Dla kogoś, kto kilka lat nie gościł nad brzegami Narwi, dzisiejszy jej wygląd będzie dużym zaskoczeniem. Nad brzegami bowiem ubyło niewiarygodnie dużo drzew. Wszystko za sprawą bobrów, które spuszczały do wody nawet drzewa liczące setki lat. Reszty dopełnili okoliczni chłopi, którzy je natychmiast zabierali na opał. Nowych drzew nikt nie sadzi, a bobry są pod ochroną.
Ale Narew zawsze będzie cieszyła wędkarskie oczy, bo jej nurty obiecują spotkanie z wielką przygodą.
Odwiedzimy kilka odcinków Narwi. Poprowadzą nas Atur Kalisz z Łomży i Marek Kulesza z Ostrołęki. Łomża i Ostrołęka są od siebie niezbyt odległe i mogłoby się wydawać, że przepływająca przez te miasta rzeka ma podobny charakter. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Bo chociaż łowi się te same gatunki ryb, trzeba do nich podchodzić całkiem odmiennie.
Trzydzieści kilometrów powyżej Łomży leży miejscowość Wizna. Jest tam most nad Narwią na trasie do Białegostoku. Niedaleko, dwa kilometry pod prąd, z Narwią łączy się Biebrza. Od tego miejsca Narew niesie więcej wody, ma twardsze brzegi, staje się ciekawym łowiskiem, ale dla tych, którzy jej nie znają, ma niespodziankę. Jest nią kolor wody. Bardzo mylący, bo kto rzekę zobaczy pierwszy raz, odnosi wrażenie, że płynie w niej woda ciemna i mało przejrzysta. Tymczasem woda ma dużą przejrzystość, jest również czysta. Mylące wrażenie bierze się stąd, że jest tu dość głęboko, a po dnie przemieszcza się cienka warstwa wypłukanego z brzegu humusu i torfu. – Wędkarz, który źle oceni tutejsze warunki – mówi Artur – może po prostu nie złowić ryby. Dotyczy to przede wszystkim spiningistów, którzy nieświadomi, że są doskonale widoczni, swobodnie sobie chodzą po brzegu.
Sztandarową rybą tego odcinka Narwi są okonie. Pięknie wybarwione, niemałe, ale złowić je trudno. Trzeba niemal ciągle stać w wodzie. Mimo to tutejsi wędkarze chętnie na nie polują. Nam jednak pogoda wybitnie nie sprzyjała. Wraz z dużym spadkiem ciśnienia przyszły ciężkie deszczowe chmury. O okoniach nie było co marzyć, bo w takich warunkach zaszywają się w najciemniejsze kąty, z głowami skierowanymi w stronę dna. Szkoda, bo łowi się je ciekawie, choć wymaga to trochę przebiegłości.
Środek Narwi, główne koryto, zajęły duże ryby. Okonie niemal przez cały rok są blisko brzegu. Wcale to jednak nie znaczy, że łatwo po nie sięgnąć. Przebywają bowiem na pograniczu roślinności zanurzonej i głównego nurtu, a wędkarza oddziela od tych miejsc trzcina i gdzieniegdzie bardzo szeroki pas podwodnych roślin. Żeby więc do okoni dotrzeć, trzeba być w woderach i mieć długi kij spiningowy. Przynęta bowiem musi się znaleźć na skraju podwodnej roślinności, bo tam właśnie okonie polują. Świadczą o tym rozbryzgi wody, pokazujące się za sprawą płoszonej drobnicy. Tych rozbryzgów jest znacznie więcej wśród roślin, ale nie ma sposobu, żeby właśnie tam się do okoni dobrać, chyba że z żywczykiem.
Na okonie łowione przed pasem roślin stosuje się przynęty powszechnie znane, ale trzeba je prowadzić z większym wyczuciem. W tej przejrzystej wodzie okonie długo się przynęcie przyglądają. Trzeba i to wziąć pod uwagę, że większość atakowanego przez okonie narybku pływa pośród roślin. Okonie tylko od czasu do czasu atakują na otwartej wodzie. Każda więc przynęta wzbudza ich nieufność.
Spiningista ma do dyspozycji nie tylko wiele przynęt, lecz również sposobów ich wykorzystania. Rzecz w tym, żeby o wszystkich pamiętać i sprawdzać je tak długo, aż jeden z nich okaże się tego dnia najlepszy. Przynęty można ściągać z prądem lub podciągać pod prąd. W obu przypadkach okonie najlepiej biorą przynęty, które powoli opadają. Atak okonia na opadającą przynętę ściąganą z prądem objawi się tylko nieznacznym ruchem żyłki. Tego brania na wędzisku się nie wyczuwa. Wędkarz musi więc być skupiony, inaczej przeoczy moment, kiedy należało zaciąć. Inaczej jest, kiedy okoń atakuje przynętę opadającą, ale podciąganą pod prąd. Zwykle branie jest wtedy ostre i krótkie. Tu więc z kolei potrzebny jest refleks.
- Po podciągnięciu przynęty kilka metrów wzdłuż zielska – mówi Artur – przestaję kręcić korbką i czekam w napięciu. Cały czas patrzę na żyłkę. Gdy okonie biorą żwawo, łatwo je łowić, ale to się zdarza bardzo rzadko. Najczęściej sposób brania zmienia się kilka razy w ciągu dnia. Czasem biorą tak, że widać tylko odjeżdżającą w bok żyłkę. Potrafią też wziąć przynętę w pysk i stać w bezruchu. Najczęściej ją jednak zasysają i za chwilę wypluwają. Trzeba być mocno skoncentrowanym, żeby takie branie zaciąć.
Dzisiaj jednak, jak się już rzekło, pogoda łowieniu okoni nie sprzyja. Artur zbroi więc sprzęt sandaczowy. Mocny trzymetrowy kij (amerykański Talon) i plecionka. Już ten zestaw wydał mi się zbyt poważny, ale zupełnie zaskoczyła mnie zawartość pudełka z przynętami. Gumy może mniej, bo w przegródkach zobaczyłem 7-centymetrowe kopytka. Przeważały jednak gumy znacznie większe. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, kiedy Artur otworzył pudełko z dżigami. Były tak ogromne, że zupełnie mi nie pasowały do tego łowiska. Jakże mylne są jednak pozory!
Stoimy poniżej ostrego zakola. Nurt mocno w nie uderza i od razu odbija w przeciwny brzeg. Po układzie widocznych na powierzchni prądów można sądzić, że najgłębiej jest w środkowej części koryta. Artur zakłada 18-gramową główkę! Rzuca na płyciznę pod drugim brzegiem. Plusk, szczytówka się prostuje. Poderwanie. Szczytówka lekko się ugina, po chwili prostuje, plecionka wiotczeje. Dżig znowu dotknął dna. Kolejne poderwanie. Teraz już długo czekamy, aż szczytówka się wyprostuje, ale po kolejnym oderwaniu przynęty od dna coraz bardziej się ugina. Na linkę i na przynętę napiera masa wody, nie pozwala jej dotrzeć do dna, a tu do środka rzeki jeszcze kawał drogi. Złotówki bym nie dał za to, że w tym miejscu Narew jest tak głęboka, a tu trzeba z tysiączek zapłacić.
W najgłębszym miejscu jest zaczep i Artur urywa na nim przynętę. Główka ważyła 30 g. Plecionka pęka na węźle. Mierzymy. Ponad osiem metrów, ale po odjęciu skosu głębokość oceniamy, pi razy drzwi, na ponad sześć metrów. Na powierzchni wody nic nie wskazuje na to, że tuż pod nogami jest tak głęboko.
- Takich głębin jest sporo i w nich właśnie stoją sandacze – mówi Artur. – Trzeba jednak wiedzieć, gdzie one są, bo z marszu raczej trudno je znaleźć. Na każdym odcinku rzeki znalazłem kilka takich dołków i jeżeli sandacze nie biorą w jednym, idę lub jadę wzdłuż rzeki do następnego.
Pogoda się jednak przeciwko nam sprzysięgła. Odwiedzamy kilka miejscówek. Sandacze są, ale krótkie. Jest wiele stuknięć w przynętę, ale to wygląda tak, jakby się nią interesowały małe okonie. Przez chwilę Artur holuje sporego sandacza, który wziął na wypłyceniu tuż za głębiną. Nie było mu jednak z nami po drodze i odpłynął razem z urwanym ogonkiem kopyta. Tak więc zdjęcia z miarowym narwiańskim sandaczem dzisiaj nie będzie.
Jedziemy na kolejną miejscówkę, koło mostu w Bronowie. Ale i tutaj nie możemy złowić ryby. Zaglądamy na pobliskie duże starorzecze. Jedzie się tam przez nadrzeczne pastwiska. To prywatne łąki. Są na nich wyjeżdżone drogi, bo gospodarze nic przeciwko wędkarzom nie mają. Trzeba tylko trzymać porządek i zaciągać za sobą drutem przejazdy w pastwiskowych ogrodzeniach. Stąd też wracamy bez ryb.
Artur pokazuje mi dwa bardzo charakterystyczne miejsca. Lubią je sandacze, okonie, a także bolenie, z których Narew również słynie. Rzecz w tym, że znajdują się na prostych odcinkach rzeki.
Narew płynie tu równym korytem. Nagle na jednym brzegu pojawia się wcięcie i rzeka się poszerza. Na wysokości tego wcięcia w nurcie jest głęboczek i są garby. Rzeka trafiła na kamienie. Tutaj takie miejsca nazywa się rafami. Przy rafach rzeka raz się rozszerza bardziej, gdzie indziej trochę mniej, ale miejsce jest również dosyć charakterystyczne, bo w spokojne, bezwietrzne dni na powierzchni widać wiele załamań pobudzających wędkarską wyobraźnię. Ileż to ryb musi skrywać ta woda!
Ale i tu święty Piotr, odwieczny patron wędkarzy, chyba o nas zapomniał. Jedziemy więc do Łomży, do wędkarskiego sklepu p. Marka Myślińskiego. Widać tu bardzo wiele wyrobów rękodzielniczych. Głównie do spiningu. Woblery, błystki, patenty miejscowe i podróbki światowych firm. Ale do tego sklepu klienci ciągną głównie po bezsterowe woblery na bolenia. P. Marek jest znanym wędkarzem. Łowi na muchę, spininguje, biega za pstrągami, łowi dużo okoni i boleni. Kilkadziesiąt lat temu zaczął łowić bolenie na błystkę opisaną w książce Wacława Strzeleckiego “Wędkarstwo rzeczne”.
- Bolenie na nią szły, ale zacząłem ją ulepszać – wspomina p. Marek. – Najpierw ją zwężałem, później przedłużałem, aż koniec końców zacząłem strugać woblery, bo blachy jakby się boleniom przejadły. Starałem się robić takie woblery, które by swoją akcją przypominały blaszki, a wyglądem rybki. Tak powstały bezsterowce. Bardzo ciężkie, dają się zarzucić na znaczną odległość. Mają drobną akcję ogonową, a kiedy się je poderwie szczytówką, smużą powierzchnię wody, ale ryb przy tym nie płoszą. Sprawdziły się nie tylko na Narwi, a najłowniejsze są w kolorach czerni i srebra.
Z Markiem Kuleszą wybrałem się nad Narew koło Ostrołęki.Wyjechaliśmy stamtąd z biegiem rzeki, w okolicę wsi Kamianka Piaszczysta.
Leśna droga prowadziła nas z górki, do rzeki.
- Zaraz się przekonasz, dlaczego nazwa wsi pochodzi od kamieni – powiedział Marek.
Rzeczywiście, na razie nie miałem takiej okazji. Wszędzie tylko piaski. Ale nagle tuż przy rzece z tatarakowych łąk wyłonił się ogromny głaz, za chwilę następny, po nim jeszcze inne. Jedne większe, inne trochę mniejsze. Przed wiekami, kiedy rzeka niosła więcej wody, były na jej dnie. - Takie same są w korycie – mówi Marek.
- I wystają nad dno tak samo wysoko? – zapytałem zdziwiony.
- Nie, bo obsypał je piasek, ale są równie duże. Latem, kiedy woda jest niska, te największe prześwitują pod powierzchnią. Kilka z nich, właśnie w tym rejonie, zobaczyłem podczas nurkowania.
- Z tego wynika, że nie łowisz w ciemno.
- Kiedy woda jest wysoka, niejednemu obserwatorowi może się tak wydawać. Tymczasem stoję w znanym sobie miejscu i wiem, gdzie zarzucić przynętę.
Za chwilę mogłem się o tym przekonać. Poziom wody był na tyle wysoki, że wędkarz nieobeznany z topografią dna nie mógłby daleko odejść od brzegu. Marek wszedł w kierunku środka rzeki na kilkadziesiąt metrów. Raz miał wodę do kolan, za chwilę niemal wlewała mu się do woderów. Stąpał po kamieniach i między nimi.
Tutaj Narew jest szersza niż w okolicach Łomży. Ma też więcej miejsc spokojnych, gdzie powierzchnia wody nie jest pomarszczona. Na brzegach gdzieniegdzie widać widełki do podparcia wędek (tutaj w rzece dominuje leszcz). Kiedy jednak nurt trafia na kamienie, odbija się od nich i na powierzchni powstają załamania. Takie skupiska kamieni tutaj też zwą się rafami. Na dnie pomiędzy kamieniami jest żwir, jest też piasek, czasami trochę mułu, a w mule kępy podwodnej roślinności. Niektóre rośliny widać, ale są też takie, które przez cały rok skrywa woda. Tam jest głębiej, do dwóch metrów. A obok tych kęp ryby! Niemal wszystkie. Nawet sumy, chociaż na rafach łowi się je rzadko. One bowiem lubią być tuż za rafami, gdzie się zaczyna miękkie dno.
Przez całe lata nic się na rafach nie zmienia. Kamienie duże, woda ich nie rusza i ciągle między nimi rośnie zielicho. Jednym słowem ryby w Narwi łatwo namierzyć. Niestety, znajomość łowiska nie idzie w parze z łowieniem ryb, bo od nich też wiele zależy.
- Upodobałem sobie sandacze. Zdarzały się dni, że łowiłem po trzy – mówi Marek. – Ale pierwszy maja bywa rzadko. Na ogół łowię jednego, czasami dwa. Nad wodą jestem kilkaset razy w roku. Prawie zawsze odwiedzam te same fragmenty rzeki. Wiem, ile ja łowię, widzę, ile złowili inni wędkarze. Różne rzeczy opowiadają o swoich sukcesach, ale w Narwi nie łowi się tylu sandaczy co w takich rzekach, gdzie są główki, albo w zbiornikach zaporowych. Może dlatego, że kiedy nie żerują, nie można się do nich dobrać, a kiedy żerują, to dosyć szybko przepływają. Posłuchajmy teraz Markowej opowieści o sandaczach.
Im dłużej się im przyglądam, tym bardziej mnie dziwią. Prawie każdego drapieżnika rozpoznaję po sposobie żerowania, sandacza nie. Podam przykład. Przez kilka lat obserwowałem zachowanie uklei podczas rui (regionalne określenie tarła – przyp. red.). Wiadomo, że wtedy gromadzą się przy nich również takie ryby, które niemal przez cały rok jedzą zupełnie inny pokarm. Nawet karpie i duże płocie. Nie może więc brakować wśród nich sandaczy. Ukleje płyną ogromną ławicą na pograniczu dna płytkiego i rowu (chodzi o głębsze miejsce w rzece wyrobione przez prąd wody, w innych częściach Polski nazywane rynną – przyp. red.).
Kiedy idą pod prąd, na powierzchni widać nie oczka, tak jak w innych porach roku, ale małą falę. Rybek bez liku, a oznak żerowania sandaczy nie widziałem. Podejrzewałem, że muszą być pod ławicą, więc używałem różnych sposobów i rozmaitych przynęt. Niestety popełniałem błąd. Tak jak niemal zawsze, szukałem ich przy dnie. Olśnienie przyszło, kiedy niemal pod nogami – stałem wtedy na środku rzeki – zobaczyłem sandacza atakującego rybkę. Wziął ją i nawet przy tym nie chlapnął. Pozostawił na powierzchni tylko spore oczko, niczym jaź. Już wcześniej słyszałem dziwne odgłosy. Tak jakby padał deszcz. Dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że to były dźwięki towarzyszące sandaczowym atakom.
Pierwsze sandacze łowiłem na duże białe twistery. Kiedy jednak zacząłem ich szukać pod powierzchnią, coraz częściej używałem woblerów. Przełomem było przejście na spiningowanie nocne. Zadecydował o tym splot wielu okoliczności. Począwszy od obserwacji, kończąc na wynikach innych wędkarzy. Teraz jest tak, że kiedy innych wędkarzy już nie ma, bo zwinęli manatki i pojechali do domu, ja dopiero wychodzę nad wodę. Jest spokój, wiatr na ogół ustaje, na rzece widać nie tylko każdą zmarszczkę, ale również ryby, jak zbierają z powierzchni, jak je atakują drapieżniki.
Bywają jednak i takie wieczory, kiedy woda jest prawie martwa. Po długich godzinach oczekiwania, już późną nocą, czasami jakaś ryba się pokaże, ale złowić jej nie sposób. Po takich nocach nawet ranki są dla wędkarza mało przyjazne. Lubię też wędkować bardzo wcześnie rano, ale późny wieczór i noc są pewniejsze. Kiedy odkryłem, że ryby w nocy doskonale widzą i atakują pewnie, zacząłem je łowić niemal wyłącznie na woblery. Przerzuciłem ich sporo i dzisiaj uważam, że prawie na każdy model da się złowić jakąś rybę, ale są woblery lepsze i gorsze. Teraz łowię na Dorado Tender 9 cm i na… o taki, zobacz. Trzy takie woblery dostałem w Sulechowie, na Pucharze VIP-ów. Kiedy stwierdziłem, że są bardzo łowne, poprosiłem kolegów o jeszcze, ale dzisiaj nikt ich nie ma.
Tutaj ja, autor, wtrącę swoje trzy grosze. Rzecz tego warta, bo to kolejny kawałek naszej woblerowej historii. Przynęta, którą pokazał mi Marek, to wobler o nazwie Balskor. Produkuje je Józef Sendal z Oławy. A w zasadzie produkował. Tu należy się przypomnienie, że on swoje woblery wykonuje ręcznie. Każdy jest testowany nie w wannie, tylko w rzece. Na tym etapie p. Józef co najwyżej koryguje im akcję nieznacznym przegięciem uszka. Jeżeli wobler potrzebowałby większej poprawki, to mowy nie ma. Idzie pod but.
Największym popytem cieszą się woblery głęboko schodzące, ze sterem wysuniętym do przodu. W niektórych sklepach można ten model kupić w kilkunastu wielkościach i rozmaitych kolorach. Ale wobler przypominający uklejkę jest już od wielu lat nie do kupienia. Powód prosty: brak zainteresowania sprawił, że p. Józef już ich nie robi. Najciekawsze zaś jest to, że on sam ten właśnie wobler uważa za swój szlagier. Tylko z nim wybiera się na pstrągi i trocie. Nie rozstają się z nim jego najbliżsi znajomi i brat, świetny pstrągarz. Wcześniej łowili na ten wobler szczupaki i jazie. Teraz się okazało, że dobrze biorą na niego również sandacze. Najpierw p. Józef robił woblery o długości 5,5 i 7 cm, później również 3-cm (na jazie), 12-cm (na szczupaki). Kiedy niedawno kolejny raz pytałem go o balskory, odpowiedział, że nadal mało kto się nimi interesuje.
Zwróćmy teraz głos Markowi Kuleszy.
Jak łowię? W zasadzie tylko w jeden sposób. Rzucam pod przeciwległy brzeg i gdy tylko wobler upadnie na powierzchnię, zaczynam bardzo powoli skręcać żyłkę. Nurt lekko ją wybrzusza, bo po wyrzucie zawsze jest jej nadmiar. Wobler płynie w moim kierunku, a woda trochę znosi go w dół. Widocznie takie prowadzenie przynęty wydaje się sandaczom bardzo naturalne, bo dosyć często ją atakują. Kręcąc nadal bardzo powoli, wyczuwam moment, kiedy żyłka zaczyna się prostować. Od tej chwili jestem bardzo skupiony. Z początku mam wrażenie, że kij robi się coraz cięższy, ale choć drgania on świetnie transmituje, nic jeszcze nie wyczuwam. Przypominam, że jest ciemno. Wprawdzie na tle nieba szczytówka jest dobrze widoczna, ale na nią nie patrzę. Kiedy nic nie widać, to się bardzo wyostrza słuch i czucie w rękach. W pewnym momencie szczytówka zaczyna lekko drgać.
Oznacza to, że żyłka się wyprostowała i prąd wody zaczyna poruszać ogonkiem woblera. Odczekuję krótką chwilę i kręcąc korbką już trochę szybciej, podciągam woblera pod prąd. Do brania dochodzi najczęściej wtedy, gdy żyłka się prostuje, a korbka robi pierwszy obrót. Sandacz jest wtedy dobrze zapięty i można go pewnie holować. Ale przecież nie co dnia jest święto. Jeżeli brania nie ma, to na napiętej żyłce podciągam woblera do siebie. Nie zatrzymuję go, tylko ściągam jeszcze wolniej. Branie w takiej chwili czuję tak, jakby wędką ktoś bardzo mocno targnął, ale ze skutecznością zacięcia bywa różnie.
Dopiero po zmroku zacząłem pobijać własne rekordy. Złowiłem bolenia o wadze 5,15 kg, czterokilową brzanę i blisko siedmiokilowego sandacza. Takie wyniki zachęcają do tego, żeby w przynętach coś ulepszać. Spróbowałem więc łowić woblerami wolno tonącymi. Okazało się, że w wielu sytuacjach są bardziej skuteczne od pływających. Zacząłem więc w pływających woblerach owijać kotwiczki ołowianą lametą. Sposób na dociążenie dobry, ale takie przynęty szybko łapią kotwiczkami zielsko. Teraz więc w korpusie woblera wiercę otwory i wkładam w nie ołowiane śruciny. To dobre rozwiązanie, bo pozwala tak dokładnie wyważyć wobler, że staje niestabilny na pograniczu pływalności.
Łowiąc woblerami tonącymi trochę zmieniłem technikę. Jeszcze wolniej kręcę kołowrotkiem, bo najwięcej brań jest wtedy, gdy przynęta tonie. Wtedy właśnie przydaje się mała niestabilność woblera. Podatny na każdy ruch wody, dobrze imituje chorą, tonącą rybkę. Nie ma chyba drapieżnika, który by się na taką zdobycz nie rzucił.
Rozmawiamy i łowimy. Lepiej wychodzi nam rozmowa. Szkoda, że ryby nie gadają.
- Jedziemy w inne miejsce – mówi Marek.
- Myślisz, że tam będzie lepiej? – pytam z niedowierzaniem.
- Na sandacze nie ma co liczyć, już od paru tygodni pozamykały pyski.
- To po co mamy gdzieś tam jechać?
- Pojedziemy pod Korczewkę. Tam jest bardzo urozmaicone koryto. Można spotkać szczupaka, są okonie, jest sporo jazi.
- No to jedźmy.
Dojechaliśmy. Zaświeciło słońce. Zrobiło się raźniej. Stanęliśmy na wysokiej piaszczystej skarpie i na wodzie szukamy śladów żerowania ryb. Podchodzi do nas wędkarz. - Jakie sukcesy? – pytam.
- Miałem dwóch szczupaków, ale małe – odpowiada p. Marcin Żebrowski (tak się nazywa, a w pisowni jego odpowiedzi nie ma błędu, to tutejszy regionalizm). Na ogół nie wraca znad wody bez ryby. Najczęściej łowi o poranku, bo wtedy szczupaki biorą najlepiej. Niestety nie dzisiaj.
Marek dostrzega żerowanie jazi. Bierze małe pudełko i wchodzi do wody. Jazie chlapią tuż za zielskiem, które sięga niemal środka rzeki. Kroczek i kilka rzutów. Zmiana przynęty, znów kroczek i kolejna seria rzutów. Tak przez blisko godzinę. Wreszcie jest. Maluch, ale do zdjęcia wystarczy.
Już jutro wędkarska pasja znów pogna Marka na narwiańskie łowiska. To chyba od niego wzięło się przysłowie, że wilka ciągnie do lasu.
Wiesław Dębicki