- Wiem, że łowisz ryby.
- Tak.
- Jak bardzo to lubisz?
- Najbardziej.
- Jak najbardziej? Przypuszczam, że chciałbyś mieć doskonałą wędkę i jakiś superkołowrotek.
- Nie. Nie chciałbym.
- Dlaczego?
- To trudno wytłumaczyć, w każdym razie spróbuję. Ryby i wszystko, co związane z ich łowieniem, to dla mnie przede wszystkim przeszłość. Bardziej p r z e s z ł o ś ć niż przyszłość. Jakoś nie mogę się pogodzić z tymi oczyszczonymi, betonowymi kanałami i stadkami policzonych ryb. No i ci wędkarze. Stoją jeden obok drugiego ze wspaniałym sprzętem, ubrani w najdroższe wędkarskie stroje, i czyhają z niezdrowym błyskiem rywalizacji w oczach na jedną małą rybkę. To mnie gryzie i nie pozwala się z tym pogodzić. I prawdę mówiąc – boli.
- No dobrze, ale czy to jest złe?
- Nie, ale dla mnie inne. Nie wytłumaczę ci tego, tak jak bym chciał i jak ty byś chciał usłyszeć.
- Mówiłeś o przeszłości. Czy ryby przeszły jakąś zmianę? Jak je widzisz w przeszłości?
- Doskonale widzę. A więc słuchaj.
- Zamieniam się w słuch.
- To dzieje się dawno temu. Nas jeszcze nie ma. Widzę śródleśne jezioro. Ukryte w ogromnej puszczy, otoczone bagnami. Jest trudno dostępne, całe porośnięte trzciną. I gdzieś w małej zatoczce, schowany w sitowiu, siedzi staruszek. Ma zniszczoną marynarkę i dziurawy kapelusz. Jeszcze po ojcu. W dłoniach trzyma wędkę z leszczynowego drzewa. Do niej ma dowiązaną plecionkę z końskiego włosia ze spławikiem zrobionym z kory. A na końcu haczyk z zagiętej igły.
- I to ci się podoba?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo jest naturalne i sprawiedliwe. Bo nie wykorzystuje złudnej techniki po to, by jakimkolwiek sposobem złapać rybę. To prawdziwa walka. Jeden na jednego. Dlatego wolę przeszłość.
- Jakie ryby lubisz najbardziej?
- Wszystkie lubię.
- Zmienię pytanie. Łowienie których ryb sprawia ci najwięcej satysfakcji?
- Karpi i szczupaków, choć niekoniecznie łowienie.
- Opowiesz dlaczego?
- Opowiem. A więc najpierw karpie. Jest pełnia lata. Głęboki, bardzo głęboki świt. Prawie noc jeszcze. Małe jeziorko, jak z mojej opowieści o przeszłości. Tafla jest gładka. Jak czarne lustro. I tylko mgły przesuwają się cicho popychane niewyczuwalnym wiatrem. Odzywają się pierwsze ptaki, a niebo na wschodzie robi się różowe. Podchodzę cicho, prawie bezszelestnie. Chciałbym jak duch, ale to trudne. Kucam w trzcinie i zarzucam wędkę. Spławik kołysze się przez chwilę i nieruchomieje. Ściskam wędkę i czekam. Zaraz się zacznie.
- A jak się nie zacznie?
- To trudno. Tym razem one okazały się lepsze.
- A szczupaki? Powiedz coś o szczupakach.
- Dobrze, ale to już inna opowieść. Jest koniec września, może październik. Przemija późne popołudnie. Czerwone słońce ślizga się po zakolach Warty. Gęsi odlatują głośno krzycząc. Chcą chyba, żebym je zapamiętał. Ale nie muszą. Ja i tak je zapamiętam. Idę więc brzegiem Warty, palę papierosa i rozkopuję wierzbowe liście.
- No dobrze, ale kiedy będziesz łowił?
- Zaraz. Mam swoje miejsce, gdzie nikt nie przychodzi. Daleko, za zakrętem, na takich wysokich główkach. I tam schodzę ze skarpy i zaczynam rzucać. Kręcę korbką kołowrotka wyczuwając mknącą w poprzek nurtu błystkę. Czekam na uderzenie i w tym oczekiwaniu jest tak wiele: przelewająca się rzeka, krzyk czapli, chowające się za lasem słońce. Kiedy wracam, buty mam mokre od wieczornej rosy, a z ust wydobywa się para.
- A szczupaki?
- Czasem trzymam je w ręku, a te mądrzejsze pływają w wodzie i się ze mnie śmieją.
- Kiedy przestaniesz chodzić na ryby?
- Nigdy.
- A gdy umrzesz?
- Po śmierci będę o nich myślał.
Wiesław Stułka