piątek, 29 marca, 2024
Strona głównaSpinningKOTOMYSZ PÓŹNIEJ KOGUTEM NAZWANY

KOTOMYSZ PÓŹNIEJ KOGUTEM NAZWANY

Duże koło zatoczyliśmy od 1994 roku, kiedy to w czerwcowym wydaniu “WP”, w jednym z artykułów traktujących o łowieniu sandaczy, znalazła się krótka informacja poświęcona kogutowi. Dzisiaj to przynęta używana niemal powszechnie. Wówczas dobrze znano ją w Polsce południowo-zachodniej, a w pozostałych regionach też szybko zdobywała popularność. Napisaliśmy, skąd się wzięła i jak na nią wówczas łowiono.

Dzisiaj, po kilkunastu latach, kogut nie potrzebuje już promocji, ale jego historia ponownie trafia na nasze łamy. Wzbogaca ją opowieść pana Pawła Fesztera z Piekar Śląskich. Bo w Polsce łowienie kogutami właśnie od niego się zaczęło. “Wielkie szczęście po dużym nieszczęściu” – tak mówi o swoim życiu. Dzisiaj ma 76 lat i, jak każdy emeryt, dużo obowiązków i zajęć. Ale od początku…

Kiedyś p. Paweł pracował w kopalni. Pod koniec lat sześćdziesiątych on i kilku jego kolegów zatruło się tlenkiem węgla. Koledzy po kilku latach umarli. Feszter się leczył, z mizernym jednak skutkiem. Zdrowie nie wracało. Po szpitalach jeździł, zalecano mu różne kuracje, ale nie za bardzo mu one pomagały. Nadal był w kiepskim stanie, a niektóre zalecane tabletki waliły go z nóg. Upomniał się o odszkodowanie. Na tamte czasy było ono duże. – Może dlatego – mówi dzisiaj p. Paweł – moje leczenie szło tak kiepsko. Może i mnie chcieli wysłać do piachu? Ale trafił wreszcie na lekarza, który zastosował całkiem inny sposób leczenia. Mniej więcej w tym samym czasie bardzo mu życzliwy dyrektor kopalni powiedział: “Ty nie mów za dużo, a ja trochę pomogę. Na razie będziesz jeździł ze sportowcami (kopalnie zatrudniały sportowców, którzy pracowali w niepełnym wymiarze godzin, ale pensje dostawali za cały etat – przyp. red.), a później pomyślimy, co z tobą zrobić”. Zjeżdżał więc pod ziemię o siódmej, pracował do dziesiątej, a o jedenastej był już na powierzchni. Żeby to jednak innych w oczy nie kłuło, na resztę godzin powierzono mu inny obowiązek. Kazano się opiekować przystanią kajakową w parku w Świerklańcu.

Paweł Feszter opowiada…

O swoich złotych latach
To były moje złote lata. Pod ziemią się nie namęczyłem, za to dużo pracowałem na świeżym powietrzu. Pieniędzy miałem tyle, co za pracę pod ziemią, ale zamiast rąbać węgiel, w Świerklańcu budowałem przystań kajakową. To już były czasy gierkowskie. U nas, w górnictwie, pieniędzy było dużo, więc jak potrzebowałem kilka wywrotek piasku albo trochę betonowych płyt do utwardzenia terenu, to wystarczył jeden telefon do kopalni.

Przystań tak się z czasem przyjęła, że dano mi tutaj pełny etat. A było przy czym robić, bo na przystani trzydzieści kajaków, a co sobotę i niedzielę odbywały się jakieś festyny. Zazdrościli mi tej pracy, zwłaszcza że trochę czasu na rybki zawsze mi zostawało.

O swoich rybkach (z patelni)
Ryby to łowię od dziecka. Dużo ich wyciągnąłem z Kozłowej Góry (sztuczne jezioro powstałe po spiętrzeniu Brynicy; inna nazwa: jezioro Świerklaniec – przyp. red.). Teraz miałem ten zbiornik pod nosem, ledwo dwieście metrów od mojej przystani. A być na rybach parę razy w tygodniu, to wielka sprawa. Wkrótce wszystko o nich wiedziałem, gdzie są i na co biorą. Łowiłem dużo. I to było dla mnie ważne, bo jak do kopalni przyjeżdżali jacyś ważni goście, to od razu miałem telefon: “Feszter, zrób te twoje rybki. Będzie nas dziesięciu”. Trzeba więc było trochę rybek nałowić. Brały czy nie brały, musiały być. A moje rybki to specjalne danie. Trochę tego przepisu wyniosłem z domu, trochę dołożyłem nad wodą (drukujemy ten przepis na str. 38).

Te rybki też mi dużo dały. Kopalnia pomagała mi coraz lepiej wyposażać przystań nad stawem w parku, ale miałem też sporo materiału, który przeznaczyłem na budowę wędkarskiej przystani nad Kozłową Górą. Z tego korzystali także inni wędkarze. Teraz przystań ma pod opieką koło Relaks z Piekar Śląskich. Ładnie tu, czysto, łódki zadbane. Przyjemnie na nie wsiadać i popływać z wędką. Rybek jest sporo, ale i tak to nie to, co dawnymi laty.

O gościach z Chicago
Jak już mówiłem, nad zbiornikiem byłem kilka razy w tygodniu, więc dobrze go poznałem. Koledzy widzieli, jak łowię i ile ryb przywożę. Dla wielu z nich byłem spiningowym autorytetem. Przychodzili po porady, po informacje, gdzie i na co ryby biorą najlepiej. Niektórzy chcieli, żeby ich w ogóle nauczyć wędkowania. Kiedyś na kajakowej przystani zjawili się rodzice z kilkunastoletnim synem. Powiedzieli, że są z Chicago i chcą, żebym go nauczył łowić. Sprzęt miał taki, że w oczach wirowało. Wtedy dla górników były wydzielone sklepy. Na specjalne książeczki kupowaliśmy w nich towary, których gdzie indziej nie było. W tych sklepach było też sporo sprzętu wędkarskiego, ale takiego, jaki miał ten chłopak, to nawet tam nie widziałem. Dobre kije, kołowrotki i żyłki, a do tego ogromne pudło pełne przynęt.

Popłynęliśmy na jezioro, uczyłem go jak rzucać, jak prowadzić. Nawet mu szło, ale ryby to oczywiście ja złowiłem. Bardzo mu się to spodobało, a szczególnie te duże ryby. Dzisiaj już nie pamiętam, jakie one były, ale chyba sandacze. Poprosił, żebym mu je dał. W zamian pozwolił mi zabrać ze swojej ogromnej skrzyni tyle przynęt, ile zechcę. Ani mi to było w głowie, bo później mogliby mi mówić, że chłopaka ocyganiłem. On jednak tak nalegał, że w końcu kilka z nich wziąłem.

O amerykańskich pióropuszach
Spininguję niemal wyłącznie obrotówkami, bo uważam, że lepszych przynęt nie ma. Chłopak miał w pudełku takie blachy, jakich nigdy przedtem nie widziałem. Wybrałem jednak jakieś ołowiane główki, jedne z sierścią, inne z piórami. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, na jakie ryby one były przeznaczone, ale wziąłem, bo mi się podobały.

Później ci goście jeszcze kilka razy do mnie przychodzili. Czasami brałem chłopaka na łódkę, ale częściej jego rodzice zaglądali po ryby, bo te, które pierwszy raz dostali, bardzo im smakowały. Zawsze dostawałem od nich trochę przynęt. Były woblery, jakieś gumy, obrotówki, no i te pióropusze. W zasadzie to właśnie one najbardziej mnie zainteresowały. Zacząłem nimi łowić. Zarzucałem i ściągałem. I może bym je na złom wyrzucił, bo w wodzie się nie ruszały, ale kiedyś zapiąłem rybę. Jaka to była jazda! Długo tej mojej zdobyczy nie widziałem. Po półgodzinie się okazało, że to prawie dwudziestokilowy karp zapięty pod ogonem. Niebawem złowiłem drugiego, wprawdzie o połowę mniejszego, ale ten trzymał pióropusz w pysku. Przynęta mi się spodobała. Wtedy swoje obrotówki odstawiłem na bok.

Złowiłem też trochę okoni i sandaczy, ale karpi było najwięcej. Później wiele razy się zastanawiałem, dlaczego właśnie tak dużo karpi wtedy łowiłem. Myślę, że były dwa powody. Jeden taki, że kotomyszy (tak na Górnym Śląsku, ale nie tylko tam, nazywane są koguty – przyp. red.) nie prowadziłem skokami, tylko ciągnąłem je równo przy dnie. Drugi powód to łowiska. Często rzucałem do różnych dołków i innych zagłębień dna, a tam musiało być dużo karpi. Zresztą nasz region słynie z tego, że gdzie tylko znajdzie się jakiś kawałek wody, to od razu wpuszcza się tam karpie. Więc i w Kozłowej było ich bardzo dużo. Ale przynęta była taka, że nigdy nie byłem pewien, z jaką rybą wrócę. Złowiłem też na nią sporo bardzo dużych leszczy.

O pierwszych podróbkach
Coraz bardziej podobało mi się łowienie na te amerykańskie pióropusze, niestety szybko ich ubywało. W Kozłowej Górze jest wiele zaczepów. Część przynęt udawało mi się z nich uwolnić, ale niektóre przepadały. Właśnie wtedy, a był to chyba rok 1973, zacząłem wykonywać moje pierwsze podróbki. Nie miałem takich samych główek, piór i sierści, więc swoje przynęty sporządzałem domowym sposobem z włóczki, kurzych piór, nici i tych główek, które były pod ręką.

Wtedy też znów spotkałem tego synka z Chicago. Nie pamiętam, jak miał na imię, ale to był fajny chłopak. I on mi wtedy powiedział, że te przynęty się prowadzi po dnie skokami. Od tego czasu zacząłem ich więcej urywać, ale też łowiłem niemal same sandacze.

O zazdrosnych wędkarzach
Na pewno nie ja nazwałem te nowe dla nas przynęty kotomyszami. To się wzięło od kogoś innego. Wiedziało o nich sporo osób, bo nikomu ich nie żałowałem. Pływałem z różnymi wędkarzami, miałem stałych kompanów. Ale dzisiaj to tak mi się widzi, że kto się ode mnie dowiedział, jak łowię i na co łowię, to drugiemu już nie powiedział. Gdyby było inaczej, to szybciej by się rozniosło. Kilka amerykańskich oryginałów dałem Witoldowi Łukawskiemu, trochę podarowałem innym wędkarzom. Rozdawałem też te, które sam robiłem.

Ale sama przynęta cudów nie czyni. Trzeba wiedzieć, jak nią łowić. Dawałem innym przynęty, mówiłem i pokazywałem jak łowię, ale i tak nie rozumieli. Może dlatego, że nie wierzyli. Kilku takich, co na kotomyszy zaczęli łowić sandacze, odsunęło się na bok i parę lat trzymali wszystko w tajemnicy. Długi czas byłem nie do pobicia, bo bardzo dużo łowiłem i ciągle poszukiwałem czegoś nowego. Wiele ryb wtedy traciłem. Czułem, że mam je na kiju, ale zawsze mi się wydawało, że zacinam je za późno. Od czasu, jak szczytówkę obciąłem o piętnaście centów (na Śląsku w żargonie wędkarskim tak się mówi na centymetry – przyp. red.), zacinam już każdego sandacza.

O rozwodzie z kotomyszą
W przynętach amerykańskich dominowało pierze białe, żółte i czarne. W niektórych były takie szczubły (haczyki – przyp. red.), że nadawałyby się na morze. Ale wszystkie miały haczyki pojedyncze. Na pojedynczych haczykach zacząłem też robić pierwsze kotomyszy. Były one jednak trochę inne niż przynęty amerykańskie. Bo kiedy łowiłem na blachy i później na pióropusze, a jeszcze później na własne kotomyszy, to zauważyłem, że ryby bardzo mocno reagują na kolory. Dlatego zanim przymocowałem pióra do haczyka, na jego trzonku wiązałem wełnę w różnych kolorach. Początkowo najlepiej sprawdzały się kotomyszy, które miały biały pióropusz, a na trzonku wełnę na przemian żółtą i czarną. Nazywałem je osami. Były łowne, ale ryby ich się nauczyły i kolory włóczki trzeba było zmieniać, a później nawet malować główki, bo inaczej w ogóle nie chciały brać.

Z czasem coraz więcej ludzi łowiło na kotomyszy, a że sporo ich się urywało, to robili je sami. Z początku na kotwiczkach. Też takie robiłem i nimi łowiłem, ale od pewnego czasu z kotomyszami wziąłem rozwód. To było dosyć dawno, na początku lat osiemdziesiątych. Wyciągnąłem szczupaka, któremu kotomysz rozorała cały bok. To się często zdarza, że ryby złowione na kotomysz są zahaczone za ogon lub za brzuch, ale ten szczupak zrobił na mnie takie wrażenie, że kotomyszami już nie łowię. Wróciłem do obrotówki.

O łowieniu obrotówkami
Obrotówka musi być taka, że jak się ją tylko ruszy, skrzydełko musi wirować. Obrotówki, które się kleją, do niczego się nie nadają. Za najlepsze uważam Veltic Rublexa, ale nie ich podróbki. Łowię też longami i agliami. Mój sprzęt nie jest jakiś specjalny ani wyszukany, ale pozwala mi wyczuć, że blaszka się obraca. Czuję każdy obrót skrzydełka, a to znaczy, że łowię bardzo powoli. Tak kręcę kołowrotkiem, byle się tylko skrzydełko obracało.

Gdy woda jest spokojna, łowię inaczej niż wtedy, kiedy wieje i na wodzie jest fala. Przy spokojnej wodzie obrotówkę zarzucam, kładę na dnie i czekam. Długo czekam. Nie palę, ale gdybym miał porównać, to nawet na pół papierosa. Potem obrotówkę podrywam. Nie robię tego szybko, tylko spokojnie podnoszę szczytówkę i zaczynam kręcić korbką. W tym momencie może być uderzenie. Jeżeli go nie ma, to nadal kręcę bardzo powoli i obrotówka cały czas się podnosi. Gdy już odejdzie sporo od dna, to znajdzie się w połowie odległości od łódki. Od tej chwili kręcę jeszcze wolniej. Wtedy obrotówka opada. Oj, jak to lubią szczupaki! Staram się, żeby nie dotknęła dna. Tego się nie da zobaczyć, trzeba wyczuć, że jest tuż, tuż nad dnem. Wtedy zaczynam ją podciągać i też robię to bardzo wolno. Gdy obrotówka jest już gdzieś w połowie wody, kręcę szybciej.

O tym, że ryby nie są durne
Inaczej łowię, kiedy jest wiatr i fala. Ryby nie są takie durne, żeby w tym czasie siedzieć przy dnie i czekać, aż im się skrzela piaskiem zapchają, więc podpływają wyżej. Mają z tego dodatkową korzyść, bo są bliżej uklejek. A jak są wysoko, pokazuje mi obrotówka. Rzucam ją z wiatrem i zaczynam ściągać. Cały czas kręcę powoli i z jednakową prędkością. Najpierw obrotówka stawia duży opór, później jest jakby chwila zawahania i opór skrzydełka bardzo się zmniejsza. Żeby się nadal kręciło, muszę i ja szybciej kręcić. Tym sposobem trafiam na prądy. Na górze woda płynie w tym kierunku, w którym wieje wiatr, pod nią w kierunku przeciwnym, a na styku stoją drapieżniki. Gdy wyczuję tę strefę, to już tylko w niej łowię. Raz obrotówka pójdzie wyżej, raz niżej, ale zawsze jest tam, gdzie być powinna. Tutaj też, jak przy dnie, nie można łowić obrotówką, której skrzydełko się klei. Ono musi się obracać zawsze, nawet przy bardzo wolnym prowadzeniu.

Z każdego miejsca, w którym zakotwiczyłem łódkę, rzucam po kilka razy w to samo miejsce. Później zmieniam obrotówkę. Dokładnie mówiąc ona może być taka sama, ale jej skrzydełko musi mieć inny kolor. Czasami po zmianie obrotówki ryba uderza od razu, ale bywa i tak, że przez cały dzień skuteczna jest tylko jedna. Dla mnie najlepsze są skrzydełka zielono -czarno-srebrne. Drugie miejsce zajmują czerwono-czarno-złote.
Jak już mówiłem, najwyżej cenię sobie weltiki. Innymi obrotówkami też łowię, ale nie tak samo. Każda obrotówka wymaga innego kręcenia. Dlatego, że ma inny kształt skrzydełka i że każde skrzydełko inaczej waży.

Gumami nie łowię. Czasami nimi rzucam, ale ich nie czuję i nie mam przekonania, że prowokują ryby tak mocno jak obrotówki. Dużo sandaczy złowiłem na kotomyszy, było to w czasach, kiedy ta przynęta była im zupełnie nieznana. Jako pierwszy miałem taką przynętę na wędce, ale najwięcej sandaczy złowiłem na obrotówkę. To najlepsza przynęta spiningowa. Równo się na nią łowi szczupaki i okonie też, ale trzeba do niej cierpliwości i wyczucia.

Z Pawłem Feszterem rozmawiał
Wiesław Dębicki

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments