piątek, 19 kwietnia, 2024

GOŁO I NIEWESOŁO

Początek stycznia. W piątek wieczorem dzwoni Leszek. Rozmowa składa się z dwóch lakonicznych zdań: “Na Dąbrowie biorą kilaki (kilowe okonie), wyjazd 6:30”. W zasadzie łowię na błystkę, pakuję jednak także drugą wędkę i mormyszki. Błystki robię sam i na każdą wyprawę zabieram około pięćdziesięciu sztuk.

Sobotni ranek wita nas mgłą i 12- stopniowym mrozem. Jedziemy we czwórkę. Gdy wchodzimy na lód, jest jeszcze ciemno. Idę splądrować górki, reszta rusza na środek. Mają próbować szczęścia na dwudziestu metrach. Wiercą piętnaście otworów i pudło. Tylko jedno delikatne puknięcie na dwunastu metrach. Płycej nie ma życia. Czyżby okonie nie zbiły się w stada?

Na wschodzie pokazuje się słoneczna tarcza. Będzie bardzo jasno i chyba ciepło. Wraca optymizm. Nagle ciszę przerywa odgłos wystrzałów. To na pewno polowanie. Odruchowo spoglądam w tamtą stronę. Przed trzcinami widzę spacerującego lisa. Cieszę się, że mu się udało. Wpadam w dobry humor. Wracają wspomnienia…

Cztery lata temu ruszyliśmy wcześnie rano na Jezioro Drwęckie, również na okonie. Łowisko wybraliśmy koło ujścia Kanału Elbląskiego. Ponieważ zima była łagodna, a samo ujście rozmarznięte, obeszliśmy je dosyć dużym łukiem. Rozlokowaliśmy się na półce niedaleko trzcin. Były wysokie, wyschnięte i ciągnęły się szerokim pasem. Spojrzałem na ujście. Na skraju lodu spało siedem łabędzi, parę łysek i kilkanaście krzyżówek. Były po przeciwnej stronie odmarzniętej wody. Za nimi, około trzystu metrów, zobaczyłem lisa. Kluczył drobnymi kroczkami raz w prawo, raz w lewo i powoli zbliżał się do ptaków.

Wyglądało to interesująco. Po piętnastu minutach podszedł na odległość około 80 metrów. Łabędzie chyba go zauważyły. Co pewien czas któryś z nich podnosił głowę i się rozglądał. Lisek nadal udawał, że go wcale nie interesują, zmniejszał i zwiększał dystans. Trwało to dalsze 20 minut. Ptaki uznały, że nic im nie grozi. Łabędzie pochowały łebki pod skrzydła i chyba przysnęły. Rudy dalej robił swoje. Gdy był około 15 metrów od łabędzia, raptownie skręcił w jego stronę i rozpoczął ostry bieg. Tu już nie wytrzymałem i wydarłem się pełnym głosem. Lis pędził dalej, jednak łabędź uniósł głowę. Lis był o krok. Łabędź spokojnie zsunął się do wody, zostawiając na skraju lodu zaskoczonego drapieżnika, który lekkim truchtem podążył w stronę lasu.

Już byłem zadowolony bez względu na wynik wędkowania, ale los przygotował nam więcej. Minęła jedenasta, słońce świeciło wysoko. Lód po kilkunastodniowej odwilży był ciemny i gęsto poprzecinany bruzdami drobnych pęknięć. Wiał lekki wiaterek. Okonie brały niemrawo. Większość to patelniaki, dużych nie było. Tomek skończył śniadanie, obszedł kolejny raz przeręble i uznał, że musi iść za potrzebą, zaś potrzeba ta nie ograniczała się do rozpięcia rozporka. Wziął papier i poszedł w trzciny.

Niebawem doszedł nas stamtąd i nieregularnie narastał chrzęst łamanych łodyg. Od tej strony trzcin, z lodu, widzieliśmy, co się dzieje. Wiechcie usuniętych roślin drżały, a dołem przesuwały się ciemne kształty. To były dziki. Zbliżały się do przykucniętego Tomka. On w pewnej chwili wstał, nie wiedząc co jest grane, i w tym momencie lód się pod nim zarwał. Zapanowała cisza i ogólna konsternacja. W trzcinach wody było po pas. Tomek wygramolił się na lód. Spodnie ociekały wodą, a z ręki zwisał mu mokry papier. Choć sytuacja była dramatyczna, nie mogliśmy opanować śmiechu. Dziki, oczywiście, uciekły.

Szybko przyszło opamiętanie. Każdy z nas wyskoczył z dresów i jednej pary skarpet. Nogi kazaliśmy mu owinąć foliowymi workami, bo zapasowych butów nikt nie miał. Ruszyliśmy do samochodu – około dwóch kilometrów.

Tomkowa wpadka skończyła się tylko katarem. Dziś mieszka w Toruniu i nadal wędkuje. Nam jego obraz zostanie bardzo długo przed oczami.
Koniec wspomnień, czas wracać na Dąbrowę Wielką.

Kolejne otwory wiercę głębiej na spadzie stoku. Na piętnastu metrach mam pobicie i chwilę potem na lodzie ląduje okoń. Zmieniam blaszkę z niklowej na mosiężno-miedzianą z żółtym chwostem. W krótkim czasie łowię parę ładniejszych sztuk. Rozglądam się po jeziorze. Moi koledzy siedzą w większej grupie. Chyba im też biorą, bo miejsc nie zmieniają.

Nadchodzi pora odjazdu. Wszyscy chcemy zdążyć na skoki Małysza. Wyniki – kilowych nie było, pojedyncze miały po pół kg. Siedem sztuk, które wybrałem, ważyły razem blisko trzy kilo.

Edward Dzierżek

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments