Rybołap, stary wędkarski wyga, natychmiast dostrzegł, jak fatalnie wędka jest uzbrojona. Na eleganckim korkowym dolniku zamocowany był zbyt wielki, morski kołowrotek. Spławik, mający niewiele wspólnego z waglerem, podobny raczej do buraka…
Spławik podskoczył parę razy i nieznacznie przesunął się w stronę pobliskiej kępy nenufarów. Rybołap z zadowoleniem mruczał pod nosem:
- Chodźcie, chodźcie moje prosiaczki do stołówki, nakryto do stołu!
Spławik znieruchomiał. Obok niego, na gładkiej powierzchni wody, pojawiły się ścieżki drobnych pęcherzyków, zdradzając obecność linów. Po chwili spławik ponownie zaczął podrygiwać i odrobinę się przytopił. - Biorą?
Wiatr i szum trzcin zagłuszył kroki nieznajomego. Zaskoczony Rybołap niechętnie odwrócił się za siebie i nieco zmieszany odpowiedział zdawkowo: - Słabo.
Nie lubił takich sytuacji, gdy schowany w zaroślach przed wścibskimi oczami i do cna pochłonięty tańczącym na wodzie spławikiem, nagabywany był przez obcych. Do tego znienacka! Opanował zakłopotanie, szybko zlustrował przybysza.
Po wesołej, ogorzałej twarzy można było sądzić, że ma koło trzydziestki, może trochę mniej. Był wysoki, dobrze zbudowany. Na głowę miał naciśniętą czapkę z pokaźnym daszkiem i rzucającym się w oczy napisem “Champion”. Prezentował się jak żywa reklama z najnowszego katalogu odzieżowego dla myśliwych i wędkarzy. Ubrany był w zgrabny uniform, skrojony jak się patrzy, o sportowo– wojskowych akcentach. Maskujące ciapki, cętki, plamy i kolor materiału doskonale zlewały się z otoczeniem. Mnóstwo sprytnych kieszeni i troczków dodawało całości wyszukanego smaku. Po prostu cudo! Przez ramię przewiesił wędkarską torbę, na piersiach zwisała mu ogromna lornetka. Na nogach miał wysokie, zapewne nieprzemakalne buty z goreteksu. W jednej ręce trzymał luksusowy model odległościówki renomowanej firmy, w drugiej poręczny, teleskopowy podbierak.
Rybołap, stary wędkarski wyga, natychmiast dostrzegł, jak fatalnie wędka jest uzbrojona. Na eleganckim korkowym dolniku zamocowany był zbyt wielki, morski kołowrotek. Spławik, mający niewiele wspólnego z waglerem, podobny raczej do buraka, kłuł w oczy wściekle jaskrawą, pomarańczową barwą. Biaława gruba żyłka prędzej nadawałaby się do wieszania bielizny niż finezyjnego łowienia.
- Z ciebie taki champion jak z koziej d… trąba – ocenił w duchu Rybołap. W tym momencie kątem oka dostrzegł, że jego spławik energicznie jedzie i znika pod wodą. Błyskawicznie zdjął kij z podpórek i przyciął. Szczytówka przygięła się ku wodzie, kołowrotek jęknął i oddał parę metrów żyłki.
- O, wzięło! – usłyszał za plecami rozgorączkowany głos przybysza. Nie przejmował się nim. Po krótkim holu sprawnie podebrał tłuściutkiego, ważącego około dwóch kilogramów lina. Wyhaczył go i włożył do siatki.
- Ale leszcz! – zachwycał się nieznajomy.
- Sam żeś jest leszcz – pomyślał Rybołap, lecz grzecznie poprawił. – Nie leszcz, tylko lin.
- Wie pan, ja właściwie zaczynam. Dopiero co obkupiłem się w ten cały wędkarski sprzęcior, ale to wszystko dla mnie same zagadki. Na przekór wszystkim uparłem się, że złowię coś przyzwoitego. Od trzech tygodni codziennie ślęczę godzinami nad wodą i nic. Nawet tyciutkiej rybki. Zero – żalił się przybysz. – A pan tu takie rybska… – ciągnął dalej, coraz słabszym głosem. – Narzeczona nie chce mnie już znać. Myśli, że mam jakieś boki. W te moje ryby za nic nie chce uwierzyć. Jak dziś nie złapię choćby jakiegoś leszcza, to koniec ze mną. Ślub odwoła, a ja zostanę na pośmiewisko rodziny i znajomych.
Posmutniał i zamilkł. Chwilę potem przystąpił do działania. Zdjął torbę z ramienia, pogrzebał w środku i wyjął jakiś notesik. Kartkował go i bacznie studiował, strona po stronie.
Rybołap spojrzał zaintrygowany, wysilił wzrok i przeczytał napis na okładce: “Regulamin amatorskiego połowu ryb PZW”. Z zaciekawieniem czekał, co będzie dalej. Ciekawość szybko zmieniła się w osłupienie, a zaraz potem w irytację. Wędkarski adept precyzyjnie odmierzył od stanowiska Rybołapa 10 kroków i z energią zaczął przygotowywać własne stanowisko. Wielkim nożem wycinał trzciny tarasujące dostęp do wody. Co chwilę podbierakiem wyciągał z hałasem ucięte łodygi. Stąpał ciężko, niezdarnie, aż trząsł się cały brzeg. Robił tyle rumoru, że Rybołapa mało szlag nie trafił. Na szczęście w końcu ucichł. Zabrał się do wędki. Nadział na haczyk kukurydzę i niezdarnym zamachem chlapnął o wodę, tuż przy brzegu. – Zapomniał otworzyć kabłąk– domyślił się coraz bardziej wkurzony Rybołap.
- Mam na imię Mariusz! – pogodnie zagadnął intruz, próbując się zaprzyjaźnić.
Rybołap udał, że nie słyszy. W środku dosłownie kipiał ze złości. W duchu przeklinał natręta, jego zachowanie i tupet. Zwątpił, że po tym jego hałaśliwym harcowaniu jakakolwiek ryba została w łowisku.
Po paru próbach Mariusz w końcu zarzucił wędkę, usiadł na stołeczku i na chwilę znieruchomiał. Nie trwało to długo. Wstał i głośnym, niezdarnym krokiem, rozbryzgując wodę na podmokłej ścieżce, podszedł do Rybołapa. - Na co kolega łowi? – zagadnął ponownie.
- Na przynętę – odburknął Rybołap. Miał nadzieję, że natręt sobie pójdzie. Nic z tego. Niezrażony dalej próbował:
- Zdradzi pan, jak się panu łowią takie rybska?
Rybołap spojrzał na niego tak, że gdyby wzrok mógł zabijać, intruz padłby trupem. Nieznajomy chyba tego nie wyczuł, bo z niewinnym uśmiechem dociekał uparcie: - No, co zrobić, żeby złapać takiego leszcza jak pan?
- Nie one się łowią, tylko ja je łowię – warknął złym głosem Rybołap. – I nie leszcza, tylko lina! Zresztą dobrze – zgodził się wreszcie. – Dam panu radę, sam pan chciał!
Na twarz nieznajomego powrócił uśmiech, a Rybołap wyrecytował, wyjątkowo złośliwym tonem, zasłyszaną kiedyś fraszkę:
Co na koniec dać wędki,
pytał młodzik starego,
aby sukces mieć prędki,
powiedz dobry kolego?!
Stary odparł z powagą:
Sukces prędzej się zdarza,
gdy na koniec, ten grubszy,
dać dobrego wędkarza!
- Teraz pan wie? – dokończył jadowicie, nie kryjąc zadowolenia. Żółtodziób spuścił głowę, posmutniał, odwrócił się i powoli odszedł do swojej wędki.
Przez moment Rybołap cieszył się ze sposobu, w jaki skarcił niechcianego sąsiada, ale już po chwili zrobiło mu się go żal. – W końcu skąd ma wiedzieć, jak się zachować nad wodą, jak skutecznie wędkować. A maniery? No cóż, ich brak jest powszechny u dzisiejszej młodzieży – rozmyślał w duchu, a jego serce miękło z każdą minutą. Co chwila ukradkiem obserwował poczynania niedoświadczonego wędkarza. Ciszę przerwała głośna melodyjka jego komórki. - Cześć kochana! Jak to gdzie jestem? Nooo, na rybach! Naprawdę! Ależ kochanie, przysięgam, uwierz mi! Ryby?! No pewnie że mam! Dziś wreszcie mi się poszczęściło. Ile? Jedną, ale sporą. Leszcz. Tak, duży. Ogromny, sama zobaczysz. Kiedy wrócę? Za godzinkę, najdalej dwie, nie później. Buziaki, pa! – Skończył rozmowę, głośno odetchnął z ulgą. Nerwowo chwycił wędkę, zmienił przynętę i znowu z chlupotem prasnął swoim burakiem o wodę.
Rybołap mimochodem przysłuchiwał się rozmowie. Słyszał co prawda tylko wędkarza, lecz nietrudno było się zorientować, że jego sytuacja jest niewesoła. Zabrnął biedak w ślepy zaułek. Rybołap zmiękł całkowicie. Już nie było w nim złości, poczuł nawet odrobinę sympatii do niezdarnego żółtodzioba. Poszperał w plecaku, wyciągnął wysmukły, zgrabny spławik, przypon z “czternastki”, dobrał obciążenie z małych śrucinek, do woreczka odsypał trochę sprawdzonej zanęty. Wstał, podszedł do nieznajomego i zaproponował:
- Daj pan tę wędkę, przezbroję ją jak należy. W ten sposób nic pan nie złowisz, nawet rybiego ogona, a co tam mówić o linie albo leszczu.
- Nie potrzebuję pańskiej zakichanej pomocy. Poradzę sobie. Bez łaski! – odparł z zacietrzewieniem wędkarz.
- Przepraszam! Niech pan choć to weźmie, przyda się – nie ustępował Rybołap i położył naszykowany sprzęt i zanętę obok nieznajomego. – Niech się pan już na mnie nie boczy – próbował go udobruchać. Niestety młodzieniec zaciął się i nie reagował.
Rybołap wrócił do siebie. W milczeniu łowili dobre pół godziny. Nic nie brało ani jednemu, ani drugiemu. Wypłoszone ryby odpłynęły na inne żerowiska. Słońce pięło się do góry, przygrzewając coraz mocniej. Szanse na złowienie czegokolwiek malały z minuty na minutę.
Milczenie przerwał Mariusz, mocno już zrezygnowany.
- Muszę pójść na chwilkę do auta. Popilnuje pan wędki? – niepewnie zwrócił się do Rybołapa.
- Jasne – ochoczo zgodził się Rybołap. Nieznajomy oddalił się i zniknął w zaroślach.
Rybołap żwawo poderwał się z miejsca. – Co ja robię, odbiło mi?! – pytał sam siebie. Miał tylko dwie, góra trzy minuty. Nie zdejmując wędki nieszczęśnika z widełek, szybko ściągnął zestaw ciągnąc za żyłkę. Podbiegł do swojego stanowiska, wyjął z siatki lina. Pośpiesznie powrócił do ściągniętego zestawu, zahaczył lina na wędkę i ostrożnie wpuścił go do wody. – Pomożemy mu prosiaczku, prawda?! – szepnął do ryby. Lin pewnie nieco zdrętwiał w ciasnej siatce, bo zamiast zaraz smyrgnąć w zarośla, pływał zataczając koła i ciągnąc za sobą wielki spławik.
Ledwie zasapany Rybołap usiadł na swoim miejscu, gdy zza krzaków wyłonił się wędkarski żółtodziób. Miał płaczliwą minę i narzekał półgłosem. - Jak nic, Iza mnie ubije. Nici ze ślubu. To koniec. Już po mnie! – Nagle przystanął. Zobaczył, że jego burak jeździ po zatoczce, kreśląc nieregularne linie. Rzucił się energicznie do wędki. Targnął kijem do góry. – Jest! Jest! – darł się wniebogłosy. Kręcił zawzięcie korbką kołowrotka. Nie patyczkował się. Solidna żyłka pozwalała ciągnąć rybę bez ceregieli. – Panie, niech mi pan pomoże! – wrzeszczał w stronę Rybołapa.
Lin nie miał większych szans. Chlapiąc ogonem o powierzchnię wody, po raz drugi nieuchronnie zmierzał do nastawionego przez Rybołapa podbieraka. Po chwili leżał już na trawie. Śliczny, złotawo-zielony, piękny okaz. Uradowany młodzieniec z radości rybę ucałował i trajkotał jak katarynka:
- Jest! No wreszcie! Widział pan jak ciągnął? Ale potwór, co? Chyba większy niż ten pana, a może taki sam. Życie mi pan wrócił! Gdyby mi pan nie pomógł, nie wyciągnąłbym tego leszcza.
- Przecenia mnie pan – krygował się Rybołap i zaraz kolejny raz cierpliwie poprawił. – I nie leszcza, tylko lina.
- Tak, tak – nieprzytomnie przytaknął uradowany wędkarz i szybko zaczął się pakować. W niespełna pół minuty był gotów, pożegnał się i popędził przez łąkę do auta. Z daleka jeszcze krzyknął:
- Ale wszyscy zrobią gały! Dzięki!
- A to się moja Hania uśmieje, jak jej opowiem, co mi się dziś przytrafiło – mruknął do siebie Rybołap i zaczął się zbierać do powrotu. Słońce wisiało wysoko na niebie. Dalsze siedzenie przy nieruchomym spławiku nie miało już sensu. Kiedy doszedł do samochodu, zauważył zatknięty za wycieraczkę skrawek papieru. Rozwinął złożoną w czworo karteczkę, wydartą z wędkarskiego “Regulaminu”, i przeczytał.
Jeszcze raz Panu dziękuję!
W najbliższym czasie będę odwiedzał inne łowiska i próbował swych sił. Dzięki panu jestem pewien, że potrafię już złapać takiego leszcza jak pan. Mariusz
- To pyszałek i ignorant! Nie leszcza, lecz lina. To po pierwsze, a po drugie, gdyby wiedział… – Rybołap śmiał się ubawiony do łez. Wrzucił graty do auta i ruszył. Turlał się wolniutko wyboistą drogą przez łąki. Ujechał już spory kawał, gdy przy śluzie dostrzegł znajomo wyglądający samochód. Rozpoznał auto Zbycha, z którym od lat często razem wędkowali. Zatrzymał swoją skodę. Odnalazł przyjaciela przy zwalonej w wodę wierzbie.
- Cześć. Jak sukcesy? – zagadnął Rybołap.
- Dziś słabo, dwa karaski i leszcz. Za to dwa dni temu wyjąłem tu karpika, ze trzy kilo, ale więcej już nic – pochwalił się tamten. – A ty?
- Lin, naprawdę niezła sztuka. Uśmiejesz się jak ci opowiem. Wyobraź sobie, siedziałem na moim linowym miejscu, właśnie miałem pierwsze branie, gdy zjawił się z wędką taki goguś, odpicowany jak z żurnala. Bezczelnie się dosiadł, dosłownie przyczepił się jak rzep psiego ogona. Sprzęt miał niezły, ale zestawiony od sasa do lasa. Nahałasował, nachlapał….
Początkowo przyjaciel słuchał bez specjalnego zainteresowania, jednak po chwili zmarszczył brwi, odwrócił się i przerwał Rybołapowi w pół słowa: - I za wycieraczką znalazłeś karteczkę?
- Skąd wiesz?
Zbyszek sięgnął do kieszeni kamizelki, podał Rybołapowi znajomo wyglądającą, wydartą z “Regulaminu” karteczkę i oznajmił: - Przedwczoraj ten twój goguś był u mnie. – Kiedy słowa kolegi dotarły do Rybołapa, ten zamilkł. Uśmiech zastygł na jego twarzy. Z niedowierzaniem rozłożył papierek i odczytał ostatnie słowa:
“… takiego leszcza jak pan”.
Wojciech Kaczkowski