jedno branie, pomimo, że byłem przekonany, że co najmniej kilkaset ryb pluskało się wokół moich wyłożonych wędek. W porze obiadowej zwinąłem swój kram i zniesmaczony popłynąłem do domu, lecz samo obserwowanie tych dużych ryb było wystarczającą za to rekompensatą. Daremnie łamałem sobie głowę, co też było przyczyną tak zabawnego harcowania karpi. Człowiek jednak wie niestety tak przeraźliwie mało o nawykach życiowych naszych łuskowatych pływaków, a rybacy, którzy z długoletnich obserwacji mogliby być może powiedzieć nieco więcej, aniżeli inni ludzie, są milczącymi kompanami, którzy niechętnie otwierają usta.

Łowienie brzany na wędkę gruntową
Brzana jest rybą spokojnego żeru, która przeważnie zamieszkuje rzeki i tylko wyjątkowo przebywa w pewnych jeziorach. Dane o osiąganej przez nią wielkości, rozmijają się znacznie. Niejedna osiąga wagę do 30 funtów. Rzeczony Peter Wessenberg podaje dla Dunaju wagę 24 funtów jako ciężar maksymalny, a niejaki Benecke nie wierzy, że urośnie ponad 50 cm; zatem nie musiał mieć okazji zobaczenia większych osobników.
Dla wędkarza brzana jest bardzo pożądanym obiektem, gdyż sprawia mu cudowne chwile wędkowania. Już nawet mała brzana, taka o wadze 3 – 6 funtów, bardzo uparcie walczy o swoje życie i na wędce okazuje się bardzo ciężkim do pokonania przeciwnikiem. Z tej przyczyny nigdzie nie znajduje się zalecenia stosowania wędki z kołowrotkiem.

Znany mi łowca brzan, z którym dyskutowałem o tym, z dużym oburzeniem odrzucał taką metodę, gdyż brzana wówczas w pierwszych minutach połamałaby wędzisko i porwałaby linkę lub w ogóle nie dałaby się ruszyć z miejsca, kiedy stosuje swój ulubiony sposób ustawiania się łbem pomiędzy kamieniami na dnie rzeki i uderzenia ogonem w przypon. Zatem przy wędkowaniu na brzany sprzęt nie jest dobierany według punktu widzenia wędkarza, któremu nie zależy na tym jak złowić, lecz tylko na samym fakcie złowienia ryby. Należy zatem wziąć możliwie mocne wędzisko, które według wskazówek z podręczników może lub musi posiadać długość nawet 6 do 7 metrów i zaopatrzyć je w linkę, która dla może być uważana po prostu za nierozerwalną. Na przypon należy stosować wyżarzony drut miedziany lub mosiężny i byleby nic innego. Haczyk musi być możliwie największy.

Przepisy te odpowiadają tej praktyce, miarodajnej dla brata wędkarza brzanowego. Są one dla mnie jednak przykładem, że do chwili obecnej żaden wędkarz pracujący z kołowrotkiem nie zajął się tą sprawą na poważnie. Przyczyną tego jest z pewnością to, że wędzisko musi być bardzo sztywne i twarde, ponieważ zastosowanie ołowiu dennego, którego ciężar w niektórych okolicznościach jest przyjmowany do 2 funtów, jest faktem niezbędnym.
Brzana w większych i szybko płynących rzekach ma w zwyczaju grupowanie się w małe ławice w miesiącach maju i czerwcu dla odbywania tarła. Przed tym okresem jest mniej łowiona, gdyż jej ikra jest uważana za trującą. Jednakże nikomu nie przyszedł pomysł do głowy, aby ikrę brzany poddać na tę okoliczność badaniom chemicznym, a mnie osobiście nie udało się jeszcze znalezienie u jakiegokolwiek autora takiego konkretnego przypadku, przy którym ktoś, którego określił z nazwiska oraz miejsca zamieszkania, który uległby zatruciu z powodu spożycia ikry brzany; lecz opowieść ta biegnie po wszystkich podręcznikach.

Pochodzi ona od znanego, lub lepiej, osławionego Gesnera, który obdarował ludzkość całym szeregiem takich bajek. Pod koniec lipca brzana odpływa do głębokich wód i tam z upodobaniem przebywa w silnych prądach i to do pierwszych mrozów, po czym zajmuje swoje zimowe kratery w głębokiej wodzie pod nawisającymi brzegami; by tam zapadać w swego rodzaju sen zimowy. Z tego powodu główny okres połowów przypada dla wędkarza na miesiące sierpień, wrzesień i październik, aż do pojawienia się pierwszych przymrozków nocnych.

Aby złowić brzanę, należy wstać bardzo wcześnie, gdyż pierwsze godziny poranne uważane są za najlepsze. Czy brzanę łowi się trudno czy łatwo, samemu nie mogę ocenić, gdyż tylko dwa razy miałem tę umiarkowaną przyjemność złowienia tego rodzaju ryby. Lecz zagadnienia tego nie da się rozwiązać na podstawie podręczników będących w mojej dyspozycji. W jednym piszą, że wędzisko należy zatknąć na brzegu rzeki i odczekać, kiedy dzwoneczek zawieszony na szczycie kija zasygnalizuje branie ryby. W drugim piszą znowu, że należy długi cienki kij cały czas trzymać w ręku, aby natychmiast po braniu wykonać zacięcie. Lecz na tyle można w międzyczasie skonstatować, że nie jest sprawą łatwą wyjęcie ciężkiej brzany z wody. Z pewnością jest to też związane z ciężkością wędki i ołowiu dennego.

Do tej części składowej zestawu muszę udzielić czytelnikowi kilka informacji. Wykonany jest z rombowego lub stożkowego kawałka ołowiu, który musi na wadze wykazać co najmniej 1 funt. Niektórzy mocują go bezpośrednio przed przyponem. Druga konstrukcja nakazuje, by ołów denny był zamocowany na troku o długości 10 – 12 cm powyżej zamocowania przyponu. Powoduje to, że zacięcie najpierw uruchamia haczyk a dopiero przy większym ciągnięciu zostaje podniesiony ołów denny. Zaleta tej drugiej konstrukcji jest jasna. Jako bezwzględną konieczność stwierdza się, że sznur zanurzony w wodzie zawsze musi być mocno napięty, co przy ciężkim ołowiu dennym jest sprawą łatwą do uzyskania. Nigdy nie należy wyrzucać zestawu pod prąd, lecz zawsze z prądem, aby obciążnik ołowiany nie został przez prąd zawleczony między kamienie i inne przeszkody.

Opinie o najlepszej przynęcie są bardzo zróżnicowane. Wymienia się za dobre ser, pasztety, skwarki łojowe, czerwie, owoce, larwy minoga i rosówki. Rzeczony Wessenberg opowiada, że zawodowi rybacy z okolic Wiednia swoje wędki nocne uzbrajają w kawałki tak zwanych “kiełbasek Saffaldi” i nimi łowią najcięższe brzany. Podręczniki zgodnie podają, że na początku sierpnia i we wrześniu najlepszą przynętą są skwarki łojowe oraz w całym sezonie, rosówki. Max. v.d. Borne podaje w swoim krótkim precyzyjnym sposobie: “Na 20 godzin przed wędkowaniem wrzucić 1500 rosówek”. Ja nie wierzę, że wędkarze z dużego miasta będą stosować się do tej instrukcji, gdyż taką liczbę rosówek, którą należałoby zakupić u stróża parkowego lub handlarza przynętami, kosztowałaby z pewnością 20 – 25 marek, które z pewnością wędkarz tak sobie a’fonds perdus (bez widoku na odzyskanie) wrzuci do wody.

Także wprawdzie wielokroć powtarzany przepis, że stanowiska należy zanęcać na 20 godzin przed łowieniem, z pewnością przestrzegany jest przez mniejszość wędkarzy. W innym miejscu czytałem, że wystarczy zanęcać zanętą gruntową na jedną godzinę przed łowieniem. Tych 1500 rosówek Pana Maxa v.d. Borna jest rzeczywiście dobrym pomysłem, lecz z pewnością nie praktycznym, gdyż bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że prąd je porwie i staną się łupem niezliczonej ilości małych rybek, których jest zawsze bez liku w rzece.

Przekonuje mnie inny przepis, by zanętę gruntową ukryć w bryle gliny. Należy kawałki przyszłej przynęty wygnieść z kawałkiem gliny o wielkości pięści. Niektórzy zalecają nawet dodać odpowiedniej wielkości kamień. Opływająca tę bryłę woda powoduje stopniowe jej zmiękczenie i wypłukanie z wodą tak, że ryby wnet zauważą istnienie w wodzie przynęty i tym sposobem zostają związane z tym miejscem.

Mój punkt widzenia polegający na tym, że wędkowanie na brzany nie zasługuje na pełne miano “sportu”, co ponadto jest wyraźnie wzmocnione tym faktem, że także rybacy zawodowi w ten sam sposób co wędkarze, uprawiają takie łowienie. Rybacy ze względu na wygodę, najczęściej łowią z łodzi i stosują tak ciężki sprzęt, że bez wielu ceregieli tuż po braniu przyciągają także najsilniejszą rybę do łodzi i wyjmują ją z wody. Wędzisko wykonane jest z grubej tyki o długości 10 – 12 stóp, które jest połączone z windą pokładową. Za linkę służy gruby sznur konopny zakończony odpowiednio grubym drutem mosiężnym.

Połów klenia
Mięso tej ryby jest na ogół uważane za mniej wartościowe, z czym ja się nie mogę zgodzić, lecz ten punkt widzenia nie jest ważny dla wędkarza, kiedy zdobycz w dostatecznej mierze angażuje jego zręczność wędkarską. I to właśnie czyni kleń, i z tego powodu znajduje u wędkarza stosunkowo wysoką rangę. Chciałbym jeszcze kleniowi przypisać szczególną pozycję, tym bardziej, że dla Niemców z północy, którzy mają mało lub nie mają żadnej sposobności do złowienia w swojej ojczyźnie pstrąga na wędkę muchową, zastępuje tak cenną rybę jaką jest pstrąg. Zamieszkuje on we wszystkich rzekach a nawet w głębokich potokach, a nawet można go spotkać w jeziorach, gdzie jednak trudno jest go złowić na wędkę. Ważyć może nawet 10 funtów i najczęściej zostaje wrzucony do jednego garnka razem ze swoim krewniakiem jelcem. Ponieważ obydwie te ryby w stosunku do wędkarza zachowują się zupełnie podobnie, nie będę więc potrzebował różnicować tego opisu.

Kleń jest rybą bardzo płochliwą i mądrą, a nadto bardzo ruchliwą. Wiele czasu przebywa harcując przy powierzchni wody, gdzie przez nagłe pacnięcie ogonem jest w stanie dobrać się do każdego owada i każdego chrząszcza, który miał to nieszczęście spaść do wody. Właściwie to nie jest ryba drapieżna, lecz pomimo tego bierze jednak dobrze ryby a nawet małą mysz, którą jej się podrzuci. Rzeczony Wessenbarg opowiada: “W miejscowości Weisskirchen na Morawach, przed wieloma laty, pewien miejscowy ogrodnik miał w zwyczaju łowić bardzo dużo i dorodnych kleni na tak zwane sznury nocne i do tego celu jako przynętę stosować całe krety (!), które wraz ze skórą i włosami były połykane przez klenie.

Kiedy pewnego razu chciałem u niego kupić wiśnie, pokazał mi swoje sznury nocne, które sobie niedawno sporządził, a zatem na nich nie wisiała jeszcze żadna ryba. Przy zobaczeniu tych monstrualnych przynęt nie mogłem uwierzyć własnym oczom, lecz on upewnił mnie, że krety są dla niego najulubieńszą przynętą na klenie. Kiwając z niedowierzaniem głową odszedłem i nie chciałem uwierzyć w jego słowa. Przypadek sprawił, że kilka dni później, powyżej jazu Theinera u stóp ruiny zamku Helfensteiner, byłem naocznym świadkiem, jak duży kleń, przepływającą rzekę Beczwara wiewiórkę, która goniona przez chłopca wskoczyła do wody, tak długo usiłował pochwycił, aż się temu biednemu zwierzęciu udało dopłynąć do drugiego brzegu, będącego jej ratunkiem. Wiewiórka była wtedy dla mistrza kleniaka nieco za dużą sztuką. Lecz fakt, że próbował zapolować na nią, był dla mnie dowodem, że ogrodnik ze swoimi kretami z pewnością mówił prawdę.

Rzeczony Wessenbarg przy ocenie klenia dla wędkarstwa rzutowego jest zgodny ze mną, gdyż mówi: “Dla aspirującego na wędkarza muchowego złowienie małych kleni jest bardzo dobrym ćwiczeniem, gdyż o wiele wolniej podnoszą się one do muchy, aniżeli pstrąg lub nawet lipień. Początkujący ma przy tym czas na zacięcie i nieczęsto się z nim spóźnia, co często ma miejsce przy rybach szlachetnych”.

Jak już powiedziano, kleń bierze wszystko co spada jemu na wodę. Z tego powodu można do łowienia stosować duże muchy, wszelkiego rodzaju chrząszcze, szczególnie krówki, chrabąszcze oraz koniki polne. Wędkarze muchowi są jego wrogami i poszukują możliwości jego wytępienia, gdyż z upodobaniem przebywa w potokach pstrągowych i tam jest bardzo szkodliwy, gdyż także z upodobaniem żeruje na złożonej ikrze pstrąga i lipienia. Z tego powodu w książkach traktujących o rybactwie pstrągowym zawsze podaje się środki w celu eliminacji tego szkodnika, a jeśli jest to konieczne, nawet sznurami nocnymi. Jako przynęta najlepiej nadają się małe zielone rzechotki drzewne i żabki wodne, zakładając im haczyk na przyponie za skórę na plecach, nie powodując ich uśmiercenia a pozostawiając je żywymi, by swymi próbami ucieczek zwracały uwagę ryb.
Jego okres tarła przypada na miesiąc maj i czerwiec, lecz łowić go można z powodzeniem wcześniej, kiedy woda zostanie uwolniona z lodu. Sprzęt wędkarski nie powinien być zbyt ciężki, musi jednak odznaczać się w każdym bądź razie wystarczającą stabilnością, gdyż zacięta ryba początkowo broni się bardzo energicznie, a kiedy wnet się zmęczy daje się bez kłopotów wyholować.

Będąc chłopcem wraz z rówieśnikami w małej rzeczce szukaliśmy kleni używając sprzętu, który był wykonany z kijka o długości około 1,5 m, zaś sznur był długości około 20 – 30 m, na którego długości zakładaliśmy małe kawałki korka, aby ten się nie zatapiał. Naszym łowiskiem był mały mostek, pod którym potok płynął sobie żwawo po kamieniach o wielkości głowy. Tuż za mostkiem rozpoczynał się spokojny nurt potoku, a w nim zagościły się klenie. Każdy przechodzący przez mostek był uradowany ze żwawego pływania dużych ryb, które z pewnością z całą ufnością baraszkowały na powierzchni tej czystej wody i ochoczo zbierały łapczywie i bez lęku wszystkie kawałki chleba, które im podrzucaliśmy. Kiedy my chłopcy zakładaliśmy jednak na nasze zwyczajne wędki chrabąszcze, to nie wzbudzały one u kleni żadnego większego zainteresowania. W końcu wpadliśmy na sposób, aby nasze wędkowanie uprawiać z uwzględnieniem największych środków ostrożności. Skradaliśmy się z drugiej strony do mostka, na sznurze spławialiśmy pod mostkiem nasze chrabąszcze i już w następnej chwili mieliśmy na haczyku sporą rybę, którą bezwzględnie, mając na uwadze zaufanie do mocy naszego sprzętu, siłą przeciągaliśmy pod mostkiem do naszego stanowiska.

Przy nastaniu zmroku klenie miały w zwyczaju płynąć do głębokich miejsc rzeki i najczęściej gromadziły się pod przewieszającymi się nad wodą krzakami, gdzie można je było złowić także krótką wędką, byleby skradając się ostrożnie do miejsca ich przebywania i położyć cicho przynętę. Oczywiście łowienie dobrym wędziskiem muchowym sprawia największą frajdę. Nie zawsze potrzeba do tego właśnie stosować sztuczną muchę, gdyż, jak już powiedziano, z tą samą łapczywością są chwytane chrząszcze, sery, robaki, pędraki, koniki polne a nawet wiśnie. Wiśnie z pozostawionym ogonkiem najlepiej zakładać tak wbite na haczyku, aby swoim kolankiem od dołu obejmował jej pestkę. Chrabąszcze można zakładać grotem wbitym tuż przy jego głowie jak też w drugi koniec. Bardzo zalecam posłużenie się małą kotwiczką, której uszko wystaje z krótszego końca przynęty. W swej łapczywości ryba chwyta kotwiczkę, podczas gdy chrząszcz przesuwa się do góry na gładkim przyponie i najczęściej bez odniesienia jakiegokolwiek uszczerbku, co pozwala na wielokrotne jego zarzucenie.

Ja osobiście łowiłem klenie zarówno w zupełnie czystych potokach, jak też zmętnionych małych rzeczkach płynących leniwie przez łąki, lecz zawsze przy zbliżaniu się do skraju brzegu należy zachować pewną dozę ostrożności, gdyż inaczej wszystkie tam znajdujące się ryby z pewnością zostaną wypłoszone. Do połowu bardzo się nadają miejsca na rzece, w których to z powodu głębiny lub zakrętu powstaje przeszkoda i tam woda przepływa kręcąc się wokół. W takim przypadku należy wędkę zarzucić około 20 – 30 m powyżej tego miejsca i powoli odwijając sznur z kołowrotka dać spłynąć tam przynęcie, by po krótkiej chwili zobaczyć charakterystyczne głośne branie klenia. Bardzo godne zalecenia jest przed łowieniem złożenie w ofierze np. nie założonego na haczyki chrząszcza, puszczając go swobodnie płynącego na wodzie. Po skutkach jego wizyty na rzece można ustalić miejsce pobytu kleni.

W starszych książkach mówiących o tym regularnie, podaje się stosowanie szyjki raka jako przynętę, a nawet chwali się ją jako jedną z najlepszych przynęt. Niestety dla większej części Niemiec należy powiedzieć: tempi passati (czasy minione), gdyż w Niemczech z pewnością istnieją jeszcze tylko nieliczne miejsca, w których mniejsze egzemplarze raków tak często występują , aby można je stosować do tego celu. Dla wędkarzy z miasta, mogących na swoją przyjemność wydać nieco więcej grosza, z pewnością kupienie na przynętę szyjek z raka nie będzie problemem. O każdej porze będzie można sobie kupić na targu rybnym za cenę około 80 – 90 fenigów za mendel, z możliwością dobrania żądanej wielkości przynęty. Kto zatem zechce zrobić próbę, temu mógłbym powiedzieć, że szyjki z raka można stosować zarówno w stanie gotowym jak też surowym. Ja preferuję te gotowane, gdyż są one wówczas bardziej wytrzymałe i niekiedy wytrzymują 3, 4 nawet 5 brań. Klenie z braku większych rybek biorą także chętnie te bardzo małe np. uklejki, które bez większego wysiłku można złowić podrywką. Nie potrzeba taką małą rybką na systemiku spinningować, musi ona jednak znajdować się około pół metra pod powierzchnią wody. Jako przypon należy jednak stosować cienki drut, gdyż nierzadko na taką przynętę złakomi się szczupak a nawet okoń lub sandacz.

W moim żywocie wędkarza kleń odgrywał zawsze dużą rolę. Od najmłodszych już lat zawsze polowałem na tę rybę, i to zanim nauczyłem się łowić duże szczupaki. W późniejszych latach znikł z horyzontu moich zainteresowań wędkarskich, by powrócić, kiedy po raz pierwszy wróciłem z wędziskiem muchowym do moich stron rodzinnych. Wówczas przebywałem w pewnej leśniczówce obok której przepływała rzeczka o szerokości około 10 m, która na swym biegu posiadała kilka ciekawych spadków. Było to na początku czerwca i po raz pierwszy nastała rzeczywiście ciepła pogoda, co było przyczyną wylotu chrabąszczy. Nie był to jednak rok chrabąszcza, gdyż tylko z wysiłkiem w pierwszych dniach czerwca udało mi się znaleźć tuzin chrabąszczy. Już w pierwszych godzinach świtania wybrałem się z dwoma synami leśniczego, w wieku około 10, 12 lat, na wędkowanie. Twierdzili oni, że wiedzą dokładnie, gdzie klenie lubią przebywać i byli bardzo napaleni na poznanie moich arkanów kunsztu łowienia kleni, co do których byli bardzo sceptyczni, gdyż dotychczas daremnie starali się złowić te duże sztuki, tańczące zawsze wokół ich wędki. Ostrożnie, w osłonie krzaków na brzegu rzeki, podchodziliśmy do wody, uzbroiłem swoją wędkę w chrabąszcza na haczyku i lekkim wymachem ponad niskimi krzaczkami, posłałem go w podróż ku kleniom. Nic się początkowo nie działo.

Nadal wysnuwałem ręką sznur z kołowrotka, by przedłużyć podróż mojego chrabąszcza. W odległości około 30 metrów nastąpiło potężne uderzenie ryby w moją przynętę. W kilka sekund naprężył się sznur i z ogromną prędkością odwijał się z kołowrotka. Z początku nie wiedziałem, jak przeciwstawić się mojemu przeciwnikowi. Z przyzwyczajenia zacząłem ręką hamować wybieganie sznura i po około 10 m próbowałem go ponownie nawinąć. Tylko dwa razy ryba broniła się, po czym bez oporu poddała się uciągowi sznura. Musieliśmy go jeszcze spławiać około 50 m w dół rzeki, aż do znalezienia miejsca, w którym mogliśmy go bezpiecznie wyholować. Ze zdziwieniem obserwowali moi młodzi przyjaciele mnie i mój sprzęt. Kiedy minęła pierwsza radość, ponownie skradaliśmy się cichcem do naszego stanowiska wyjściowego i po 5 minutach wyjęliśmy tym samym sposobem drugiego dużego klenia. I tak powtórzyliśmy ten przebieg co najmniej 15 razy, aż do stwierdzenia, że zużyliśmy wszystkie nasze chrabąszcze. Nieco bez humoru, z powodu niedobrowolnego przerwania naszego wędkowania, powlekliśmy naszą zdobycz, która z pewnością wynosiła 50 funtów, z wysiłkiem do pobliskiej leśniczówki.

Tam dotarłszy, ruszyliśmy natychmiast na połów chrabąszczy. Zaalarmowano wszystkich chłopców z pobliskiej wsi, którzy chyżo ruszyli na łapanie chrabąszczy. Po południu byłem w posiadaniu kilku tuzinów tak pożądanej przynęty i pod wieczór mogłem ponownie wybrać się w drogę. Wynik mojego kilkudniowego wędkowania był tak znaczący, że fama o nim dotarła do okolicznych wsi, zaś pasjonujący się tym łowieniem wędkarze cały czas przybywali aby podziwiać mój kunszt łowienia kleni. W następnych latach zobaczyłem wyniki mojego nierozważnego zachowania się. Sprytne głowy skonstruowały, choć tylko w formie prymitywnej, kołowrotek, do wędziska przywiązali przelotki, i tym niedoskonałym sprzętem złowili dokładnie tyle kleni co ja tak, że mała rzeczka po kilku latach została całkowicie uwolniona od większych okazów kleni.

Moja zdobycz została w owym czasie, przy pierwszej wizycie, zużytkowana w prosty sposób. Żona leśniczego sprawiła te ryby i nasoliła obficie. Następnie rozgrzała duży wiejski piec piekarski i upiekła ryby wyłożone na blasze na twardo, na kość. W takiej postaci zostały przechowane w podwieszonych workach. Ten sposób jest co prawda nienowy, lecz stosuje się go wszędzie tam, gdzie w okresach dużych połowów ryb, te nie dają się zużytkować w inny sposób, na przykład przez ich sprzedaż.

Zazwyczaj łowi się klenie w małych ciekach małymi niewodami, którego skrzydła ciągnione są przez dwóch chłopów brodzących w wodzie. Tą siecią nie zdobywa się co prawda płochych kleni, lecz czyni się to za pomocą dwóch drygawic, które są ciągnione w poprzek rzeki, powyżej i poniżej stanowiska kleni. Ten, kto dysponuje odpowiednią ilością materiału sieciowego, ten postawi tuż za pierwszą drygawicą jeszcze po jednej dodatkowej, gdyż bardzo często zdarza się że kleń dużym susem przelatuje nad przeszkodą i przy tym wpada w drugą sieć. Pewnego roku na zlecenie urzędów prowincjonalnych wykonano oczyszczenie małej rzeczki z mułu i zielska, aby dla wyżej położonych łąk stworzyć odpływ wód w celu zapobieżenia ich zdziczeniu. Przy tych pracach robotnicy w pewnym miejscu małej rzeczki przegrodzili ją mocnym wałem, aby móc poniżej pracować bez zakłóceń. Ryby, którym powoli zabrakło wody, zbierały się w głęboczkach pod nawisami brzegowymi i zostały w dużych ilościach wybrane małą siecią ciągnioną. Przy tej sposobności poczyniłem wysoce interesujące obserwacje, mianowicie byłem zdumiony dużą ilością małych ślizów, piskorzy, które zostały wyrzucone podczas robót oczyszczeniowych. Także zupełnie poważną ilością małych węgorzy do około 30 cm. Mieszkańcy wsi wówczas z ochotą zbierali te ryby i konsumowali je. Przy tej procedurze oczywiście musiała zginąć większa część tych ryb.

Bass wielkogęby i bass małogęby
Źródłem, na które się przy tym opisie powołuję, jest “Podręcznik Kieszonkowy Wędkarza” autorstwa von dem Borne’a, które te dwa interesujące z pewnością cenne gatunki ryb wprowadził do Niemiec. W lutym 1883 roku von dem Borne, poprzez profesora Spencer’a F. Bairda z Washingtonu, otrzymał 7 bassów wielkogębych i 45 bassów małogębych. Dopłynęły co prawda żywe, lecz na skutek długiej podróży pozdychały w krótkim czasie prawie wszystkie, a pozostało ich żywych tylko 3 bassy wielkogębe i 10 bassów małogębych. Po 10 latach von dem Borne otrzymał z nich jednak tyle potomstwa zdolnego do reprodukcji, że jak sam pisze, w przeciągu kilku dziesięcioleci mógłby nimi zarybić wszystkie wody w Niemczech. Jednak oczekiwanie to nie spełniło się, prawdopodobnie dlatego, że zainteresowani zbyt mało zaufania wykazali tym amerykanom! Jest przecież nie tak całkowicie bezpiecznym wprowadzanie do wód nowego gatunku ryb, i to kiedy te są w stanie wyprzeć podobne im endemiczne gatunki. Przy takim przedsięwzięciu niekiedy szkoda jest większa od korzyści. Przy tych obydwu gatunkach bassowatych, spokrewnionych z okoniowatymi, być może te zastrzeżenia nie są niestosownymi. Z tego powodu pragnąłbym szczególnie Niemieckiemu Związkowi Wędkarzy zalecić, by sam wydzierżawił odpowiednią wodę i zarybił ją przybyszami z Ameryki, aby ostatecznie rozstrzygnąć to zagadnienie. Zwracam się do Związku Wędkarzy dlatego, gdyż według opisu v.d. Borne’a te ryby okoniowate są gwarantem wyśmienicie emocjonującego wędkarstwa.

O bassie wielkogębym Max von dem Borne wyraża się w sposób następujący: “Żadna inna ryba nie dorównuje bassowi wielkogębowemu co do odwagi przy braniu i energii z którą się broni po zacięciu. Odznacza go prędkość pstrąga, wytrzymałość i odważne skoki w powietrze łososia a ponadto specyficzny dla niego sposób fechtunku (na czym ten polega, autor niestety zapomniał dodać). Bierze on doskonale sztuczne muchy i można go łowić wszystkimi rodzajami przynęt naturalnych i sztucznych”

W czasopiśmie “Szkoła Wędkarza” wydawanym przez gazetę pt. “Niemiecka Gazeta Rybacka” znalazłem później krótki opis, który bardzo sceptycznie ustosunkowuje się do entuzjazmu v.d. Borne’a. Mówi się w nim” “Są one szybkimi pływakami i stają się dominantami wody, w której żyją. Połykają wszystko: okonie, pstrągi, małe łososie, a nawet żarłoczny szczupak nie jest przed nim bezpieczny”. Z tego można by pewnie wnioskować, że już teraz istnieją złe doświadczenia, o których nic nie wiem, a które z pewnością stoją na przeszkodzie dalszej ekspansji amerykańskich przybyszy. Według tego samego źródła do łowienia ich jest potrzebny bardzo mocny sprzęt wędkarski, ponieważ zacięta ryba potrafi wyskoczyć z wody na 5 – 6 stóp i przez to jest w stanie rozerwać nawet najsilniejsze sznury.

Wspólnota kulturowa Borussia wydała w 2002 roku w Olsztynie książkę “Księga Mazur”, autorstwa Fritza Skowronnka. Jest to pierwsza publikacja tego autora tłumaczona na język polski. Książka poprzez wspaniałe opisy przybliża Czytelnikom mazurską przyrodę i codzienne życie ówczesnych mieszkańców.

Książkę można zamówić wysyłając zamówienie na adres e-mail: [email protected] lub dzwoniąc pod numer tel. 089-523-72-93. Cena 34 zł.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments