sobota, 27 kwietnia, 2024

RYYYYBA!!!

Wstawaj! Ryby czekają!!!
Wojciech, mój przyjaciel, podskoczył na posłaniu, zatrzepotał rękami, spojrzał mi mało życzliwie w oczy i wystękał:

  • Czego?!
  • Wstajemy! Jest piąta, ryby czekają – powtórzyłem. Wysunąłem głowę z namiotu. Zimny i wilgotny jęzor porannego powietrza wcisnął mi się za koszulę. Brrr! Szybko cofnąłem się do środka.
  • No i co tam? – usłyszałem za plecami.
  • Deszcz trochę słabnie, jest mgła i przenikliwy ziąb – zrelacjonowałem.

Tak zaczęła się nasza wyprawa na ryby.

Tę wodę znaliśmy z poprzedniego urlopu. Jezioro położone w lasach otaczających Wałcz i Piłę znane było z krystalicznie czystej wody, drapieżników, linów i amurów. To one były magnesem, który przyciągał tu wędkarzy nawet z odległych zakątków Polski. Krążyły opowieści o wielkich, dwucyf-rowych rybach i porwanych wędkach.

W zeszłym roku, w gronie przyjaciół, biwakowaliśmy na dziko nad samym brzegiem. Przez blisko cztery tygodnie uganialiśmy się ze spiningami, łowiąc od czasu do czasu ładne okonie i szczupaki, ale też skrzętnie podpatrywaliśmy miejscowych wędkarzy, żeby odkryć, gdzie i jak podchodzą wyrośnięte amury. Ich tajną bronią był odpowiednio spreparowany łubin lub śliwki z kompotu. Nikt z nich jednak nie mógł się pochwalić zwycięstwem i upragnioną zdobyczą. Nic więc dziwnego, że nam, mieszczuchom, nawet do głowy nie przyszło, żeby mierzyć się z tymi walecznymi rybami.

Zdarzyło się wtedy coś, co sprawiło, że wczoraj znów tu zawitaliśmy. Ostatniego dnia tamtego urlopu postanowiłem pożegnać się z jeziorem. Razem z Wojtkiem i moją najmłodszą córką Moniką wskoczyliśmy do łódki i dalej na wodę.

Niełatwo było tu trafić. Jezioro w kształcie elipsy schowało się w starym sosnowym lesie, porastającym szczelnie wysokie skarpy. Wiekowe sosny schodziły po dywanie z mchu nad same brzegi. Te z nich, które wyrastały z jeziora i miały podmyte korzenie, niebezpiecznie się pochylały lub już się w nim zatopiły. Przejrzystość wody pozwalała wejrzeć w głąb i dostrzec mniej ostrożne ryby, które uwijały się wśród podwodnych łąk moczarki i rogatka. Gdzieniegdzie w jezioro wcinał się pas dorodnych trzcin, a dalej jego powierzchnię znaczyły plamy liści i kwiaty nenufarów. Całość tworzyła malowniczą kompozycję, której się nie zapomina.

Lato zeszłego roku nie szczędziło słońca. Choć był już koniec sierpnia, grzało jeszcze mocno. Lekkie podmuchy wiatru od czasu do czasu marszczyły powierzchnię wody, przyjemnie chłodząc nasze twarze. Wiosłowałem leniwie, gapiąc się na płynące górą pojedyncze pierzaste baranki i krążącego wysoko drapieżnego ptaka. Kierowaliśmy się w tę stronę jeziora, gdzie gniazdowała para łabędzi. Przez cały miesiąc przyzwyczaiły się do nas tak, że pozwalały podpłynąć do siebie naprawdę blisko, a Monika mogła karmić je z ręki.

Łódka rozcinała wodę pozostawiając za sobą żywy warkocz, wyraźny tuż za rufą i ginący w oddali. Monika ciekawie przyglądała się wyskakującym nad wodę małym rybkom, ściganym przez stado polujących okoni. Wojtek, jakby nieobecny, tępo wpatrywał się w wodę, sącząc piwo z puszki. Stały kompan moich wędkarskich wypraw zjadł zęby włócząc się za rybami po różnych zakamarkach i uroczyskach. Był dla mnie niedościgłym wzorem i wyrocznią.

  • Przestań – krzyknął nagle.
  • Co przestań? – zapytałem.
  • Wiosłować! Cofnij! Tu jest sypialnia amurów! Że też wcześniej!… – urwał w pół zdania.
  • Aha – mruknąłem, rozumnie kiwając głową i posłusznie zastopowałem łódkę.
  • Popatrz, widzisz? – Wojtek wyraźnie ożywiony pokazywał coś pod wodą. Głębokość w tym miejscu nie przekraczała dwóch metrów. Wśród podwodnej łąki widać było spore łysiny czystego piaszczystego dna, upstrzone nieforemnymi grudkami.
  • Nooo – potwierdziłem mało zdecydowanym głosem – Widzę, tylko nie wiem co.
  • Kupy! Rybie odchody – poprawił się natychmiast. – O, jak ich dużo! – Wojtek rozemocjonował się na dobre, jakby odkrył cenny skarb. Energicznie wyjął Monice z rąk bagietkę, którą naszykowała dla łabędzi, i porozrywał ją na spore kawałki. Oboje z córką patrzyliśmy na niego z nieukrywanym zdziwieniem,
  • Wujek, co ty? – spytała płaczliwie córka. – A łabędzie?
  • Zaraz coś zobaczycie. No, jeżeli się poszczęści – zastrzegł. – Cierpliwości!

Podrobiona bagietka znalazła się na wodzie, w pobliżu odkrytej przed momentem “sypialni amurów”, a łódka, spychana wiat-rem, dryfowała ku środkowi jeziora. Po paru minutach, kiedy kawałki bagietki oddaliły się od nas o dobre czterdzieści metrów i nic się nie wydarzyło, ogarnęło nas zwątpienie. Nie wszystkich – Wojtek wiedział, na co czeka.

Nagle tam, gdzie kołysały się kawałki bułki, woda gwałtownie ożyła. W kilku miejscach jednocześnie w powietrze strzeliły fontanny wody, jezioro się rozkołysało. Spławiające się ryby pokazywały błyskające złotem grzbiety. Mimo znacznej odległości, mieliśmy już pewność: stado wyrośniętych amurów zajada się przeznaczoną dla łabędzi bagietką. Amury szalały, przewalały się niczym tłuste kloce, kotłując wodę, waląc pyskami w pływające, choć mocno już nasiąknięte kawały bagietki. Wojtek całą scenę obserwował przez lornetkę i płaczliwie zawodził: – Ani kamery, ani aparatu, kto w to uwierzy? Taka jazda!

Nigdy wcześniej ani później czegoś podobnego już nie widziałem. Ostatni dzień urlopu, za sprawą amurów, mocno zapadł nam w pamięć. Postanowiliśmy wrócić tu wiosną.

I oto jesteśmy. Marzenia udało się zrealizować w długi majowy weekend. Pierwszy i trzeci maja plus dzień urlopu – to akurat starczyło, by odwiedzić nasze leśne jezioro. Tym razem celem wyprawy miały być nie drapieżniki, lecz amury.

Wyleźliśmy z namiotu. Deszcz spuścił z tonu i przeszedł w drobną mżawkę, gruby kożuch burych chmur wyraźnie się przerzedził. Szybkie męskie śniadanie, jajecznica na szynce, smakowało jak nigdy. Jeszcze tylko herbata do termosu, plecaki na grzbiet i jazda. Zwodowaliśmy łódkę i zapakowaliśmy graty do środka. Każdy z nas przygotował po jednej wędce, uzbrojonej wyjątkowo prosto. Kijki 3,60 m o ciężarze wyrzutowym do 40 g. Wojtek założył cardinala C4 i sto metrów strofta 0,22, ja shimano serii 3000 z bliźniaczą żyłką. Wędki nie miały ani spławików, ani obciążenia. Haki nr 2,0 przywiązaliśmy bezpośrednio do żyłki, bez przyponu. Na przynętę przygotowaliśmy połówki niewielkich bułek kupionych wczoraj w wiejskim sklepiku. Gotowi i bardzo chciwi wędkarskiego sukcesu odbiliśmy od brzegu.

Wiosłując prawie bezgłośnie, zbliżaliśmy się powoli do odkrytego zeszłego lata stanowiska amurów. Dochodziła szósta trzydzieści. Mgła całkiem się rozpłynęła. Rozejrzeliśmy się dookoła – w zasięgu wzroku, na dwóch pomostach, majaczyły sylwetki miejscowych wędkarzy. Na wodzie byliśmy sami. Złożyłem wiosła, łódka zwolniła i stanęła w miejscu. Zabraliśmy się za nawlekanie przynęty. Bułki założyliśmy tak, by w wodzie jak najdłużej trzymały się na haku.

Wojtek przytrzymał palcem żyłkę, odchylił kabłąk kołowrotka i miękkim zamachem rzucił przynętę na wodę. Za chwilę, parę metrów obok, pacnęła i moja. Rozdrobniłem jeszcze trzy bułki i rzuciłem w pobliże tańczących już na wodzie przynęt. Rozpoczęło się pełne emocji oczekiwanie. Przypłyną? Nie przypłyną?
Minęło dziesięć, może piętnaście minut. Bułki odpłynęły od nas dość daleko. Już nie można było odgadnąć, które kawałki to zanęta, a które przynęta.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Już miałem wyrazić swoją opinię o obyczajach tutejszych ryb, gdy wreszcie coś się zaczęło dziać. W miejscu, gdzie kołysały się kawałki bułki, powierzchnię wody przecinały grzbiety i płetwy dużych ryb. Z tej odległości niewiele mogliśmy dostrzec. Czy pożerany kawałek bułki ma w środku hak? Kiedy zaciąć, by się nie pospieszyć, ale i nie spaprać ryby zbyt późną reakcją? Nie było tu mądrych. Wojtek też miał nietęgą minę. Obaj wiedzieliśmy na pewno, że mamy po jednej próbie, więcej szans nie będzie, no – może następnego dnia. Podglądanie przynęt przez lornetkę też niewiele pomogło. Czuliśmy się bezradni i coraz bardziej brały górę emocje.

  • Jeszcze raz przewali się przy mojej bułce i zacinam – oznajmił Wojtek.

Postanowiłem, że popatrzę, jak sobie poradzi, a potem sam coś wymyślę. Nieoczekiwanie ryby same rozwiązały ten problem. Patrząc na Wojtka i jego poczynania, przestałem na moment interesować się swoją wędką. Nagle poczułem, że trzymany w ręce kij pod wpływem jakiejś siły przesuwa się w lewo. Spojrzałem na żyłkę. Cięła wodę już lekko naprężona, wyraźnie przesuwając się w bok. Miałem rybę! Poluzowałem natychmiast hamulec w kołowrotku i krzyknąłem:

  • Siedzi!
  • U mnie też! – opanowanym głosem odpowiedział Wojtek.

Obaj na wędkach mieliśmy spore ryby. Zacięły się same, bez naszego udziału, a teraz parły do dna, w stronę głębokiej, granatowej wody. Podczepiona do ryb nie zakotwiczona łódka zaczęła się obracać raz w jedną, raz w drugą stronę. Obawialiśmy się, że w końcu ryby splączą nam zestawy i tym samym przesądzą, kto z kim wygra. To przeciąganie liny trwało już dość długo, a my nie przybliżyliśmy się do finału ani o centymetr. Wtem usłyszałem Wojtka.

  • Cholera, spiął się! – ryknął wściekle. Żyłka luźno zwisała z jego wędki. Szybko się jednak opanował. Odłożył bezużyteczną już wędkę i usiadł do wioseł. Wiedziałem, że moje szanse znacząco wzrosły, choć przykro mi było, że kosztem porażki przyjaciela. Moja ryba była daleko od łódki, murowała do dna w głębinie, nie pozwalała odgadnąć, jaka jest duża i na co ją stać.

Oparłem rękojeść wędki o biodro, pochyliłem szczytówkę w kierunku wody, dokręciłem nieznacznie pokrętło hamulca i zacząłem pompować. Początkowo ryba poddawała się moim zabiegom. Mozolnie, metr po metrze, przyciągałem ją do siebie. W tym czasie Wojtek kontrolował wiosłami ruchy łódki. Po paru minutach, kiedy żyłka wchodziła już niemal pionowo do wody, żarty się skończyły. Ryba uznała, że ta zabawa już jej nie odpowiada. Kolejne próby podciągnięcia jej do powierzchni kwitowała zdecydowanymi odjazdami. Po kilku takich akcjach straciłem poczucie czasu, a sytuacja nie zmieniała się ani na jotę. Już nie miałem pomysłu, co dalej robić. Doświadczony kolega przejął inicjatywę i zaproponował:

  • Tu, na głębokiej wodzie, nie dasz jej rady. Nawet jeżeli podciągniesz ją do powierzchni, nie wprowadzisz łatwo do podbieraka. Odpuść trochę hamulec. Popłyniemy do brzegu, na piaszczystą plażę, tam ją wylądujemy.

Wojtek powoli skierował łódkę w kierunku plaży. Ryba była oddalona o jakieś dwadzieścia – dwadzieścia pięć metrów, a ja wlokłem ją na wędce jak cielaka na postronku. Operacja udała się nadspodziewanie łatwo, ryba nie przeszkadzała do końca nic a nic. Dobijając do brzegu, łódka zaszurała o piasek. Najpierw wygramolił się Wojtek, przytrzymał łódkę, po chwili i ja z niej wyszedłem. Stałem po łydki w wodzie. Ponownie oparłem wędkę o biodro, sprawdziłem hamulec i powoli zacząłem odzyskiwać żyłkę. Systematycznie przyciągałem amura do siebie. Powoli opuszczały go siły. Koła, które zataczał, były coraz mniejsze, a zrywy i odjazdy krótsze. Coraz częściej łykał powietrze znad powierzchni.
Nawet nie wiem, kiedy za plecami zebrała się grupka gapiów, obserwujących zmagania z rybą, nie zwracałem jednak na to uwagi. Wojtek podał mi podbierak i rozkazał:

  • No, bracie, czas na szczęśliwe zakończenie!

Poluzowałem znacznie hamulec i podciągnąłem wielką rybę w kierunku podbieraka. Była na wyciągnięcie ręki. Już wyraźnie zmęczona, nie próbowała uciekać. Jej ruchy stały się spokojniejsze, mogłem przyjrzeć się jej dokładnie. W krystalicznej wodzie prezentowała się okazale i majestatycznie. Głowa niczym zwieńczenie dużego pocisku, walcowate ciało pokryte grubą łuską w kolorze ciemnego złota, masywny ogon wojownika. Piękna złota rybka, tylko trochę większa niż te z bajek. Byłem pewien, że już nie podejmie walki. Wydawało mi się, że ona także mnie obserwuje. Stała wachlując się płetwami i ciężko pracując skrzelami. Bez oporu wprowadziłem ją do podbieraka i silnym uchwytem zamknąłem siatkę.

Z dużym kłopotem dźwignąłem amura i położyłem go w łódce na ławce. Drżącymi rękami, najdelikatniej jak potrafiłem, wyjąłem mu z wargi hak, zmierzyłem – miał 98 cm – i ostrożnie wpuściłem z powrotem do jeziora. Pogładziłem jego złote boki, obmyłem świeżą wodą skrzela. Szczęśliwy patrzyłem, jak postał chwilę, jakby zastanawiając się, co zrobić, po czym zaczął niespiesznie odpływać. Za plecami na brzegu zrobiło się cicho, nikt nie komentował tego co się stało. Wszyscy patrzyli, jak uwolniony amur oddala się od brzegu i znika w toni.

Łowy wcale nie muszą kończyć się sukcesem. Wystarczy być nad wodą. Cieszyć oczy barwami pór roku, czuć zapach i smak powietrza. Śledzić śmigające ptaki, wsłuchiwać się w otaczające dźwięki. Przemoknąć na wiosennym deszczu a przede wszystkim – to, co najcenniejsze – oderwać się od codziennych trosk i kłopotów, których życie dziś nam nie szczędzi.

Wojciech Kaczkowski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments