Schodziłem wolno, rozglądając się po okolicy. Moja wściekłość powoli mijała, chociaż tak trudno pogodzić się z własną głupotą. Rzeka płynęła w tym miejscu szerokim zakolem, wcinając się łukiem w stromy brzeg. Spieniona, pełna zawirowań, uderzała swym rozpędzonym nurtem, podmywając skarpę. Po kilkunastu metrach, pod kępą olch, uciszała się i zwalniała. Woda wyglądała jak czarna smoła i pomyślałem, że musi być tam bardzo głęboko. I właśnie przy olchach go zauważyłem.
Siedział przykucnięty pod drzewem. Miał na sobie czarną marynarkę, która kolorem zlewała się z pniem olchy. Podchodziłem ześlizgując się po trawie, jak umiałem najciszej, lecz staruszek dość wcześnie odwrócił głowę i mnie zobaczył. Podszedłem bliżej i usiadłem.
Był siwy jak gołąbek, a jego twarz pokrywała siateczka drobnych zmarszczek. Przez kilka minut nie odzywaliśmy się do siebie. On spoglądał tylko co jakiś czas na mnie swymi błękitnymi oczami. Był to dziwny błękit: bardzo blady, przechodzący w siwiznę. Taką samą jak kolor jego włosów.
Po chwili staruszek się poruszył i mocniej ścisnął wędkę zrobioną z leszczynowej gałęzi. Spławik skoczył i szybko zniknął pod wodą. Wędkarz zaciął energicznie i mały okonek stroszący grzebień znalazł się na trawie.
- Biorą dzisiaj – zauważyłem.
- Eeee, takie tam branie – uwolnił haczyk i wrzucił rybę do sznurowanej siatki zanurzonej w wodzie. – Takie tam branie – powtórzył. – Cały czas takie szkraby biorą. – Założył robaka i delikatnie zarzucił wędkę.
- Takie małe, zawsze jednak coś.
Minęła chwila zanim staruszek odpowiedział.
- Ma pan rację. Zawsze to coś – odwrócił głowę w moją stronę i zapytał: – A pan bez wędki?
- Nie umiem łowić ryb.
Jego twarz nie potrafiła ukryć zdziwienia. - I nigdy pana nie ciągnęło?
- Kiedyś próbowałem, wie pan, z kolegami chodziliśmy, ale nic się nam nie udawało złowić i się zniechęciłem.
- No tak – stary człowiek pokiwał głową.
- Ta zabawa wymaga cierpliwości, a rzeka tylko cierpliwym wynagradza.
- Panu wynagrodziła?
Staruszek uśmiechnął się. - Wie pan, jaka to była kiedyś rzeka? Czasami to musiałem kończyć z łowieniem, chociaż brały, bo już nie miałem gdzie wkładać ryb.
- A teraz?
- Teraz? – staruszek się zasępił. – Teraz to już nie jest dobra rzeka. Brudna jest, panie. A ryby nie lubią brudnej wody. Uciekają od takiej.
- Mało tlenu mają.
- O, tak. Z pewnością mało tlenu.
Słońce już przeszło nad rzeką. Jego żółtoczerwone promienie dotykały wierzchołków sosen po drugiej stronie. Było bardzo cicho. Żaden dźwięk nie przerwał późnosierpniowego uspokojenia. Tylko rzeka szemrała swoją odwieczną mowę, płynąc w nieznane.
- Cicho tutaj – zauważyłem.
Staruszek pokroił małego ziemniaka i wrzucił kostki do wody, obok spławika. - O tej porze zawsze tak cicho. Koniec lata, panie.
- I ludzi wcale nie ma.
- Teraz nie, ale przy niedzieli to jest tu trochę wędkarzy.
- Każdy przychodzi odpocząć.
- Bardzo słusznie pan zauważył – spojrzał na mnie przenikliwie. – To najlepszy odpoczynek na świecie. – Przerwał, by po chwil dokończyć. – Wie pan, tu już nie chodzi o to, czy nałapię tych ryb na kolację, czy nie. Kiedyś to bardzo chciałem. Nie było tak dobrze jak teraz. Zdarzało się, że tygodniami jedliśmy ryby. Teraz nie muszę ich łowić, bo mam co jeść, więc tak bardziej powspominać przychodzę i pomyśleć nad tym moim żywotem. Ot co. – Staruszek uśmiechnął się nieco zażenowany. Bał się chyba, że go wyśmieję.
- Rzeka to chyba dobre miejsce na takie rzeczy?
- Najlepsze, panie, najlepsze. – Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale pochylił się i mocniej ścisnął wędkę. Zauważyłem, jak korkowy spławik zanurza się do połowy i wyskakuje, znów się zanurza i wyskakuje.
- Teraz to płotka – szepnął staruszek.
- Skąd pan wie?
- Płotki tak biorą.
Poczekał, aż spławik znajdzie się pod wodą i energicznie zaciął.
Wędka wygięła się dość mocno, lecz staruszek pochylił się umiejętnie w bok, w kierunku wody. Ryba zakosami zmierzała ku kępie trzcin. Gdy już miała ją osiągnąć, uniósł wędkę i duża srebrzysta płoć wylądowała na trawie. Była gruba, tłusta i głęboko wdychała powietrze, które nie było już dla niej powietrzem.
- Ładna. Ta jest ładna.
- Tak – staruszek odczepił haczyk i przez chwilę trzymał rybę w dłoniach.
- To dobra płoć. W sam raz na patelnię. Do ziemniaków skubane przyszły. Widzisz pan? – był wyraźnie podochocony.
- No rzeczywiście. Zaraz wzięła, jak im pan podrzucił.
- Ryby są bardzo mądre – rzekł staruszek zarzucając wędkę. – Naprawdę bardzo trudno je przechytrzyć.
- Długo już pan łowi ryby? – zapytałem.
- Oj… – uśmiechnął się, aż oczy zmalały mu do wąskich, błękitnych szparek. – Ojciec mnie zabierał nad tę rzekę, jak tylko zacząłem chodzić. Ja nad tą rzeką wychowany. Znam tu, panie, każdy dołek, każde wypłycenie. Tu się urodziłem. – Spojrzał na mnie i zapytał: – Ale pana to ja tu widzę pierwszy raz. Pewnie nietutejszy?
- Chwilowo tu jestem. Przejazdem – dodałem pospiesznie.
- Aaaa….
Słońce znów przesunęło się na horyzoncie i nieco zapadło. Połowa czerwonej kuli zanurzona była w szczytach sosen. Tę przedwieczorną ciszę przeciął nagle wysoki, jakby zagrany na flecie, trel ptaka. - Co to tak śpiewa?- zapytałem. – Już taki głos gdzieś słyszałem.
Staruszek spojrzał za rzekę, na korony sosen. - To wilga. Taki żółty ptak. Bardzo dziwne, że ona śpiewa. Ba… Dziwne, że ona tu jest jeszcze.
- Dlaczego?
Stary człowiek przymknął oczy, wsłuchując się w śpiew ptaka.
- One nigdy o tej porze roku nie śpiewają. W czerwcu, w lipcu to się je słyszy, ale żeby w końcu sierpnia…
- A może to nie jest wilga?
- Wilga. Na pewno wilga.
Ptak umilkł nagle i więcej nie zaśpiewał. W tym momencie staruszek poderwał swoją wędkę i po chwili trzepotała na niej płotka. - Mniejsza od tamtej – zauważyłem
- Tak. Tamta była dużo większa, ale dobre i to – zaśmiał się do mnie i wpuścił rybę do siatki. – Wie pan nad czym myślę?
- Tak?
- Zastanawiam się, czemu to pan przychodzi nad rzekę, nie łowiąc ryb. No dlaczego?
Staruszek zaskoczył mnie tym pytaniem. Już chciałem mu powiedzieć, ale wzruszałem ramionami i odrzekłem: - Bo ja wiem? Chyba lubię tak przyjść, posiedzieć, popatrzeć, jak inni łowią. Posłuchać ptaków, pooddychać czystym powietrzem.
Stary człowiek pokiwał głową. - To dobrze, że ma pan coś, co lubi. Każdy powinien coś lubić. Jak człowiek niczego na tym świecie nie lubi, to jakoś ciężko mu chyba.
Starzeje się szybko, taki gorzki się robi i wszędzie mu źle. – pomilczał chwilę. – Tak sobie myślę. - Ma pan świętą rację. Pan lubi łowić, ja lubię przyjść i popatrzeć…
- A wie pan – przerwał mi, unosząc palec ku górze. – Też powinien się pan nauczyć. To dobre zajęcie dla mężczyzny.
- A to dlaczego?
Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki ogromną, kraciastą chustkę, rozłożył i głośno wytarł nos. - Zaziębiłem się ja, panie, nad tą wodą. Już nie te lata, nie te. No, ale o czym to ja chciałem… Aaa, już wiem. Dlaczego tak myślę? To tak trudno od razu powiedzieć, jakby chciał pan usłyszeć. To niby taka wojna. No… wojna. Widzi pan – popatrzył na mnie uważnie i zaczął mówić dalej.
- Pan ma swoje stanowisko i ryba ma swoje. Ona pana nie widzi, jak się pan oczywiście dobrze schowa, i pan jej nie widzi. Ona ma rzekę i swoją szybkość, pan haczyk i przynętę. Rozpoczyna się wtedy walka. Kto kogo przechytrzy. A jak już pan ją przechytrzy, to zaczyna się inna walka. Siłowa. Bo musi pan wiedzieć, że taki karp, co to ma dziesięć funtów, to on w wodzie chodzi jak szatan. A jaki mocny! Tak, tak – staruszek nabrał powietrza, jakby się nieco zmęczył. – Dlatego ja to tak widzę. Taki męski sport.
- To bardzo ciekawe, co pan powiedział, ale chyba nie przychodzi pan tu tylko dla samej walki. Mam rację?
- No tak – pokiwał głową. – To by nie było to, tylko tak przyjść i łapać. Bo ja bym mógł, panie, do dołka, co go mam na podwórku dla kaczek, sobie te ryby wpuścić, usiąść na zydelku i połapać. No nie?
- Zgadza się.
- Ale to by nie było to samo – pokręcił głową. – Ja już bym, panie, nie mógł bez tej rzeki, bez tej łąki, co tu nad głową, bez tego słoneczka, co zachodzi za lasem. Bez tego wszystkiego to by nie było to. Jak tu sobie siedzę i patrzę, to wydaje mi się, że ktoś to musiał kiedyś poukładać.
- Co zrobić?
- Poukładać, panie, poukładać – milczał przez chwilę. – Ta rzeka płynie akurat tu, a nie gdzie indziej, słońce wschodzi nad wsią, a zachodzi za rzeką. Płotka, panie, bierze w kwietniu, a szczupak w październiku i zawsze było i jest tak samo. Źle mówię?
- No tak. Teraz pana rozumiem. Coś w tym jest.
- A jest, jest… – przerwał na chwilę, obserwując spławik, lecz widocznie prąd przesunął go trochę w bok, bo wyprostował się i zaczął mówić dalej:
- Jak tutaj siedzę całymi popołudniami, to wydaje mi się, że jestem taki mały. To wszystko dookoła jest takie wielkie i zawsze było. A ja? Umrę niedługo, a to zostanie przecież. Długo po mnie zostanie i przeżyje nawet pana.
Nie odezwałem się, obserwując czarną wodę opływającą spławik. Po raz pierwszy zrobiło mi się głupio, że oszukałem staruszka, nie mówiąc, że jestem wędkarzem. Udając laika, wciąż ciągnąłem go za język, a on się zwierzał myśląc, że nic o rybach nie wiem. Chciałem mu nawet powiedzieć, że mój samochód stoi na drodze dwieście metrów stąd, że przyjechałem pospiningować, ale zapomniałem błystek, że od pierwszej chwili zachwycił mnie swoją osobą i gdybym się przyznał, że łowię ryby, nasza rozmowa nie potoczyłaby się tak, jak się potoczyła. Uznałem jednak, że nie zasłużył na to, aby znów go oszukiwać.
Gdzieś tam, za zakrętem, odezwały się dzikie kaczki, we wsi zaszczekały psy. Wolno zapadał zmierzch. Wzdrygnąłem się.
- Zimno trochę.
- Tak, panie. Wieczorami to już chłodniej. Koniec sierpnia przecież.
- No tak. Lato się kończy.
- Wszystko się, panie, kończy i zaczyna. Kończy się lato, zaczyna jesień, kończy się jesień, zaczyna zima i tak w kółko. Na tym świecie nie ma rzeczy nowych – westchnął cicho. – Są tylko stare, które wciąż wracają.
- Pan tu jutro przyjdzie?
- A pewnie. Co miałbym lepszego do roboty na stare lata?
Wstałem. Zrobiło się całkiem zimno. - Na mnie już czas. No to do widzenia, niech pan jeszcze czegoś nałapie.
Staruszek uniósł głowę. - Eee, jeszcze chwilę posiedzę, ale teraz to już chyba nic nie weźmie. Niech pan zacznie łapać ryby. Jak pan lubi to wszystko, to jest pan na dobrej drodze.
- Chyba spróbuję.
Po kilku krokach odwróciłem się jeszcze. Zaczął zapadać zmierzch i staruszek w swojej czarnej marynarce prawie zupełnie wtopił się w krajobraz. Na łąkę kładła się rosa.
Wiesław Stułka