piątek, 26 kwietnia, 2024
Strona głównaBez kategoriiOpowiadanieNIKT NIE RODZI SIĘ WĘDKARZEM

NIKT NIE RODZI SIĘ WĘDKARZEM

Nie każdy wędkarz odnosi same sukcesy.
Są i tacy, którym się nie udaje. Nie mają łowieckiego talentu albo po prostu szczęścia.

Pierwsze kroki
Kij z leszczyny, szpagat, korek od butelki, mała agrafka. To była moja wędka.
Stałem w parku schowany przed czujnym okiem stróża za kępą krzewów i psułem branie za braniem. Wreszcie się udało! Ryba poleciała nad moją głową i uwolniona z “haczyka” spadła w krzewy. Złapałem ją (kłuła niemiłosiernie) i mocno trzymałem. Była piękna, kolorowa… Pierwsza ryba w moim życiu. Nie zdążyłem się nią nacieszyć, kiedy poczułem silny uchwyt na przedramieniu, a głos stróża oznajmił: “Wyrzuć tego okonia do wody, zabierz wędkę, idziemy!”.

Komisariat MO był tuż przy wejściu do parku. Karą za moje wykroczenie było czyszczenie milicyjnych rowerów. Potem były następne ryby i wciąż te same rowery. Ale za każdym razem z komisariatu wychodziłem z wędką(!).

Aż wreszcie mając lat chyba jedenaście dostałem od ojca prawdziwą, rozkładaną bambusową wędkę z prawdziwym haczykiem i przeniosłem się na prawdziwe łowiska, na których nikt nie urządzał na mnie polowań i nikt mnie z nich nie wyganiał. Tam poznałem i podpatrzyłem prawdziwych wędkarzy. Któregoś dnia mój ojciec przyprowadził do domu pana E. On mnie nauczył niezbędnych w wędkarstwie umiejętności i zabierał na dalsze, czasami kilkudniowe wyprawy. W czasie długich pobytów nad wodą wysłuchiwałem jego ciekawych wywodów tłumiących we mnie młodzieńczą pazerność i niecierpliwość. Nigdy nie zapomnę jego słynnych powiedzonek, po których zawsze czułem się wyluzowany. Kiedy przez długi czas nie mieliśmy brań, a ja zaczynałem się niecierpliwić, z chochlikiem w oczach mawiał: “Fala do brzegu, ryba od brzegu” albo “Fala od brzegu, ryba do brzegu” lub “Nie ma fali, nie ma ryby”. Jak mógłbym się nie uśmiechnąć i nie odprężyć?

Uczyłem się łowić ryby korzystając z nauk i doświadczenia pana E. i innych wędkarzy, dużo czytałem, a mimo to w wieku kilkunastu lat, kiedy wielu dzisiejszych młodych ludzi uważa się za doświadczonych wędkarzy, ja zaledwie raczkowałem. W odróżnieniu od nich miałem świadomość niemal kompletnego braku wiedzy w ogóle oraz wędkarskiego doświadczenia.

Węgorz
Wypadła mi za burtę oryginalna nakrętka szpuli kołowrotka, który w tamtym czasie był na polskim rynku nieosiągalny. Z konieczności zastąpiłem ją jakąś inną nakrętką.

Wieczór był ciepły i bezwietrzny. Pachniało miętą. Słońce leniwie zmierzało ku zachodowi. Dwanaście wyrzutek stało w jednym szeregu, w równych odstępach od siebie, odgradzając tym oryginalnym parkanem taflę jeziora od wolnego od drzew i krzewów odcinka brzegu. Sześciu wędkarzy prowadziło ożywioną dyskusję, racząc się produkowaną w pobliskiej wiosce agrestówką. Mijały godziny.

Wędzisko osadzone w rurce PCW, dzwoneczek na ostatniej przelotce, żyłka napięta, hamulec kołowrotka dokręcony. Wtedy w wędkarstwie powszechnie obowiązywała zasada, że węgorz zacina się sam, wędkarz tylko poprawia i w czasie holu nie daje mu ani chwili wytchnienia. Zgodnie z tą zasadą postąpiłem też po szaleńczym braniu, które niemal zdemolowało mi sprzęt. Moi koledzy natychmiast byli przy mnie. Świecili latarkami i podekscytowani podpowiadali: “Ciągnij bez przerwy i wchodź do wody jak daleko możesz”.

Trzymałem kij oparty dolnikiem na klatce piersiowej i z wysiłkiem kręciłem korbką kołowrotka. Bolało jak diabli. Holowałem duży ciężar. Nagle usłyszałem trzask, przestałem czuć ciężar wleczony po dnie i siłę wyginającą wędzisko. Na kołowrotku ujrzałem duży pęk żyłki, na wodzie długą gęstą spiralę. Pod pękiem żyłki brakowało górnego kołnierza plastikowej szpuli. Reszta szpuli i nakrętka tkwiły na swoich miejscach. Gdy zaskoczony i bezradny oglądałem skutki tej awarii, jeden z kolegów wszedł do wody, chwycił żyłkę wychodzącą z ostatniej przelotki i zaczął ją nawijać na przedramię lewej ręki, zaś prawą dłonią, nie zwracając uwagi na ból, podciągał do siebie duży ciężar.

W pewnym momencie ciężar zaparł się w gąszczu roślinności, żyłka strzeliła i było po wszystkim. Pamiętam, co potem powiedział: “Mogłem skoczyć po wiosła, podpłynąć łódką do żyłki i ciągnąć ją w pionie, ale myślałem, że sobie poradzę. Straciłeś cholernie dużego węgorza!”.

Do końca życia będę pamiętać słowa, które po tym zdarzeniu wypowiedział senior naszej grupy: “Nie wychodzi się na węgorza z gównianym sprzętem”. Urażony jego słowami i nieświadomy powodu awarii zamówiłem do węgorzowych kołowrotków szpule aluminiowe. Po latach się okazało, że niepotrzebnie, bo przyczyną całego wydarzenia nie był rodzaj materiału, z jakiego wykonano oryginalną szpulę pechowego kołowrotka. Po prostu pod nakrętką zabrakło odpowiednio dużej podkładki zwiększającej powierzchnię docisku szpuli.

Szczupak
Spiningowałem z łodzi zakotwiczonej od strony rufy, niedaleko krawędzi stoku łagodnie schodzącego na głębokość około sześciu metrów, gęsto porośniętego osoką. Co jakiś czas przesuwałem się wzdłuż stoku, przeczesując srebrną wahadłówką coraz to nowe połacie jeziora. Po godzinie miałem dwukilowca. Po następnych dwóch poczułem na wędce kolosa. Łódka od razu ustawiła się dziobem do zapiętego szczupaka i chodziła to w lewo, to w prawo. Holując szczupaka byłem przygotowany na to, że będę go wyjmował z wody chwytem za oczy, bo nie miałem ani odpowiednio dużego podbieraka, ani osęki.
Kiedy szczupak był już dostatecznie zmęczony, dokręciłem hamulec i zacząłem wolno i delikatnie podprowadzać go do łodzi. Moje zmagania z rybą zauważył wędkarz łowiący przy przeciwległym brzegu i krzyknął, że spieszy mi z pomocą.

Widziałem, jak wyjmował ciężarki z wody, a potem zamaszyście wiosłował w moim kierunku. Miał jednak do przepłynięcia kilkadziesiąt metrów, a mój szczupak był już niedaleko. Ponieważ wymęczony walczył anemicznie, pomyślałem, że lepiej będzie poczekać na pomoc, i spokojnie operując wędką trzymałem szczupaka na napiętej żyłce. I kiedy się wydawało, że już niebawem nastąpi szczęśliwy finał, zupełnie nieoczekiwanie przestałem go czuć na wędce. Stałem osłupiały, po chwili krzyknąłem do nadpływającego wędkarza, że szczupaka zerwałem, po czym zrezygnowany usiadłem w łodzi. Tamten wędkarz przybił do mojej burty i dopiero wtedy nawinąłem na szpulę żyłkę ciągle jeszcze zanurzoną w wodzie. Okazało się, że rozerwał się krętlik. Renomowanej firmy. Solidny, nierdzewny i teoretycznie wytrzymujący bardzo duże obciążenia!

Troć
Łowiłem dwuczęściowym wędziskiem spiningowym, na pierwszy rzut oka solidnym i o nie najgorszej akcji. Jego wadą był duży ciężar, który w połączeniu z ciężkim i równie solidnym kołowrotkiem nazbyt męczył rękę. Ale wtedy wśród trociowych spiningistów takie właśnie zestawy były cenione. Wędka bowiem miała gwarantować, że duża i wojownicza troć zostanie wyjęta.

To był piękny srebrniak. Dwa razy próbował mnie urzec swoją urodą, wyskakując wysoko nad powierzchnię wody. Jego ciężar szacowałem na sześć kilogramów. Walka z nim była trudna i trwała już kilka minut, ale nic nie wskazywało na to, że może się zakończyć moją przegraną. Wcześniej padły trzy inne trocie i jak na razie nikt żadnej nie zerwał.

Srebrniak był zapięty jak należy, a za wytrzymałość mojego sprzętu byłem gotów zaręczyć własną głową. W pewnym momencie wędzisko jednak nie wytrzymało, w dolnej jego części złamała się skuwka. Ucięło ją równo jak piłką do metalu. Szczytówka ślizgiem po żyłce zsunęła się do wody i końcową przelotką oparła na błystce. Nie wierzyłem własnym oczom. To był prawdziwy wstrząs! Od tego momentu górą była troć, ja pozostałem bez szans. Za pomocą sztywnej i krótkiej dolnej części wędziska nie mogłem ani manewrować trocią, ani amortyzować jej szaleńczych zrywów. Po krótkiej chwili srebrniak urwał się razem z błystką, zaś szczytówka, pozbawiona oparcia na żyłce, została na dnie rzeki.

Brzana?
Był ciepły, lekko zachmurzony dzień sierpniowy. Wskazówki zegarka pokazywały godzinę osiemnastą. Między główkami nic się nie działo. Ani szczupaka, ani sandacza, nawet okoń nie pogonił za blachą. Spróbowałem szczęścia na środku głównego nurtu. Od razu w pierwszym rzucie błystka się zatrzymała. Zaciąłem. Duża ryba mozolnie orała dno rzeki pod prąd. W ciągu kilku minut tylko raz odskoczyła w dół rzeki na metr, może dwa, po czym znów parła w górę. Miała niespożyte siły. Mimo to trochę ją zlekceważyłem, bo zamiast konsekwentnie z nią walczyć, próbowałem logicznie wytłumaczyć sobie jej dziwne zachowanie. Zamyślony, odruchowo dokręciłem hamulec kołowrotka. Później się okazało, że ten błąd pozbawił mnie szans.

Mojej niedoszłej zdobyczy nawet nie zobaczyłem, bo po dziesięciu minutach uporczywego się ze mną mocowania wygrała nierówną walkę i zostawiła mnie z moimi domysłami. A domyślałem się między innymi, że straciłem dużą brzanę. Były to jednak tylko przypuszczenia, bo nigdy wcześniej brzany nie złowiłem, więc też nie wiedziałem, jak się te ryby zachowują na wędce. Wyjąłem błystkę bez kotwiczki i bez drugiego kółka łącznikowego, a pierwsze kółko było rozciągnięte.

Zszedłem z ostrogi i przygotowałem sprzęt do drogi powrotnej. Ścieżką wzdłuż brzegu jechał na rowerze mieszkaniec pobliskiej wioski. Zatrzymał się, poprosił o papierosa i zagadnął o wyniki. Opowiedziałem mu o zerwanej przed chwilą rybie i o swoich przypuszczeniach, że to mogła być brzana.

  • Panie, na tej błonie jeden miastowy łowi bolenie. Dzisiaj też tu był, widziałem, jak wrzucał do wody kule – powiedział.

Zrozumiałem, że ów miastowy nęcił kulami zanętowymi. Ale dlaczego bolenie? Kto zanęca bolenie?
Dopiero bardziej ode mnie doświadczony kolega po kiju wyjaśnił mi, że w gwarze tamtego chłopa błona oznaczała ostrogę, zaś boleń po prostu brzanę.
I wszystko stało się jasne, oprócz jednej kwestii. Czy na pewno straciłem dużą brzanę?

Zamiast wniosków końcowych
Na pewno przypadki to rzadkie i niezwykłe. Wszystkie zdarzyły się bardzo dawno temu. Brakowało mi wtedy doświadczenia, a sprzęt wędkarski, dostępny na polskim rynku, a także kupowany “na wagę” na Zachodzie, przeważnie był mizerny i nie zawsze gwarantował sukces podczas zmagań z dużą i silną rybą. Od tego czasu jakość sprzętu bardzo się poprawiła, a i moje wędkarskie kwalifikacje, jak sądzę, nieco wzrosły. Ale jeszcze dzisiaj, po prawie pół wieku wędkowania, nie potrafię wszystkiego przewidzieć, czasem czegoś nie dopatrzę, popełnię błąd – zdawałoby się – niewybaczalny. Bowiem sytuacje, w jakich dotychczas się znajdowałem i w jakich mogę się jeszcze znaleźć, są nieprzewidywalne. I w tym również, a może przede wszystkim, tkwi urok prawdziwego wędkarstwa.

Andrzej Remlain

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments