Kilkanaście lat propagowania morskiego wędkarstwa z dużych jednostek przyniosło oczekiwany skutek. Na kutrach wędkarze używają już odpowiedniego sprzętu, dobrze dobierają przynęty do łowiska, stosują rozmaite sposoby prowadzenia zestawów.
Dzisiaj nie jest jak kiedyś: mocny kij, gruba żyłka, ciężki pilker i szarpanie jako jedyny sposób prowadzenia przynęty. Dziś jest inaczej. Lepiej. A co najważniejsze przybywa i kutrów, i wędkarzy. Morskiego wędkowania z małych łódek dopiero się uczymy. Jest to dyscyplina tak nowa, że każda wyprawa czymś nas zaskakuje. Obecnością ryb w miejscach, w których nikt się ich nie spodziewa. Sposobami żerowania. Skutecznością coraz to innych przynęt. Dlatego warto o tym pisać. I czytać.
Z dużych kutrów dobrze i skutecznie łowi się na głębokościach powyżej dwudziestu metrów i to przy właściwym stanie morza, to znaczy co najmniej lekko sfalowanym i kiedy prądy wody trzymają kuter w lekkim dryfie. Żaden bowiem szyper nie wpłynie na tak płytki akwen, kiedy na morzu jest flauta, bo kuter narobi tyle zamieszania, że co w wodzie żywe, natychmiast odpłynie.
Domeną małych łódek są łowiska od plaży do głębokości nie przekraczającej piętnastu metrów. Na ogół pokrywa się to z odległością drugiej mili. Przebywa tam wiele gatunków ryb, mało kto jednak łowi leszcze, okonie albo jazie, choć jest ich dużo. Mówią o tym wędkarze łowiący z plaży i mola, mówią też rybacy z małych łodzi, chociaż i oni nie wiedzą wszystkiego, bo sieci mogą stawiać dopiero czterysta metrów od brzegu. Na sznury łowią sporo węgorzy, fląder i turbotów.
Wędkarze jednak nastawiają się na dorsze i belony. Podczas upalnego lata belony można spotkać dosyć blisko brzegu, bo już od pięciuset do siedmiuset metrów w miejscach, gdzie głębokość sięga siedmiu metrów, a woda ma 18 st. C. W takich warunkach większość dorszy odpływa ze swoich dotychczasowych miejsc na głębsze wody. Te zaś, które pozostają, schodzą na głębokość około trzynastu metrów i żerują słabo.
Ale obojętnie jak one żerują, to i tak łowi się je zupełnie inaczej niż z dużych kutrów. Po pierwsze trzeba mieć całkiem inny sprzęt. Delikatniejszy, lżejszy, dostosowany do lekkich przynęt. Inaczej się też prowadzi przynęty. Wygląda to trochę tak, jakby się łowiło sandacze lub okonie. Może wpływa na to głębokość, z którą często spotykamy się także na śródlądziu, może znaczna przejrzystość wody, może układ prądów, może…
Myślę, że jeszcze przez kilka długich lat będziemy używali słowa “może”. W wędkowaniu jest zawsze wiele niewiadomych, ale na morzu jest ich wyjątkowo dużo. Kto był ciekaw i przysłuchiwał się rozmowom szyprów, mógł się przekonać, że ludzie, o których się mówi, że zęby zjedli na morskich połowach, też miewają problemy:
- Masz ryby? – pyta przez radio szyper kolegę z innej jednostki.
- Mam, ale mało i same bolki – dobiega odpowiedź z głośnika.
- A ilu u ciebie ma ryby?
- Połowa, ale tylko dwóch ma po trzy bolki.
- U mnie to samo. Popytam innych. Dziewiątka zgłoś się. Gdzie jesteś?
- Tu dziewiątka, jestem na trzynastej (mowa o mili – uwaga red.)
- Jak u ciebie z rybami?
- Mam, jest nawet kilka powyżej dychy. Każdy ma po dwie – trzy sztuki, ale trafiłem je tylko na pionku (określenie jakiegoś punktu na dnie, powszechnie znanego szyprom właśnie pod tą nazwą – uwaga red.). Obok nie było żadnych ryb. Nie widziałem ich nawet na zapisie.
- Cholera, ja mam tylko kilka bolków. Jakby gdzieś te ryby wywiało. Wczoraj w tych samych miejscach ludzie nałowili się do bólu.
Wymieniają się informacjami szyprowie z jednostek wędkarskich, podczas połowów współdziałają ze sobą także rybacy. Kiedy jeden trafi na ławicę, natychmiast przekazuje to innym. Zastanawiałem się, czy to tradycja, przekonanie, że ryb starczy dla każdego, czy też takie postępowanie ludzi wynika z zachowania się ryb. Bezpiecznie byłoby odpowiedzieć, że wszystkiego po trochu, ale dzisiaj jestem przekonany, że to ryby wyznaczają postępowanie ludzi. One same zaś podporządkowane są czynnikom środowiska. Najważniejszym z nich są prądy wody.
Dzisiaj o prądach morskich wiemy dużo. Nawet w Bałtyku. Wiemy, że różnie się układają w zależności od pory roku. Przypowierzchniowe prądy morskie niosą wodę o określonej temperaturze. Możemy przypuszczać, rozwija się tam plankton, będący głównym pokarmem śledzi i szprotów.
I tu już łatwo dodać, że na końcu tego podwodnego łańcucha pokarmowego znajdują się łososie. Nie temperaturą wody, ale zasobnością pokarmu kierują się też dorsze obmywane przydennymi prądami.
Ale to wszystko jest w makroskali. W skali mikro rzecz sprowadza się do tego, by trafić na ryby. Wczorajsze dobre łowisko dzisiaj może być puste. Tak jest niemal zawsze. Chociaż kilka dni z rzędu przebywają na tej samej głębokości, to jednak zmieniają rewiry i czasami przenoszą się nawet o milę.
Ten rok jest książkowym przykładem, w jaki sposób temperatura wody wpływa na obecność ryb w konkretnych rejonach akwenu. W kwietniu przybrzeżne wody Bałtyku w rejonie Darłówka i Ustki miały temperaturę 3,5 stopnia C. Dorszy więc, które są przecież rybami zimnolubnymi, albo nie było wcale, albo nie reagowały na przynęty. W długi majowy weekend urządzono w Darłówku zawody w morskich połowach z małych łódek. Temperatura wody była miejscami wyższa nawet o dwa stopnie. Mimo to dorsze, jak się to w naszej gwarze mówi, pootwierały pyski i całkiem nieźle żerowały. Belony jednak nie złowił nikt, choć w zawodach brało udział kilkadziesiąt osób. Dopiero w drugiej połowie maja temperatura wody podniosła się do dziewięciu stopni i belony podpłynęły bliżej brzegu, do najcieplejszych warstw wody przy powierzchni. Było ich już tyle, że w ciągu jednego dnia można było złowić kilkadziesiąt. Dorszom też te temperatury odpowiadały. Brały tak dobrze, że na brzeg zabierano tylko większe sztuki.
Tak było przez niemal cały czerwiec, aż do momentu, kiedy woda osiągnęła 19 stopni i pod powierzchnią pokazały się obumarłe skorupiaki. Miejscami było ich tyle, że woda wydawała się od nich gęsta. Dorsze, które wcześniej łowiono na głębokości do dziesięciu metrów, zeszły poniżej dwunastu metrów. Nie były też rozproszone, lecz skupione, jakby w tym właśnie rejonie woda przy dnie była chłodniejsza. Belony zupełnie zniknęły z powierzchni, zapewne z powodu skorupiaków. Niżej było ich jednak niemało. Wskazywała na to duża ilość ataków w pół wody, kiedy się szybko od dna ściągało przynęty dorszowe.
Pod koniec lipca wody przybrzeżne miały temperaturę około 20 stopni. Właśnie po to, żeby się odciąć od brzegu, p. Marek Gajda z Koszalina zdobył się na kabinową łódkę ze 130-konnym silnikiem, która ma homologację na wypływanie w morze do sześć mil od brzegu. Otworzyło mu to dostęp do łowisk o głębokości kilkudziesięciu metrów.
Mówi Marek Gajda
Sporo mnie to kosztowało nerwów, czasu i pieniędzy. Musiałem zaliczyć dwa kursy: mechanika i radiooperatora, poza tym wyposażyć łódkę w wiele przedmiotów i urządzeń. Oprócz sprzętu ratowniczego wymagane są odbojnice, bosaki, nawet metalowe wiaderko na sznurku, maszt pod banderę i toporek, że nie wspomnę o tak zwanej ukaefce i zwykłym radioodbiorniku. Pełno maneli, połowa nie wiadomo do czego służy, a tak o mnie tymi przepisami dbają, jakbym o niczym innym nie myślał, tylko o tym, jak wypłynąć w morze i się na własną prośbę utopić.
Ale w jakiejś mierze to wszystko się opłaciło. Mam większą niezależność. Jeżeli chcę, mogę wypływać dalej od brzegu. To bardzo ważne. Po Bałtyku pływam już kilka lat i wiem, że niekiedy dorsze najlepiej biorą na jakiejś konkretnej głębokości, na przykład na dwudziestu pięciu metrach. A głębiej to na ogół także dalej. W dodatku są tam większe sztuki niż w płytszej wodzie przy brzegu. Większa łódka mi to umożliwia, w dodatku jest wygodniejsza i bezpieczniejsza.
A w ogóle morskie wędkarstwo jest doprawdy fascynujące. Wśród wielu jego atrakcji na pierwszym miejscu stawiam spotkanie z nieokiełznaną przyrodą i poznawanie tajemnic podwodnego życia. Niemal na każdej wyprawie odkrywa się nowe łowiska dorszy i dotąd nieznane ich zachowania. Za każdym razem spotyka mnie jakaś niespodzianka. Po trosze już się do nich przyzwyczaiłem. Że na przykład belony uderzają w pilker na głębokości dwudziestu metrów, że dorsze atakują wobler prowadzony tuż pod powierzchnią, że czasami wystarczy zmienić kolor wabika na kotwicy, żeby dorsze, których wcześniej nie można było złowić, nagle zaczęły brać jak szalone.
Łowienie w morzu związane jest z ciągłym poszukiwaniem, już nie tylko miejsc, również sposobu łowienia. Łodzi się nie kotwiczy. Nie jest to niemożliwe, chociaż byłoby trudne. Jest jednak zbędne, bo łowienie w dryfie jest najbardziej efektywne. Może dlatego, że tym sposobem jesteśmy w stanie spenetrować większe obszary dna. Jednak dorsze raz biorą lepiej, kiedy im się przynętę podaje na napływie łodzi, drugim razem na odpływie. Trudno to zrozumieć, jeżeli te upodobania zmieniają się kilka razy w ciągu godziny, a w tym czasie na powierzchni zauważalnych zmian nie widać.
Największą niespodziankę zgotowała mi pewna flądra, która zaatakowała wahadłówkę ciągnioną pod powierzchnią. W tym miejscu morze miało głębokość dziesięciu metrów. Flądra była na tyle duża, że nie można jej było pomylić z turbotem, o którym wiemy, że atakuje rybki w toni. A przecież flądra to zwierz przydenny, tam żyje i tam zdobywa pokarm. Tak przynajmniej piszą w książkach.
Towarzyszem p. Marka w morskich wyprawach jest p. Tadeusz Wałdoch. Ma równie duże doświadczenie w morskim wędkowaniu, jego jednak poprosiłem o ulubiony przepis na potrawę z dorszy.
Dorsze palce lizać
Do tej potrawy biorę dorsze o długości 40 cm. Takie są najsmaczniejsze. Patroszę je, wycinam skrzela, ale głowę pozostawiam przy tuszkach. Trochę je nacieram solą. Przygotowuję zalewę. Jej podstawą jest oliwa. Dodaję do niej sok z cytryny, kilka zgniecionych ząbków czosnku i jakąś zieleninę, na przykład koper lub natkę pietruszki. Proporcji nie podaję, bo to zależy od upodobań. Ważne, by zalewy było tyle, żeby dało się nią obficie posmarować dorsze.
Przygotowane dorsze wkładam do miseczki i wstawiam na godzinę lub dwie do chłodziarki. Po półgodzinie je przekładam i ponownie smaruję oliwą, która zebrała się na dnie miseczki. Piekarnik rozgrzewam do 160 stopni. Na blasze układam plastry masła, a na nich dorsze (ciasno, jeden obok drugiego) i polewam je resztą zalewy z miseczki. Blachę wkładam do piekarnika najwyżej na dwadzieścia minut, ale na ostatnie pięć minut pieczenia włączam dmuchawę. Dzięki temu skórka na dorszach robi się chrupka i nabiera pięknego brązowego koloru.
Smacznego