Przez kilkadziesiąt lat byłem wędkarzem spławikowym. Parę lat temu popsuł mi się wzrok i teraz z trudem zakładam robaka na haczyk. Zainteresowałem się więc metodami gruntowymi. Urzekła mnie skuteczność feedera w rzece.
Dawni koledzy od spławika nieraz sobie z tego pokpiwali. Dla nich najskuteczniejszą metodą łowienia w Wiśle wciąż jest tyczka ze skróconym zestawem. W końcu zaproponowałem im zakład: we trójkę łowicie tyczkami i wrzucacie ryby do jednej siatki, a ja obok łowię feederem. Warunek: mam prawo użyć tyle samo zanęty, co wy wszyscy razem. Kto złowi więcej ryb, wygrywa dziesięć tysięcy dolarów.
Szkoda, że wystąpiłem z tym pomysłem wtedy, gdy nasza wędkarska wyprawa już się kończyła. Akurat wyciągałem z wody moją siatkę. Była wypchana rybami. Kiedy ją zobaczyli, nie podjęli rękawicy.
Określenie feeder kojarzone jest z wędziskiem. Wbrew pozorom, zdobyć je wcale nie jest łatwo. Przede wszystkim trzeba trochę połowić tą metodą, żeby wiedzieć, co to znaczy “dobre wędzisko”. Kiedy już się wie, to kolejny wniosek nasuwa się sam: nie warto kupować najtańszego kija, bo to żadna oszczędność.
Zrozumiałem to, kiedy po raz pierwszy użyłem wędziska wysokiej klasy. Nagle się okazało, że brania mogą być doskonale widoczne na szczytówce, oczywiście nie byle jakiej, a idealnie dobrana sztywność kija sprawia, że ryby zacinają się niemal same. W dodatku całe wędzisko (mam na myśli jego progresję wygięcia) jest tak skomponowane, że choć ma niezbędną sztywność, wytrzymałość i dynamikę, mogę bezpiecznie łowić cienkimi żyłkami. Dobry feeder musi jednak być wyposażony w przelotki typu SIC. Inaczej cienka żyłka, poddawana przy rzutach i przy holu dużym przeciążeniom, będzie się strzępić. Obecnie używam dwóch wędzisk: Cormoran Mega Shot XXH o długości 4,5 m i ciężarze wyrzutowym do 200 g oraz Daiwa Feeder HF2 4,2 m przeznaczonego do obciążeń w granicach 150 g. Do tego żyłka główna 0,18-0,22 mm. Przy tej metodzie cenię sobie żyłki bardzo sztywne, jak najmniej rozciągliwe.
Podstawową częścią zestawu jest koszyk zanętowy. Duży, dociążony ołowiem, przeważnie o wadze 50 g, najlepiej o przekroju kwadratu, bo wtedy nurt mniej go znosi. Koszyk przytwierdzam za pomocą klipsa używanego do mocowania ciężarka w zestawach karpiowych. Z rurek antysplątaniowych zrezygnowałem, bo podczas podciągania zestawu ruch takiej rurki płoszy ryby, a w rzeczywistości ona niczemu nie służy. Żeby było jak najmniej splątań, pomiędzy żyłką główną i przyponem wiążę na krętlikach 30-centymetrowy kawałek lead-coru (linka muchowa z ołowianym rdzeniem). Jest on bardzo sztywny, więc w czasie rzutu przypon nie oplata się wokół koszyka. Lead-cor wyprzedza koszyk, co jeszcze bardziej zmniejsza ryzyko splątań.
Przypony sporządzam z żyłki o grubości 0,08 – 0,10 mm. Wyjątkowo, przy bardzo dobrych braniach, z żyłki 0,12 mm. Ich długość wynosi od 75 do 150 cm. Taki długi przypon zapewnia naturalną pracę przynęty w nurcie, a ponadto sprawia, że podciągany koszyk nie płoszy ryb. Jeżeli mi zależy, żeby przynęta pracowała ponad dnem, to w połowie długości przyponu umieszczam pływający gumowy stoper.
Na haczyk nr 16 – 18 zakładam jednego lub dwa białe robaki. Tak mały haczyk w zupełności wystarcza do wyholowania nawet kilkukilowej ryby. Żeby go wbić, nie potrzeba dużej siły. Dlatego ryby przeważnie zacinają się same.
Zanętę przygotowuję z gotowych mieszanek, do których dodaję klej i sporo białych robaków. Moim zdaniem najlepsze są zanęty grubo zmielone z dużymi cząsteczkami pokarmu. W bystrych rzekach zanęty zmielone drobno źle się spisują, bo prąd wody szybko je rozmywa i znosi poza łowisko. Oprócz zanęty i białych robaków na jedno wędkowanie szykuję, osobno, ćwierć litra robaków zanętowych. Najczęściej jest to drobna ochotka zanętowa (dżokers). Jeśli wybieram się na grubego leszcza, to zabieram także posiekane czerwone robaki.
Początkowo nęciłem bardzo obficie. Kule zanęty umieszczałem punktowo i w to samo miejsce zarzucałem zestaw z załadowanym do pełna koszykiem. Po zarzuceniu go podciągałem, żeby uwolnić zanętę, i czekałem na branie. Wyniki były bardzo dobre. Trudno było tylko zarzucić zestaw dokładnie tam, gdzie leżały kule. Poza tym nurt, napierając na żyłkę i koszyk, stopniowo znosił zestaw i co jakiś czas trzeba go było podciągać. Skutek był taki, że zestaw szybko schodził poza pole nęcenia i trzeba go było często przerzucać.
W Wiśle łowię zwykle na szerokich piaszczystych blatach, które są w miarę równe. Zacząłem się więc zastanawiać, po co właściwie mam ściągać ryby zanętą w jedno miejsce. Przecież w miarę podciągania zestaw wędruje przez blat i oddalając się od położonej punktowo zanęty staje się coraz mniej łowny. Gdyby zanęta była tylko w koszyku, to ryby rozproszone na blacie grupowałyby się tam, gdzie akurat znajduje się zestaw.
Pomysł ten potwierdził się w praktyce. Po zarzuceniu napinam żyłkę, a potem co chwilę podciągam zestaw o kilkadziesiąt centymetrów. W sumie przeprowadzam go po łuku na długości 3 – 3,5 m. Łowię teraz prawie tyle samo ryb, za to zużywam bez porównania mniej zanęty. Tylko tyle, ile trzeba do napełniania koszyka. Litr zamiast wiaderka. Ten sposób oprócz oszczędności zanęty daje mi swoistą wolność. Mogę łowić ryby z marszu w każdym jako tako nadającym się do tego miejscu. Nie potrzebuję też dodatkowej godziny na szykowanie zanęty, a później wyrzucanie jej w łowisko. Nie muszę mieć pół dnia wolnego czasu, żeby iść na ryby.
No i nie muszę się martwić, czy zarzuciłem zestaw w pole nęcenia. Pole nęcenia jest teraz zawsze tam, gdzie zarzuciłem zestaw. Po prostu jestem bardziej mobilny. Przecież i tak obławiam niewielki fragment dna. Jest jeszcze jedna korzyść: prowokacja. Każde, zwłaszcza energiczne podciągnięcie zestawu powoduje ruch przyponu, co sprawia, że przynęta idzie do góry. Podciągnięcie koszyczka wzrusza dno, a to również znakomicie prowokuje ryby do brania.
Zanęta nie może się wymywać z koszyczka ani za wcześnie, ani za późno. Niewielka, śladowa jej ilość uwalnia się już w momencie, gdy koszyczek uderza o wodę. Część zanęty powinna się z niego wysypać wówczas, gdy koszyczek stuknie w dno, a żyłka się napręży. Wtedy brania mogą być prawie natychmiast, bo ryby wchodzą w zanętę zanim jeszcze przynęta opadnie do dna. Reszta zanęty powinna pozostać w koszyczku i wydobywać się z niego stopniowo. Jeżeli brania są zaraz po zarzuceniu koszyczka, a później zanikają, to możemy mieć pewność, że zanęta jest ugnieciona zbyt słabo i woda natychmiast ją wypłukuje.
Jak z tego widać, zanęta w koszyku musi mieć odpowiednią konsystencję i właściwy stopień sklejenia. Siłę, z jaką ugniatamy ją w koszyczku, dostosowujemy do prędkości nurtu i intensywności brań.
Są sposoby, które pozwalają z dużym prawdopodobieństwem sprawdzić, jak się nasza zanęta będzie zachowywać w łowisku. Jeden z nich polega na tym, że napełniamy koszyk zanętą i zwieszamy go pod szczytówką tak, żeby znalazł się tuż pod powierzchnią wody. Obserwujemy, jak szybko zanęta wypłukuje się z koszyczka. Mamy prawo sądzić, że mniej więcej tak samo proces ten będzie przebiegał na dnie.
Mam swój własny przepis na zawartość koszyka. Najpierw połowę jego objętości wypełniam bardzo mocno ugniecioną zanętą z dodatkiem białych robaków. Potem daję dużą szczyptę ochotki albo robaków (białych lub siekanych czerwonych). Koszyk domykam odrobiną zanęty spożywczej. Robaki i przytrzymująca je porcja zanęty uwalniają się prawie natychmiast. Natomiast mocno ugnieciona reszta jest rozmywana stopniowo i wabi ryby przy kolejnych podciągnięciach zestawu. Stosuję też sztuczkę polegającą na tym, że co kilka lub kilkanaście rzutów w koszyczku, zamiast zanęty spożywczej, umieszczam mocno sklejone białe robaki.
Od kiedy nęcę tylko koszykiem, przestałem dodawać dodatki zapachowe do całej zanęty. Nigdy bowiem nie mam pewności, jakich ryb będzie w łowisku najwięcej. Zdarza się też, że w trakcie łowienia skład gatunkowy ryb w łowisku się zmienia. Na przykład odchodzą leszcze, a zaczynają brać jazie. Wtedy nawet najlepsza zanęta leszczowa przestaje być skuteczna. Dlatego zapachem doprawiam oddzielnie każdą porcję zanęty ładowaną do koszyka (używam aromatów w proszku). Dzięki temu mogę nie tylko sprawdzać, jaki akurat zapach najbardziej rybom odpowiada, ale i na bieżąco dostosowywać się do zmian zachodzących w łowisku.
Jest pewne, że atraktory mogą zepsuć każdą zanętę. Natomiast prosta zanęta spożywcza, sporządzona na bazie prażonych ziaren i pieczywa, będzie dobra zawsze i zwabi każdą rybę, bo feederem łowimy ryby tam, gdzie stale przebywają.
Nie ma natomiast różnicy w przygotowaniu zanęty do łowienia batem i koszyczkiem. Trzeba poświęcić temu sporo czasu i wysiłku. Podobnie jak w wyczynie spławikowym i tutaj zanętę trzeba kilkakrotnie przecierać przez sito. To ją spulchnia i pozwala dobrze nawilżyć. Później, podczas napełniania koszyczka i opróżniania go, podciągnięciami zestawu, kiedy leży na dnie, mamy nad zanętą dobrą kontrolę. Dlatego, że nie ma w koszyczku grud, tylko jednorodna masa.
Marek Kucharski, Kraków
notował Jarosław Kurek