wtorek, 14 stycznia, 2025
Strona głównaGruntO ZARZUCANIU I O KLIPSIE

O ZARZUCANIU I O KLIPSIE

Wrocławska szkoła łowienie z koszyczkiem.

Niektórzy wędkarze nie chcą zakładać żyłki za klips na szpuli. Boją się, że przy zarzucaniu zestaw się urwie, a po zacięciu dużej ryby, żyłka pęknie bo nie będzie mogła się wysnuwać ze szpuli. Te obawy są całkiem niepotrzebne.

Zacznijmy od zarzucania

Odległość, na jaką rzucamy koszyczek, musi być za każdym razem taka sama. Przecież zawartością koszyczka zanęcamy łowisko. Im mniejszy będzie obszar, na który koszyczek upada, tym bardziej skupione będą ryby, które do zanęty przypłyną. Żeby rozrzut był jak najmniejszy, trzeba trochę potrenować. Dosyć szybko nauczymy się rzucać koszyczek w tym samym kierunku, ale z odległością będą problemy. Koszyczek nie spławik, który zawsze rzuca się trochę za daleko, żeby go później ściągnąć i ulokować zestaw we właściwym miejscu. Koszyczek musimy zostawić tam, gdzie upadł, ponieważ część zanęty wysypuje się z niego już wtedy, gdy uderzy o wodę. Gdybyśmy go później ściągali, powiększalibyśmy pole nęcenia. Gdy po treningach dojdziemy do tego, że odchyłki w lewo lub prawo nie przekroczą trzech metrów, to będzie można powiedzieć, że już jest bardzo dobrze. Taki rozrzut nie będzie miał wielkiego znaczenia, bo przynęta na długim przyponie zawsze znajdzie się w nęconym polu.

Problemem pozostanie odległość rzutów. Żeby za każdym razem była taka sama, zakładamy żyłkę za klips znajdujący się na szpuli kołowrotka.

Badamy dno. Ustalamy, w jakiej odległości zamierzamy łowić. Gdy uznamy, że któryś kolejny rzut (jego odległość) najbardziej nam odpowiada, to zanim zestaw ściągniemy, zakładamy żyłkę za klips. Teraz po każdym następnym rzucie koszyczek upadnie równie daleko. Obawa, że kiedy machniemy wędką trochę mocniej, to żyłka na klipsie się urwie, nie jest uzasadniona. Żeby do tego doszło, trzeba, by po wyrzuceniu zestawu w szczególny sposób trzymać wędkę. Widać to na zdjęciach pokazujących kolejne etapy rzutu.

Najpierw należy ustabilizować własną pozycję, później ułożyć kij za głową i poczekać, aż koszyczek przestanie się kołysać. To musi chwilę potrwać, ale innego wyjścia nie ma. Pamiętajmy, że w większości przypadków nasze łowisko będzie odległe o kilkadziesiąt metrów od brzegu. Kilkunastocentymetrowe wahnięcie koszyczka spowoduje, że znajdzie się on parę metrów od celu.

Gdy koszyczek już się nie kołysze, zarzucamy zestaw. Płynnym ruchem, bez tak zwanego pociągnięcia, bo ten ruch ze szczytówki robi katapultę. Należy wykorzystać energię całego kija, a nie tylko szczytówki. Po zarzuceniu kij układa się niemal równolegle do powierzchni wody. W tej pozycji nie może pozostać. Natychmiast podnosimy go do pionu. W tym czasie koszyczek leci do celu i żyłka wysnuwa się ze szpuli. To trwa, więc na podniesienie kija mamy sporo czasu.

Podczas zarzucania trzymaliśmy dolnik w dwóch rękach. Teraz, kiedy kij jest w pozycji pionowej, trzymamy go delikatnie jedną ręką. Żyłka wysnuwa się z kołowrotka tak długo, aż zatrzyma ją klips. Gdyby kij był równoległy do wody lub znajdował się w pozycji pionowej, ale mocno trzymalibyśmy go w obu rękach, szarpnięcie byłoby na tyle mocne, że urwałoby żyłkę przy klipsie. Ale my trzymamy kij delikatnie w jednej ręce i w pozycji pionowej. Kij to nasz amortyzator.

Koszyczek leci i napina żyłkę. Ręka instynktownie zaciska się na dolniku kija, bo koszyczek go ciągnie. Ale miękka szczytówka, przestawienie kija z godziny dwunastej na dziewiątą oraz wyczucie w ręce amortyzują jego energię. Nie ma więc obawy, że żyłka się na klipsie urwie.

Zarzucanie trzeba trochę potrenować. Dzisiaj wszyscy członkowie naszego klubu łowią żyłkami bardzo cienkimi. Na łowiskach z wodą stojącą stosujemy żyłki nie grubsze niż 0,18 mm, ale gdy brania są bardzo słabe, a silny wiatr dmucha w twarz, to nawet 0,14 i nie zdarza się, żeby ktoś z nas urwał zestaw przy zarzucaniu. Więc to tylko kwestia techniki rzutu, a nie wytrzymałości żyłki.

Pozostaje jeszcze sprawa ewentualnego urywania żyłki na klipsie po zacięciu dużej ryby. Łowimy żyłkami cienkimi, które są bardzo rozciągliwe. Dzięki temu tuż po zacięciu mamy nieco czasu na to, by zrzucić żyłkę z klipsa. Niestety, to się nie zawsze udaje. Czasami odpłynięcia ryby są tak dynamiczne, że nie wystarcza czasu na zrzucenie żyłki z klipsa. Innym razem palce mogą się tak poplątać, pomimo że te same czynności wykonujemy setki razy, i nie nadąży się ze zrzuceniem żyłki z klipsa. Wymyśliliśmy więc unikalne zabezpieczenie.

Z żyłki o grubości takiej jak przypon robimy pętelkę. Zakładamy ją na klips i na żyłkę. Jeżeli więc na haczyku jest duża ryba, która natychmiast po zacięciu zaczyna odpływać, to żyłka główna z łatwością przecina pętelkę i swobodnie odwija się ze szpuli. Przyponu ryba nie urwie, choć ma on taką samą wytrzymałość jak pętelka. Dzieje się tak z prostego powodu. Z żyłką główną i haczykiem przypon jest związany wytrzymałym węzłem. Tymczasem żyłka główna działa na pętelkę siłą tnącą. Dlatego pętelka przy klipsie zawsze pęka pierwsza. Mało kiedy zaś pętelka pęknie przy zarzucaniu pod warunkiem, że się stosuje amortyzację upadku, taką jak opisana i pokazana jest na zdjęciu.

Po nabraniu wprawy jedna pętelka wystarcza przez kilka dni łowienia.

Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments