piątek, 29 marca, 2024
Strona głównaBez kategoriiOpowiadanieNIE TAKI STRASZNY, JAK GO MALUJĄ

NIE TAKI STRASZNY, JAK GO MALUJĄ

Spływający z nurtem spławik zatrzymał się i powoli pogrążył w wodzie. Nie wyglądało to na branie ryby i chłopiec pomyślał, że pewnie ciężarek oparł się o kamyk na dnie, więc podniósł nieco wędzisko i naprężył żyłkę. Powinno wystarczyć, aby się zestaw uwolnił. Tak się jednak nie stało i już wiedział, że ponownie zerwie przypon i potem będzie brnął płycizną do brzegu, wiązał następny haczyk – aby wrócić na piaszczystą przykosę, czuć przez wodery napór chłodnej wody i znów z uporem machać wędziskiem.

Jeszcze próbował szczęścia, ciągnął w lewo i prawo, lekko potrząsał kijem – zaczep jednak trzymał mocno. Wtedy zdał sobie sprawę, że w czasie tych zabiegów zestaw się przesunął, może o metr lub dwa, z prądem rzeki. Chłopiec, spięty i czujny, natychmiast skrócił nieco żyłkę, napiął ją mocniej. Zajazgotał kołowrotek. Ryba ruszyła bez szarpnięcia, a jednak z mocą i jakby obojętnością, a nawet spokojem. Stanęła, znów przywarła do dna. Już wiedział, że to wielka brzana i że za chwilę znów pójdzie z wodą.

Starając się powstrzymać drżenie rąk, wędkarz oceniał sytuację. Był prawie bez szans. W dole rzeki, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów, wystawały z wody uschnięte konary zwalonego potężnego drzewa, niczym tama powstrzymująca naniesione z prądem belki, deski i gałęzie. To do tego zwaliska ucieknie ryba, gdy tylko tak naprawdę się wystraszy. Może jednak będzie inaczej i wróci pod prąd lub ominie te konary bokiem. I wtedy zdoła wywlec ją na płyciznę. Może…

Nie ciągnął wędziskiem, nie napinał zbytnio żyłki, czekał. Minęła minuta, a może kilka. Znów mu się zdało, że to tylko zaczep. Wreszcie ryba jednak ruszyła. Najpierw z wolna, jakby się wahała, po chwili pognała, niczym wystrzelona z katapulty, ku tej kotłowaninie z wody i gałęzi. Próbował ją powstrzymać. Wędzisko gięło się w łuk, kołowrotek terkotał, naprężona do granic wytrzymałości żyłka zdawała się jęczeć z bólu. Nie mając nic do stracenia, chłopiec dokręcił hamulec kołowrotka, napiął mięśnie rąk… Wtedy żyłka pękła z trzaskiem i zwiotczała. Było po wszystkim, brzana wygrała. Została w wodzie, w swoim świecie.

Nie ruszając się z miejsca, wędkarz patrzył na brzeg przed sobą – dwumetrową piaszczystą burtę, znad której przeglądały się w wodzie wielkie buki i rosnące pomiędzy nimi leszczyny. Po jednej z nich uwijała się wiewiórka, szybka i lekka, jakby beztroska. Mimo zbliżającej się jesieni w listowiu odzywały się drobne ptaki i, jak zwykle, gdzieś blisko skrzeczała sójka. Gęsty las szumiał, głos ten mieszał się z pluskami i szmerami rzeki i dalekimi, tęsknymi pokrzykiwaniami myszołowa. Chłopiec poczuł, że jego zdenerwowanie i smutek przegranej nikną i rozpływają się w pomieszanych zapachach rzeki i lasu, w tej ciszy pełnej głosów. Przecież i tak puściłby tę brzanę wolno. Najpierw by ją wyholował na brzeg, a potem, syty szczęściem, włożył na powrót do wody. Stało się, jak się stało, dobre i to.

Przed rokiem w miejscu, które nazywał “Na Wielkim Łuku”, po długiej i dramatycznej walce – skąpał się przy tym po pas, złamał wędkę – wywlókł na brzeg wielką brzanę. Długą, o twardych mięśniach, miękkim pysku i ruchliwych, zdawałoby się myślących oczach. Chwycił wtedy kamień i długo tłukł nim zwierzę po łbie, aż te oczy zgasły. Potem stał nad nim, patrzył i czuł wzbierający żal, wstyd i wręcz rozpacz. Zrozumiał, że nigdy więcej nie zabierze wodzie starej i mądrej ryby, nie odważy się na to. I chociaż nie miało to już żadnego sensu, martwą brzanę oddał rzece.

Należało teraz podsypać rybom pszenicy, wyjść z wody, na nowo zmontować wędkę. Do zmroku pozostało jeszcze ze dwie godziny i warto je było wykorzystać, ryby przecież brały i jak nic – wierzył – złowi jakąś certę albo świnkę, kilka płoci. Nie wiadomo po co i dlaczego, jeszcze raz spojrzał na wysoki brzeg przed sobą. Zdziwił się, bo na samym jego skraju siedział duży, bury pies o stojących uszach.

Wyglądał na wilczura, owczarka alzackiego, mówiąc poprawnie. Patrzył na rzekę i tkwiącego w niej człowieka. Dziwna to była w tym miejscu obecność, bo za nim ciągnęły się kilometry gęstego i podmokłego lasu, gdzie mało kto zachodził: ani grzybów, ani jagód, komarów za to w bród, żadnego gospodarstwa ani leśniczówki. Był to więc pies włóczęga, może i bezpański. Pewnie obserwował go z ukrycia od wielu już minut, widział zmagania z brzaną.

Nie tracąc więcej czasu, wędkarz odwrócił się od niego i począł brnąć w kierunku swojego brzegu, gdzie miał torbę ze sprzętem i zapasową wędkę. Po kwadransie znów łowił, a pies śledził każdy jego ruch. Rzut, spływ zestawu, podcięcie, kolejny rzut… I tak w koło. Raz i drugi ryba chwyciła przynętę, spławik zadrżał i przyhamował, ale wędkarz za późno zacinał i nic z tego nie wynikało.

Coraz bardziej intrygował go – ale i peszył – ten zwierzak na brzegu. To był bardzo dziwny pies. Wynędzniały, ale miał niespotykanie żółte oczy. Z dwudziestu metrów widać je było dobrze – żółte i skośne. I tak obserwowali się nawzajem, pies i człowiek, przedzieleni głębokim i szumiącym nurtem wody.

Wilczur był z pewnością głodny i czekał na pomoc. Chłopiec jeszcze raz wrócił do swoich rzeczy, z torby wyciągnął kanapkę z kiełbasą. Tak zaopatrzony przeszedł miałką płyciznę i znów stanął przed oczekującym go psem. Przymierzył się do rzutu, zamachnął… Pakuneczek poleciał i upadł na samą krawędź burty, centymetr bliżej, a spadłby do rzeki. Ale w tym samym momencie zwierzak zniknął niczym zdmuchnięty wiatrem, jakby go tam nigdy nie było.

Chłopiec wędkował nadal. Kiedy miał schodzić z wody, bo już się robiło ciemno, zaciął większą rybę. Przekoziołkowała tuż pod powierzchnią rzeki, wygięła szczytówkę i wysnuła nieco żyłki z kołowrotka, ale też szybko zaprzestała oporu. Teraz trzeba ją było poprowadzić ku brzegowi, na płyciznę po kostki, gdzie chwyci ją w podbierak. I uwolni. Wiedział, że to certa, taka ze trzy ćwierci kilograma. Jeszcze raz, na pożegnanie, spojrzał na wysoki brzeg – nie wiadomo kiedy kanapka zniknęła. Może wrócił po nią ten pies, a może porwał jeż lub kuna?

Następnego popołudnia znów stał w wodzie, machał wędziskiem i czekał na branie. Zerkał na przeciwny brzeg, ale wilczur się nie pojawiał i wyglądało na to, że całkiem niepotrzebnie – wymyślając przed matką jakiś pretekst, bo o psie jej nie opowiedział – pojechał rankiem rowerem do sklepu. Po kaszankę. Pies pewnie wrócił do swojego gospodarstwa i właścicieli, wcale nie był bezpański. To dobrze, kłopot z głowy – pomyślał chłopiec. – Co ja bym z nim zrobił?

Spostrzegł, że spławik się zatrzymał i wolno zanurzył. Podciął. Martwy opór… Zaczep? Brzana? Pociągnął raz i drugi, szczytówka się wygięła… Czekał w napięciu: chciał i nie chciał, aby znów… Opór ustąpił. Pokręcił korbką kołowrotka i wyciągnął z wody… patyk. W tym momencie poczuł na sobie czyjś wzrok. To były te same żółte oczy, wielkie sterczące nad nimi uszy i bura sierść. Pies go zapamiętał i teraz znów wyłonił się z lasu.

Chłopiec poszedł więc na swój brzeg i wrócił z trzema kawałkami kaszanki. Rzucił pierwszą porcję – spłoszony pies zniknął natychmiast. Rzucił drugą i trzecią, wszystkie poleciały daleko, tak jak chciał. A potem znów śledził spławik, zakładał na haczyk ziarenka pszenicy, nęcił, wyciągał z wody srebrzyste płocie. Ryby puszczał wolno. Pies nie pokazał się ani na moment, ale chłopiec czuł jego bliską obecność.

Kolejny, trzeci dzień wyglądał podobnie, następne również. Najpierw jaskrawe słońce, później cień lasu zachodzący na rzekę i ten pies. Zjawiał się niczym duszek spod czarodziejskiej różdżki, a potem, kiedy ciskał mu jedzenie, znikał w ciemnej zieleni lasu. I ryby znęcone pszenicą: to płotka, to wysmukły jelec, to puste podcięcie, to znów świnka o śmiesznym pyszczku, to mała brzana zwana koziołkiem… I powrót do wsi przez zmierzch i łąki, miedzami, polną drogą, nad którą niczym ogromne motyle krążyły nietoperze.

Kończyło się lato, spokojne tego roku, jednostajne w swych upalnych popołudniach, chłodnych nocach i mgłami zasnutych świtach. Pies pojawiał się na brzegu po swój podwieczorek, płocie i jelce chwytały pszenicę, a chłopiec z żalem odliczał dni, które dzieliły go od powrotu do miasta, do szkoły, do maturalnej klasy. Wiedział, że z łatwością da tam sobie radę, że oto wreszcie nadchodzi ostatni rok w liceum. Przetrzyma bez rzeki i ryb, to tylko kilka miesięcy. Ale do rozwiązania pozostawała sprawa psa. Nie mógł go tak zostawić z dnia na dzień samego w tym bukowym lesie, nad brzegiem rzeki. Cóż on pocznie bez niego, ten nieznajomy Żółtooki?

Miał jechać do miasta w niedzielę, ale był dopiero czwartek i coś w tym wszystkim mógł jeszcze zmienić. Postanowił wreszcie pójść po tego psa, na drugi brzeg rzeki, a przy okazji rozejrzeć się po wodzie, powędkować inaczej niż przez ostatni miesiąc. Zamiast gotowanej pszenicy wziął więc ze sobą mocniejsze wędzisko i wiaderko z wyrośniętymi kiełbiami, wyprawił się też z domu wcześniej niż zazwyczaj, jeszcze w porze południowego skwaru. Przeszedł przez most, minął kąpielisko i tłum wczasowiczów, a potem zagłębił się w bukowinę.

Biegnący wzdłuż niewidocznej rzeki leśny dukt był zacieniony i chłodny, wilgotny, wręcz tajemniczy. Po godzinie marszu wyczuł, że jest gdzieś na wysokości swojego stanowiska, ale ku rzece nie prowadziła żadna ścieżka. Przedzierał się więc przez gęste poszycie, szarpał z chaszczami i kiedy już pożałował całej tej wyprawy, usłyszał szum nurtu, poczuł zapach wody. Jeszcze po raz któryś wyplątał wędzisko zaczepione o krzewy, znów potknął się o zmurszały i dawno zwalony na ziemię pień drzewa, aż wreszcie stanął na brzegu i spojrzał na błyszczącą w słońcu jego ukochaną rzekę.

Trafił do celu idealnie, nie zbłądził ani o metr. To tu przesiadywał ten wielki pies, to tuż obok on sam przez setki godzin stał w wodzie i czuł rybi drobiazg nachalnie szturchający jego wodery. Z tej strony brzeg zdawał się niższy, ale obmywał go nurt szybszy niż dotąd sądził i z wędką nie miał tu czego szukać. Zostawił więc rzeczy i uwolniony od bagażu począł się przedzierać w górę rzeki. Nie było tu żadnej ścieżki, więc nic dziwnego, że nikt tu nie zachodził.

Po stu metrach znalazł to, czego nie widział patrząc od strony rzeki, ale czego się domyślał: osuniętą w wodę kępę wiklin, a niżej czarną połać spokojnej toni, z pewnością głębokiej. Nie wyglądało też na to, aby tego lata ktoś tu wędkował. A mogła tu żerować każda chyba ryba. Zrobił błąd, że nie pojawił się tu wcześniej.

Po półgodzinie stanowisko było już urządzone, wędka zarzucona, podbierak rozłożony. Nieszczęsny kiełbik ciągnął spławik ku brzegowi, powolny prąd wody spychał go ku środkowi zamyłka, rybka znów próbowała ratunku pod brzegiem… Chłopiec myślał, że pod wieczór, kiedy zaczną żerować duże drapieżniki, z pewnością trafi tu szczupaka i że będzie trzeba zmienić przypon z żyłki na coś, co nie da się tak łatwo przegryźć. Teraz jednak liczył na jakiegoś okonia i nie sądził, aby musiał się z taką zmianą spieszyć. Bo na okonie i ich drobne zęby wystarczyła gruba żyłka.

Patrzył na rzekę. Wydawała mu się szeroka i jasna, a nie wąska i zamknięta ciemną ścianą lasu, jak jeszcze poprzedniego dnia. I nie była chłodna i rwąca, ale ciepła i jakby senna. Sam zresztą poczuł znużenie po długim marszu. Nie chciał jednak usnąć, bo nie po to przecież szedł tu tyle kilometrów. I trzeba było rozejrzeć się za psem. Znów miał dla niego prezent: kilogram kaszanki. A także mocny postronek, bo przecież chciał go zabrać do domu. Zrobi matce niespodziankę. Wstał więc i przeciągnął się, zerknął na wodę. Spławika nie było, żyłka naprężona… Branie! Tak szybko po rzucie? Pewnie okoń…

Nie było się z czym spieszyć, to nie łowienie na pszenicę. Ryba powinna mieć czas, by mogła pewnie uchwycić kiełbia w paszczę, z minutę przynajmniej. Spokojnie więc wziął do ręki wędzisko i wypatrywał białego spławika pogrążonego gdzieś w czarnej wodzie. Nie dostrzegł go jednak. Szykując się do zacięcia, chłopiec jeszcze raz rozejrzał się wokół siebie – nie chciał wpakować czubka wędki w jakieś gałęzie. Teraz należało wolno zwijać luźną żyłkę, napiąć ją i kiedy wyczuje rybę…

Aż drgnął z zaskoczenia. Tuż obok niego stał wielki pies, chudy i wysoki, zmierzwiony. To Żółtooki! Odważył się, zaufał i podszedł tak blisko. Chłopiec zapomniał o rzece i wędce, uśmiechał się bezwiednie i niemy tkwił w bezruchu. Bał się spłoszyć psa. Weźmie go do miasta, zaprowadzi do weterynarza, odchucha, odkarmi. Będą chodzić na spacery do parku, a kiedy się tylko uda, pojadą razem na ryby. Taki duży i dziwny z wyglądu pies.

Dziwny… Przyjrzał mu się uważnie, wreszcie spotkali się nos w nos. To przecież był wilk, prawdziwy, dziki wilk! Taki sam, jak te, które oglądał w ogrodzie zoologicznym. Wycieńczony, może chory, a z pewnością bardzo stary. Ale spojrzenie miał bystre, strzygł uszami i węszył – pewnie sprawdzał, co dzisiaj dostanie do jedzenia. Niesamowite, w centrum kraju, na równinie – wilk. Co z nim zrobić? Gdzie go ukryć przed ludźmi, przed myśliwymi także? Może przyjmą go do zoo? Wyglądało to wszystko niedobrze, będą kłopoty.

Nagle wilk przywarł do ziemi, warknął, skoczył w gąszcz i przepadł w zieleni. Chłopiec dopiero wtedy poczuł, że przecież jakaś ryba szarpie jego wędziskiem i z trzaskiem skacze po powierzchni rzeki, burzy wodę. To był złakniony kiełbi kleń, niezbyt okazały, nawet nie kilogramowy. Po chwili tkwił już w podbieraku. Ale wcześniej spłoszył wilka.

Biegły kwadranse, godziny. Wbrew oczekiwaniu, ryby nie żerowały, pewnie zbliżało się załamanie pogody. Chłopiec nadal łowił na żywca, pod wieczór założył wolframowy przypon – w samą porę, półmetrowy szczupak jednak zaatakował przynętę. Tym razem został przeznaczony na kolację, bo przecież wypadało czasami coś przynieść do domu. Mało to wszystko było ważne, bo wilk się więcej nie pokazał.

Chłopiec wracał do wsi zmartwiony. Przez tyle dni bał się opowiedzieć matce o psie, a teraz przyniesie większą rewelację. Tu już nie wolno robić niespodzianki. Wierzył, że następnego dnia wilk powróci, pozwoli sobie zawiązać na szyi rzemień i wyprowadzić z lasu. Wtedy i tak wszystko się wyda.

W domu szczupak został przyjęty z zadowoleniem, opowieść o wilku bez entuzjazmu. Matka posmutniała. Rozmawiali prawie do rana. Stanęło na tym, że w południe razem zaniosą do lasu jakieś jedzenie, a z decyzjami poczekają do soboty, kiedy z miasta przyjedzie ojciec. – Coś, synku, wymyślimy – obiecała matka – i tego twojego zagubionego wilka uratujemy.

Chłopiec spał długo, a kiedy się obudził, o okno stukały krople deszczu. Skończyły się letnie upały. Ubrał się szybko i poszedł do kuchni. Matka siedziała przy stole, na jego widok wstała: – W sklepie powiedziano mi, że nad ranem, na moście, ciężarówka przejechała jakieś zwierzę. Kierowca mówił ludziom, że to był pies, a konwojent, że wilk. Martwego wrzucili do rzeki. A ja mu kupiłam parówki.

I popłakała się jakoś bezradnie, niczym bezbronne dziecko. Objął ją i przytulił, gładził po włosach. Wilk poszedł jego śladami, wiedzieli o tym oboje. I nic nie potrafili na to poradzić, niczego odwołać. A chłopcu przypomniała się ta wielka brzana, którą zabił na brzegu rzeki w miejscu, które nazwał Na Wielkim Łuku.

Stefan M. Krakowski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments