wtorek, 10 grudnia, 2024

PECH

Skończył łowić, usiadł na przyniesionej przez wodę na brzeg zeschłej kłodzie. Był zadowolony i odprężony. Polowanie na drapieżniki pochłaniało go całkowicie. Czytanie wody, odgadywanie ich stanowisk i pór żerowania dawało mu satysfakcję i napełniało dumą. Przez blisko trzydzieści lat rybaczenia wiele się nauczył, poznał zwyczaje ryb i najlepsze miejsca w okolicy Wrocławia. W każdą wolną chwilę znikał choć na dwie – trzy godziny nad wodę. Przydomek Rybołap był konsekwencją jego pasji. Niemal nikt ze znajomych inaczej do niego nie mówił.
Pięknie ubarwiony, blisko 80-centymetrowy sandacz nagrodził jego dzisiejszą wyprawę. Cenił te mętnookie ryby najbardziej, były wymagającym przeciwnikiem i niełatwą zdobyczą, a sukces tym bardziej smakował. Miał jeszcze szczupaka, lecz zwrócił go rzece. Sandacz wystarczy, a szczupak podrośnie, zmądrzeje i za czas jakiś będzie bardziej waleczny i trudniejszy do złowienia.

Odstawił spining, wyjął z torby termos i przekąskę. Zamyślony smakował kanapkę z szynką, popijając herbatą. Słońce zbliżało się do kresu codziennej wędrówki, jego tarcza nabrała czerwonawej barwy i powoli osuwała się w dół, po drugiej stronie wody. Przyjemny wieczorny chłód, zapach rzeki i dochodzący z zarośli koncert żab i świerszczy tworzyły kojący klimat. Lubił takie chwile, wtapiał się w otoczenie. Czuł spontaniczną radość z obcowania z przyrodą.

Uwagę jego zwrócił spining. Na żyłce zwisała odpięta z zaczepu przynęta. Wietrzyk huśtał błystką tuż nad trawą, to w jedną, to w drugą stronę. Nagle ze zdziwieniem zauważył zieloną żabę, która skoczyła do błystki, lecz chybiła. Niezrażona szykowała się do powtórnego skoku, a w jej kierunku podążała kolejna. Po chwili dołączyły jeszcze dwie.

Rybołap z niedowierzaniem sięgnął po wędkę, wziął w dłoń obrotówkę i sprawnie odczepił kotwiczkę. Skierował szczytówkę nad żabki i delikatnie potrząsnął. Wprawiona w ruch błystka podskakiwała na żyłce. Żaby jakby dostały amoku. Na wyprzódki, konkurując ze sobą, zaczęły skakać w kierunku dziwnego owada, usiłując go złapać w pyszczek. W końcu jednej się to udało, lecz szybko poznała swą pomyłkę i wypluła to niestrawne żelastwo. Nie zmieniło to zamiarów jej koleżanek, które nadal energicznie chycały, by połknąć trzepoczącą się błystkę. Rybołap uśmiechnął się do siebie i mruknął żartobliwie: – Ale zajadłe! No, jak ryby nie będą brały, to wiem, jak zapolować na żabie udka. – Uśmiechnął się ze swojego żartu i zaczął się zbierać do powrotu.

Od paru dni nie udawało mu się powędkować. Dziś po południu miał trochę luzu, więc choćby nie wiem co, nastawił się na ryby. Mozolnie przedarł się przez zatłoczone samochodami centrum i wyjechał z miasta szosą na Oławę. W trzeciej wsi skręcił na Kotowice. Przy stacji wjechał w las, na wyboistą, gruntową drogę prowadzącą w kierunku Odry. Minął zarastające starorzecza, jeszcze dwa – trzy kilometry i będzie na miejscu. Dorodny liściasty las wyraźnie się przerzedzał, pomiędzy drzewami prześwitywała już szeroka zielona plama nadrzecznych łąk. Na skraju lasu zatrzymał samochód. Spieszył się. Z powodu ulicznych korków stracił dobre pół godziny. Poczuł pragnienie, otworzył karton z sokiem, łyknął solidnie i zabrał się do pracy. Wyciągnął sprzęt i wędkarskie manele, włożył ukochaną kamizelkę z dziesiątkami kieszeni wypełnionych wędkarskimi skarbami. Sprawdził pudełko z przynętami, odpiął rzepy i złożył spining. Sięgnął po sok z dachu samochodu. – Jeszcze trochę orzeźwienia nie zaszkodzi – zdecydował. Owocowy nektar przyjemnie rozpłynął się na języku. Raptem poczuł, że oprócz soku w ustach ma coś jeszcze! Jakiś paproch? Dotknął językiem i zdrętwiał z przerażenia.

Ciarki przeszły mu po plecach. Parsknął całą zawartością przed siebie, niestety za późno! Rozdrażniona osa zdążyła użądlić go w wargę. Krztusząc się z przejęcia, strachu i złości zaklął szpetnie. W wardze szybko zagnieździł się piekący ból. Spojrzał z wściekłością na pasiastego owada. Osa wylądowała w trawie. Uniknąwszy topieli, a później pożarcia, siedziała na źdźble trawy doprowadzając do porządku mokre skrzydełka. Pohamował się, by jej nie rozdeptać. Ból stawał się coraz bardziej nieznośny. Rybołap przybliżył twarz do lusterka w aucie. Spoglądał na policzek i wargę. Nie dość, że mocno już zaczerwienione, to jeszcze pokaźnie puchły. Lewe oko również było już zapuchnięte i przymknięte. Pomacał nerwowo zdeformowaną twarz. Nie wyglądał na szczęśliwca, który właśnie oddaje się swojemu ulubionemu hobby. – Przejdzie – uspokajał się. – Zaraz przejdzie. – Zamknął samochód i ruszył ku rzece.

Ciężko dysząc, przedzierał się przez nadbrzeżne chaszcze. Kierował się ku ulubionej główce, dzikiej, niedostępnej, ale obficie darzącej rybami. Jego zdobyczą były przeważnie wyrośnięte sandacze, sztuki dwu – lub trzykilogramowe, czasem większe. Zdarzało się, że na haku meldował się boleń lub szczupak, a raz czy dwa niewielkie sumy. Swojego miejsca strzegł jak największego skarbu, zawsze bywał tu sam, wcześnie rano lub popołudniem, aż do zmierzchu.

Jednak dziś było inaczej. Nie odczuwał takiej radości jak zwykle i powodem tego nie była spuchnięta i boląca twarz. Męczyło go wspomnienie sprzeczki z Hanią tuż przed wyjściem. Na śmierć zapomniał o zaplanowanych na dziś odwiedzinach u znajomych, a z wyprawy na ryby nie potrafił zrezygnować. Zresztą nie przepadał za Markiem i jego gadatliwą Aśką. W uszach ciągle brzmiały mu ostre słowa żony:

  • Poza tymi rybami świata nie widzisz, zupełnie Ci już odbiło, umiaru nie masz! – Zrobiła wymowne kółko na czole. – Idź i najlepiej już sobie z nimi zostań!
  • Ależ Haniu! – próbował protestować i się bronić. – Ja przecież…
    Nie dała mu dokończyć. Odwróciła się energicznie w jego stronę, spojrzała z wyraźną irytacją i z nutką jadowitej słodyczy zakończyła rozmowę:
  • Albo nie! Żebyś raz dostał taką szkołę, która cię nauczy rozumu i szacunku dla innych. Żeby po powrocie był ci potrzebny ręcznik i fura mydła!
    Odwróciła się na pięcie i zniknęła w kuchni. Wyjrzała jeszcze na chwilę i docięła:
  • Wiesz jak w pracy mówią na wędkarzy? – i nie czekając na odpowiedź dokończyła: – Ciche wariaty! I coś w tym jest!

Wariata puścił mimo uszu, ale ręcznik i mydło?! Chyba każdy wędkarz wie, co to znaczy. Rybołap też wiedział. No nie, jak jego Hania mogła mu to zrobić?! Tak zapeszyć ryby?! Wszystko tylko nie ręcznik i mydło!

Odgonił złe myśli. Po powrocie wszystko załagodzi, naprawi. Jeżeli połów się uda, to Hania jak nikt inny przyrządzi rybne specjały, a jej faszerowany sandacz to po prostu poezja, palce lizać. Pogdera, pogdera, a w końcu da się udobruchać.

Pokrzywy złośliwie szczypały go po łydkach, jeżyny plątały nogi, a krzaki wikliny i tarniny szarpały za ubranie. Udawał, że nic sobie z tego nie robi, choć grymas na spoconej, opuchniętej twarzy wyraźnie temu przeczył. Wiedział, że ta droga przez mękę się niedługo skończy. Inni wędkarze po kilkunastu metrach dawali za wygraną, ale nie on. Dziki żywopłot splątanych krzewów, traw i nadrzecznego zielska skutecznie chronił jego miejsce przed intruzami. – Złoto dla wytrwałych – pocieszał się i uśmiechnął sam do siebie pierwszy raz od dłuższego czasu.

Kiedy przebył już ponad połowę drogi, wsunął rękę do kieszeni kamizelki. Ze zgrozą spostrzegł, że zapomniał pudełka ze sprawdzonymi przynętami. Zaklął nieładnie. Burknął coś o sklerozie. Zatrzymał się, spojrzał na zegarek i chwilę ważył:

  • Wracać po przynęty czy kontynuować marsz? – Tak, teraz już był pewien, położył je w samochodzie na siedzeniu i wkładając kamizelkę przeoczył w wędkarskim pośpiechu, po “bliskim spotkaniu” z osą. Rzucił okiem na spining, na agrafce dyndał meps – dwójka w kolorze spatynowanego złota w czerwone kropki. Stanowczo nie to, co być powinno. Na główce królowały gumki średnie lub większe i dobrze dociążone. Nie ma rady, trzeba wracać do auta. Tym razem wiązanka na temat złośliwości rzeczy martwych i namolnych os była z tych, od których więdną uszy. – Może trzeba było posłuchać Hani – przemknęło mu przez głowę. Zawrócił i energicznie ruszył z powrotem. Dotarł do auta szybciej niż zwykle. Wziął zapomniane pudełko gumek. Tak jak przypuszczał, leżało na bocznym siedzeniu. Odłożył kluczyki i wsunął przynęty do kieszeni. Wcisnął zapadkę, zatrzasnął drzwi i, już nieco uspokojony, po raz drugi pomaszerował nad wodę. Ból nieco zelżał, powoli wracał lepszy nastrój. W myślach już łowił, już był nad rzeką i na jej dzikim brzegu.

Do granicy splątanych chaszczy i krzaków pozostało kilka kroków. Pośród gęstej roślinności wąska ścieżka była prawie niewidoczna. Poprzez liście dostrzegł wreszcie zmarszczoną taflę wody. Prawą ręką odgiął gałęzie tarasujące przejście, lewą ze spiningiem uniósł wysoko nad głowę. Przy kolejnym kroku trafił stopą w wykrot, stracił równowagę, przechylił się w przód i zachwiał. Ratując się przed upadkiem, próbował nogami dogonić tułów i zmienić niebezpieczną pozycję. Machając rozpaczliwie ręką usiłował chwycić cokolwiek, co pozwoliłoby mu odzyskać równowagę. Nic z tego! Nieszczęsny wierzgnął jeszcze raz i dwa nogami i potężnym szczupakiem poleciał głową w przód, łamiąc z hukiem gałęzie i na koniec lądując w pokrzywach. Jęknął z bólu. Zatkało go tak, że przez moment nie mógł złapać tchu. Spining trzymał nadal bezpiecznie wysoko nad głową.

  • Jezu, za co?! – stęknął obolały i wymownie spojrzał w niebo.
    Zebrał się powoli, usiadł i zaczął masować stłuczony bok. Poruszył stopą, kostka na szczęście nie była skręcona. Ze zdziwieniem poczuł, że wędka, którą cały czas chronił i nadal trzymał kurczowo, zaczęła dziwnie drżeć i pulsować. Spojrzał i zdrętwiał. Na kotwiczce trzepotała się dorodna zielona żaba, targając szczytówką. Odgadł bez problemu, jak tam trafiła. Ostrożnie uwalniał pechową zdobycz. Przysiągłby, że przygląda mu się ironicznie roześmianą żabią mordką.
  • Co tak gały wybałuszasz, wędkarza nie widziałaś? – wygarnął z pretensją w głosie, wyładowując złość. Wypuścił żabę w trawę. Czmychnęła natychmiast w gąszcz.
    Nerwowo podniósł głowę. Coś kazało mu rozejrzeć się dokoła. Poczuł, że nie jest sam. Na brzegu, kilka metrów dalej, na JEGO miejscu siedziało dwóch mężczyzn. Mieli rozłożone ciężkie gruntówki i wyraźnie czuli się tu zadomowieni. Obaj w milczeniu z zaciekawieniem przypatrywali się przybyszowi. Najpierw odezwał się ten starszy:
  • Szanowny Pan się tak nie spieszy, zmieścimy się wszyscy. Nic się panu nie stało?
  • Może pomóc? – Zaofiarował się młodszy.
  • Nieee – odparł niewyraźnym głosem Rybołap. – Chyba nie.
  • Proszę, jak już pan tu dotarł, niech pan sobie połowi – zachęcał starszy.
  • Dziękuję, tak tylko chciałem zobaczyć, jak tu jest – łgał Rybołap. Po prostu miał już wszystkiego dosyć: ryb, żab, obcych i wszystkich nieszczęść, których dziś tak hojnie doświadczył. – Muszę już wracać. Dziękuję Panom za życzliwość. Połamania kijów!
    Pożegnał się grzecznie i utykając zawrócił. Starszy nie dawał za wygraną:
  • Halo, niech pan przynajmniej zdradzi, o co chodzi z tą żabą na wędce? Tak żeś Pan na nią skoczył! Czy to na przynętę? Chyba nie do gara? – zarechotał.

Rybołap pamiętał, że największy polski sandacz został złowiony na żabę, lecz udał, że słów starego już nie słyszy. Czerwony ze wstydu i złości szybko zmierzał do samochodu, oddalając się od przygodnych wędkarzy.
Dotarł do auta w kwadrans, czuł się fatalnie. Był zły, poobijany, podrapany, ośmieszony, no i bez ryby. Za to z żabą! Po prostu katastrofa. Chciał jak najszybciej być już w domu. Poklepał się po kieszeniach, kluczyki w żadnej z nich się nie odezwały.

  • Cholera! Chyba nie zgubiłem? – przeląkł się na dobre. Jeszcze raz sprawdził dokładnie. Kluczyków nie było. – Może wypadły jak gruchnąłem na ziemię? – analizował. Opanował się. Wyjął z kamizelki maleńką latarkę na jednego paluszka i poświecił do auta. Odetchnął z ulgą. Kluczyki leżały na siedzeniu, tam, skąd wcześniej zabrał pudełko. Widać wtedy je zatrzasnął.
  • No nie! Dość tego! To już nie jest przypadek, to jakieś fatum! – Był tego pewien. Chciało mu się płakać. – Czy coś jeszcze dziś mnie zaskoczy?! – Było mu już wszystko jedno. Myśliwskim nożem stłukł małą szybkę w bocznym oknie samochodu i dostał się do środka. Ciężko zwalił się na fotel, oparł głowę na kierownicy i zamknął oczy:
    • Haniu, wybacz! Już nigdy tak nie zrobię – wyszeptał do siebie. Czuł się bardzo nieszczęśliwy i zrezygnowany. Trwał tak długą
      chwilę. Z odrętwienia wyrwał go dźwięk komórki.
  • Tak – odebrał rozmowę. W słuchawce usłyszał wesoły głos żony:
  • Cześć! Wiesz, Marek odwołał spotkanie, coś tam im wypadło. Wracasz?
  • Tak.
  • Jak wyniki?
  • Słabo – odpowiadał niewyraźnym tonem.
  • Coś nie tak? – zaniepokoiła się Hania.
  • Nie, już dobrze. Wiesz, Haniu, bardzo Cię kocham, będę za czterdzieści minut.
  • Ja też, może nawet bardziej – roześmiała się do słuchawki. – Pospiesz się, czekam.

Rozłączył rozmowę. Na twarz Rybołapa wrócił pogodny uśmiech. Teraz świat znowu był piękny. Parsknął śmiechem, śmiał się długo, głośno i swobodnie.

Wojciech Kaczkowski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments