Początek stycznia. W piątek wieczorem dzwoni Leszek. Rozmowa składa się z dwóch lakonicznych zdań: “Na Dąbrowie biorą kilaki (kilowe okonie), wyjazd 6:30”. W zasadzie łowię na błystkę, pakuję jednak także drugą wędkę i mormyszki. Błystki robię sam i na każdą wyprawę zabieram około pięćdziesięciu sztuk.
Sobotni ranek wita nas mgłą i 12- stopniowym mrozem. Jedziemy we czwórkę. Gdy wchodzimy na lód, jest jeszcze ciemno. Idę splądrować górki, reszta rusza na środek. Mają próbować szczęścia na dwudziestu metrach. Wiercą piętnaście otworów i pudło. Tylko jedno delikatne puknięcie na dwunastu metrach. Płycej nie ma życia. Czyżby okonie nie zbiły się w stada?
Na wschodzie pokazuje się słoneczna tarcza. Będzie bardzo jasno i chyba ciepło. Wraca optymizm. Nagle ciszę przerywa odgłos wystrzałów. To na pewno polowanie. Odruchowo spoglądam w tamtą stronę. Przed trzcinami widzę spacerującego lisa. Cieszę się, że mu się udało. Wpadam w dobry humor. Wracają wspomnienia…
Cztery lata temu ruszyliśmy wcześnie rano na Jezioro Drwęckie, również na okonie. Łowisko wybraliśmy koło ujścia Kanału Elbląskiego. Ponieważ zima była łagodna, a samo ujście rozmarznięte, obeszliśmy je dosyć dużym łukiem. Rozlokowaliśmy się na półce niedaleko trzcin. Były wysokie, wyschnięte i ciągnęły się szerokim pasem. Spojrzałem na ujście. Na skraju lodu spało siedem łabędzi, parę łysek i kilkanaście krzyżówek. Były po przeciwnej stronie odmarzniętej wody. Za nimi, około trzystu metrów, zobaczyłem lisa. Kluczył drobnymi kroczkami raz w prawo, raz w lewo i powoli zbliżał się do ptaków.
Wyglądało to interesująco. Po piętnastu minutach podszedł na odległość około 80 metrów. Łabędzie chyba go zauważyły. Co pewien czas któryś z nich podnosił głowę i się rozglądał. Lisek nadal udawał, że go wcale nie interesują, zmniejszał i zwiększał dystans. Trwało to dalsze 20 minut. Ptaki uznały, że nic im nie grozi. Łabędzie pochowały łebki pod skrzydła i chyba przysnęły. Rudy dalej robił swoje. Gdy był około 15 metrów od łabędzia, raptownie skręcił w jego stronę i rozpoczął ostry bieg. Tu już nie wytrzymałem i wydarłem się pełnym głosem. Lis pędził dalej, jednak łabędź uniósł głowę. Lis był o krok. Łabędź spokojnie zsunął się do wody, zostawiając na skraju lodu zaskoczonego drapieżnika, który lekkim truchtem podążył w stronę lasu.
Już byłem zadowolony bez względu na wynik wędkowania, ale los przygotował nam więcej. Minęła jedenasta, słońce świeciło wysoko. Lód po kilkunastodniowej odwilży był ciemny i gęsto poprzecinany bruzdami drobnych pęknięć. Wiał lekki wiaterek. Okonie brały niemrawo. Większość to patelniaki, dużych nie było. Tomek skończył śniadanie, obszedł kolejny raz przeręble i uznał, że musi iść za potrzebą, zaś potrzeba ta nie ograniczała się do rozpięcia rozporka. Wziął papier i poszedł w trzciny.
Niebawem doszedł nas stamtąd i nieregularnie narastał chrzęst łamanych łodyg. Od tej strony trzcin, z lodu, widzieliśmy, co się dzieje. Wiechcie usuniętych roślin drżały, a dołem przesuwały się ciemne kształty. To były dziki. Zbliżały się do przykucniętego Tomka. On w pewnej chwili wstał, nie wiedząc co jest grane, i w tym momencie lód się pod nim zarwał. Zapanowała cisza i ogólna konsternacja. W trzcinach wody było po pas. Tomek wygramolił się na lód. Spodnie ociekały wodą, a z ręki zwisał mu mokry papier. Choć sytuacja była dramatyczna, nie mogliśmy opanować śmiechu. Dziki, oczywiście, uciekły.
Szybko przyszło opamiętanie. Każdy z nas wyskoczył z dresów i jednej pary skarpet. Nogi kazaliśmy mu owinąć foliowymi workami, bo zapasowych butów nikt nie miał. Ruszyliśmy do samochodu – około dwóch kilometrów.
Tomkowa wpadka skończyła się tylko katarem. Dziś mieszka w Toruniu i nadal wędkuje. Nam jego obraz zostanie bardzo długo przed oczami.
Koniec wspomnień, czas wracać na Dąbrowę Wielką.
Kolejne otwory wiercę głębiej na spadzie stoku. Na piętnastu metrach mam pobicie i chwilę potem na lodzie ląduje okoń. Zmieniam blaszkę z niklowej na mosiężno-miedzianą z żółtym chwostem. W krótkim czasie łowię parę ładniejszych sztuk. Rozglądam się po jeziorze. Moi koledzy siedzą w większej grupie. Chyba im też biorą, bo miejsc nie zmieniają.
Nadchodzi pora odjazdu. Wszyscy chcemy zdążyć na skoki Małysza. Wyniki – kilowych nie było, pojedyncze miały po pół kg. Siedem sztuk, które wybrałem, ważyły razem blisko trzy kilo.
Edward Dzierżek