W Bugu wędkuję ponad czterdzieści lat. Przez cały ten czas rzeka za bardzo się nie zmieniła. Rzadziej teraz na wiosnę wylewa, szybciej też po wylewie opada, ale nadal jest dzika i ryb w niej sporo. Jednak wędkarz liczący na wyniki z marszu będzie rozczarowany. Mówi się o Bugu, że to rzeka, która więcej obiecuje, niż daje. Dodam od siebie, że Bug wynagradza tylko cierpliwych.
Dno rzeki, szczególnie przy brzegach, to niemal wszędzie ogrom zatopionych gałęzi i pni. Są one naturalnymi sprzymierzeńcami walczącej z wędkarzem ryby. Żeby więc hol nie zakończył się rozczarowaniem, po każdej dużej wiosennej wodzie dokładnie łowisko sonduję, namierzam każdy krzaczek i gałązkę. Po prostu tworzę sobie taką wirtualną mapkę zaczepów. Dopiero potem decyduję, gdzie zajmę stanowisko, bo uwzględniam, w jakim kierunku ryby mogą uciekać, by się uwolnić z haczyka. Pod uwagę biorę jeszcze jeden czynnik: wypłukiwanie zanęty przez wartko płynącą rzekę. O przerzuceniu zestawu kilka metrów dalej nie ma mowy. Staram się wiec nęcić i łowić tam, gdzie jest niewielki dołek. Niestety, zwykle są one przy przeszkodach. Utrudnia to łowienie, ale cóż, trzeba się z tym pogodzić.
Karpie łowię w Bugu od wczesnej wiosny do połowy października, a czasami nawet do pierwszego lodu. Kiedy mam już odpowiednie stanowisko, stoi przede mną wybór: mogę łowić pod brzegiem ukraińskim albo spod nóg. Pierwszy sposób (łowisko pod drugim brzegiem) ma tę zaletę, że tam ryby są rzadziej płoszone. Gorzej jest z holem. Karp na długiej żyłce ma swobodę ruchów, których wędziskiem nie jestem w stanie kontrolować. Nietrudno więc stracić rybę w zaczepach. Dlatego po ukraińskiej stronie łowię wtedy, kiedy widzę, że żerują tam duże sztuki. Gdy karpie biorą zdecydowanie, łowię pod nogami. Są też wtedy mniej płochliwe. Łatwo je precyzyjnie zanęcić i dokładnie podać przynętę. Znajomość zaczepów w łowisku daje mi nad rybą dużą przewagę, bo wiem, kiedy się zdecydować na hol siłowy, a kiedy mogę trochę odpuścić.
Mój sposób na karpie to połączenie ciężkiego sprzętu z lekkim zestawem. Solidne teleskopowe wędzisko ma długość 4,5 metra i bardzo delikatną, miękką, szczytówkę. Dorabiam ją sam. Z oryginalnej szczytówki odcinam 30 – 40 centymetrów. W to miejsce dopasowuję inny szpic, miękki, z włókna szklanego. Z pozostawioną częścią starej szczytówki łączę go za pomocą tulejki, którą pokrywam solidną omotką. Na nowym szpicu umieszczam jeszcze dwie, a jeżeli jest długi, to nawet trzy małe przelotki. Dzięki nim sygnalizacja brań jest dokładniejsza. Nie boję się też o wytrzymałość kija, bo podczas holu ta część szczytówki nie odgrywa żadnej roli. Jest tylko po to, żeby sygnalizować nawet najbardziej delikatne brania. Niestety zanim uzyskam odpowiadające mi wędzisko, do kosza wędruje czasami kilka szczytówek, gdyż po połączeniu z resztą wędki niektóre okazują się zbyt miękkie, inne zaś za krótkie.
Używam żyłek 0,30 – 0,35 mm. Można uznać, że jak na te warunki, są one dość cienkie. Haczyki też mam mocne, z szerokim łukiem kolankowym. Zazwyczaj łowię na fasolę albo groch. Jeżeli przynętą jest groch, to haczyki mają krótki trzonek, jeżeli fasola, to dłuższy.
Na kulki proteinowe łowię niezbyt często, bo to i kosztowne, i nasze karpie chyba jeszcze do nich nie przywykły. Może to nie jest złe, bo fasola i groch są znacznie tańsze, a ich przygotowanie mało pracochłonne. Najpierw ziarna kilkanaście godzin moczę, a potem gotuję. Gdy zaczynają mięknąć, zdejmuję z kuchenki i odstawiam, żeby doszły (nie odcedzam!). O dobrym grochu się mówi, że jest “jak masełko”. Nie pęka na dwie części, daje się łatwo rozgnieść w palcach na miazgę, a mimo to dobrze się trzyma na haczyku.
Karpie nęcę regularnie przez trzy tygodnie. Sypię kilka, czasem kilkanaście pełnych garści grochu w jedno miejsce. Niekoniecznie o tej samej porze, mogą być nawet kilkugodzinne wahnięcia. Później robię tydzień przerwy i dopiero wtedy zabieram się do łowienia. Najczęściej w tak zanęconym miejscu łowię dwa – trzy karpie. Potem brania ustają, ale miejsce na pewno jest dobre, więc znowu zaczynam je nęcić, a w tym czasie przechodzę na drugie łowisko, które zanęcałem wcześniej. Zawsze mam kilka łowisk i tak je kolejno zanęcam, żeby nie było przestojów. W ciągu całego sezonu zużywam ponad sto kilogramów grochu.
Karp lubi się przynętą delektować. Bardzo ostrożnie chwyta, próbuje, potem wypluwa i powtarza to kilka razy, zanim się zdecyduje ją połknąć lub wypluć. Czasami robi to tak delikatnie, że udaje mu się zdjąć z haczyka dużego jasia (odmiana fasoli – przyp. red.), a ja nawet tego nie zauważę. Kiedy indziej zachowuje się jak złodziej. Uderzy tak agresywnie, że wyrywa wędkę z rososzek (regionalna nazwa podpórek z wikliny – przyp. red). O karpiach można też powiedzieć, że są zazdrosne. Nie mają już ochoty na jedzenie, a mimo to stoją przy zanęconym miejscu. I dopiero kiedy przynęta ucieka im sprzed nosa, rzucają się na nią, jakby od kilku dni nic w pysku nie miały. Dlatego warto co jakiś czas zestaw podciągnąć. Nie trzeba w tym celu wyjmować wędziska z rososzek, wystarczy raz lub dwa zdecydowanie przekręcić korbkę kołowrotka. I jeszcze jedno: zanim umieszczę ziarno fasoli na haczyku, zawsze je delikatnie nadgryzam, żeby miąższ był na wierzchu.
Branie karpia zazwyczaj poprzedza delikatne przygięcie szczytówki. Potem następuje zdecydowane targnięcie. Kiedy łowię pod przeciwległym brzegiem, kolejne fazy brania obserwuję na szczytówce. Gdy zestaw mam pod nogami, po przygięciu szczytówki przenoszę wzrok na styk żyłki z wodą. Każdy nienaturalny ruch żyłki kwituję zacięciem. Czasem od ugięcia szczytówki do zdecydowanego brania mija kilka, a nawet kilkanaście minut. Przez cały ten czas ręka powinna być na wędzisku.
Dziki karp to ryba wyjątkowo silna, która ma zwyczaj, zaraz po ukłuciu, całym pędem wbijać się w najbliższe krzaki. Dlatego nie daję jej luzu, tylko staram się pohamować pierwszą szarżę, bo to połowa sukcesu.
Mieczysław Śliwiński
notował Krzysztof Wawer
W Bugu karpie biorą najlepiej przy pogodzie stabilnej. Może być pochmurno i deszczowo, może być też słonecznie i duszno, byle takie warunki utrzymywały się przez kilka dni. Nie ma jednej prostej zasady, która by opisała pory ich żerowania zależnie od pogody. Są oczywiście pewne reguły ogólne, które mówią, że ryby najlepiej żerują o świcie i zmierzchu, ale w Bugu różnie z tym bywa. Kiedyś zrobiłem doświadczenie. Zauważyłem, że w moim łowisku karpie biorą o regularnych porach. Pojawiały się tak punktualnie, że dałoby się według nich nastawiać zegarki. Brały, ale tylko przez kilkanaście minut, około godziny dziewiątej, trzynastej, szesnastej trzydzieści i dwudziestej. Kiedy przeniosłem się o 50 metrów w górę rzeki, pory brań przesunęły się o 15 minut. Kolejna zmiana stanowiska zaowocowała tym samym. Wysnułem z tego wniosek, że karpie, jeżeli już żerują, to robią to przez cały dzień, a czas, kiedy się pojawiają w naszym łowisku, zależy tylko od tego, na jakim etapie ich codziennej wędrówki urządziliśmy sobie zasiadkę.
Bużańskie karpie prawie cały dzień są w ruchu. Nie zajmują stałych stanowisk, ale pływają po określonej trasie, pokazując się zawsze w tych samych miejscach. Może je zatrzymać tylko obfitość pokarmu, ale i to nie na długo, bo dla stada karpi nawet kilka kilogramów grochu to niewiele. Karpiowe trasy mogą mieć rozmaity charakter. Najczęściej ryby zachowują się tak, jakby zaglądały do swoich sekretnych spiżarni. Takie skakanie z krzaczka na krzaczek, tyle że pod wodą. Właśnie w pobliżu jakichś zatopionych gałęzi, krzaków i pni znajdują się ich upatrzone dołki, do których rzeka cały czas nanosi nowy pokarm.
Niekiedy przebywają również przy warkoczach, które tworzą się za zwalonymi w wodę drzewami. Ustawiają się w silnym prądzie przy dnie i czekają na smakołyki, które on im przyniesie. To zaskakujące zachowanie, bo o karpiach zwykło się mawiać, że lubią wodę spokojną. Bużańskie karpie są jednak do takiego trybu życia świetnie przystosowane. Ich ciała mają kształt wysmukły, wrzecionowaty, podobny do brzany. Nawet u największych okazów nie znajdziemy wyraźnego garbu, który karpie jeziorowe mają na grzbiecie tuż za głową.
Podpis pod zestaw
Zestaw karpiowy (na zdjęciu zamiast żyłki jest linka dla wyraźniejszego przedstawienia konstrukcji). Obciązenie to oliwka od 6 do 8 g zamocowana do systemiku agrafką na rurce. Rurka jest bardzo krótka. Taka wystarcza, żeby ciężarek swobodnie się przesuwał po żyłce i nie nabijał się w nią muł, który później mógłby blokować przesuw. Istotną rolę w tym zestawie spełnia również krętlik. Fasola bowiem potrafi się kręcić, poruszana prądem wody. Krętlik więc ogranicza plątanie się przyponu.