sobota, 27 kwietnia, 2024

NA ODLUDZIU

Gdy tak rozmyślałem, czy to troć, czy niewielki i wyjątkowo mułowaty sum albo zabłąkana sieja (jedna z ostatnich w tym jeziorze), czy może po prostu któraś z innych dobrze mi znanych ryb drapieżnych…

Była moją latarnią na oceanie bagiennej i przybrzeżnej roślinności i buńczukiem dzikiej przyrody. W jej bliskim sąsiedztwie miałem swoje stanowisko wędkarskie. Po tygodniu zniknęła, wycięta przez właściciela pobliskiej daczy. Dołączyła do kilkudziesięciu swoich towarzyszek zdobiących hol jego tandetnego przybytku. Pałka zwana także rogożą.

Tego ranka dziki buszowały daleko ode mnie. Siedziałem wpatrzony w kontur lasu widoczny na przeciwległym brzegu, na tle jaśniejącego nieba, i wspominałem wydarzenia sprzed lat.

A miała być troć…
Kończył się piękny wrześniowy dzień. Od dwóch godzin mieszkałem w domku kempingowym z widokiem na malownicze jezioro. Ten widok oraz od dawna niezaspokojony instynkt łowiecki ciągnęły mnie nad wodę. Na dodatek brzeg jeziora wydawał się wprost wymarzony do spiningowania. Nie byłbym sobą, gdybym tej pokusie nie uległ. Wszelkie przyjemności związane z nawiązywaniem kontaktów towarzyskich postanowiłem odłożyć do następnego wieczora.
Na szczupaka wybieram się zawsze z głębokim przekonaniem, że nie wrócę o kiju. Rzeczywistość na ogół to przekonanie weryfikuje.

Już się zaczęło ściemniać, a ja nie miałem żadnego brania. Wreszcie po długim biczowaniu wody doczekałem się wyraźnego przytrzymania. Natychmiast zaciąłem. Poczułem rybę, która konsekwentnie parła w kierunku jeziora. Bez szarpnięć, zrywów i murowania. Z takim zachowaniem zapiętej ryby spotkałem się po raz pierwszy. Byłem przekonany, że na pewno jej nie stracę. Przede wszystkim dlatego, że nie wariowała. Poza tym z mojego doświadczenia wynikało, że była solidnie zapięta, zaś mój sprzęt działał niezawodnie. Spokojny i opanowany konsekwentnie ją męczyłem. Przypuszczałem, że waży dobre dwa kilogramy. I chociaż jej zachowanie do tego nie pasowało, żywiłem nadzieję, że to troć. Nie pierwszy raz marzyło mi się złowić rybę niecodzienną, której pożąda tak wielu wędkarzy.

Gdy tak rozmyślałem, czy to troć, czy niewielki i wyjątkowo mułowaty sum albo zabłąkana sieja (jedna z ostatnich w tym jeziorze), czy może po prostu któraś z innych dobrze mi znanych ryb drapieżnych, nagle pojawił się przy mnie, jak się później okazało, sympatyczny i bardzo rozmowny wędkarz. Wracając ze spaceru z żoną dostrzegł, jak zmagam się z rybą, i pospieszył mi z duchowym wsparciem. Rasowy wędkarz nie mógł postąpić inaczej.
Ponieważ zachowanie się ryby kontrolowałem i nie miałem z nią żadnych kłopotów, mogłem swobodnie rozmawiać. Zagadnąłem go o troć jeziorową. Okazał się człowiekiem oczytanym w fachowej literaturze ichtiologicznej i wytrawnym znawcą tego jeziora. O tutejszej troci wiedział wszystko. Owszem, mówił, czasem wychodzi ona na przybrzeżne płycizny i nierzadko wpada w zastawiane tam sieci, ale ryba na mojej wędce to, jego zdaniem, nie była troć. Obserwował jej zachowanie i przyznał, że też, jak i ja, jest zdezorientowany.

Było już prawie zupełnie ciemno. Zacząłem się niecierpliwić, a ryba nie wykazywała zmęczenia. Cały czas uparcie odpływała w kierunku środka jeziora. Dokręciłem hamulec i zdecydowanie, choć ryzykownie, holowałem ją do brzegu. Kiedy szczęśliwie wylądowała na trawie, zaskoczenie moje i mojego rozmówcy było całkowite. Zahaczony grotem kotwiczki od strony ogona sunął po trawie kilogramowy węgorz!

Na taką ewentualność nie byłem przygotowany, nie miałem ze sobą nic prócz wędki. Skorzystałem z rady mojego rozmówcy i ubezpieczany przez niego wlokłem węgorza po trawie do samego domku. Tam, w pełnym oświetleniu, się okazało, że grot kotwiczki, który tkwił w ciele węgorza, był odgięty do granic wytrzymałości. To odgięcie z całą pewnością nie nastąpiło w czasie płynnego przeciągania go po trawie. Być może dużo nie brakowało, aby moje zmagania z rybą zakończyły się niepowodzeniem. Wtedy nigdy bym się nie dowiedział, że moim przeciwnikiem w nierównej walce o swoje życie był węgorz ważący 1,27 kg.

Wreszcie mogliśmy spokojnie usiąść. Delikatnie zabrzęczało szkło. Na następny dzień umówiliśmy się na wspólne wędkowanie i na uroczystą degustację węgorza.

Wyprawa po śmierć
Wczesnym rankiem, pełni optymizmu i wiary w sukces, maszerowaliśmy nad nieznane mi śródleśne jezioro, znacznie oddalone od miejsca naszego zakwaterowania. Po dłuższym marszu leśną drogą zeszliśmy na wąską ścieżkę, która doprowadziła nas do wody. Jezioro i jego otoczenie tworzyły piękny krajobraz. Usiedliśmy na mchu, na krawędzi podmytego brzegu. Odpoczywaliśmy. Milczeliśmy zasłuchani w poranny świergot ptaków.
Spiningowałem jako pierwszy, za mną w odstępie kilku metrów przesuwał się mój wczoraj poznany partner. W pewnej chwili zahaczyłem nogą o rozciągniętą żyłkę. Obaj wyszliśmy z wody i na brzegu odkryliśmy dwanaście samołówek. Dwanaście nowych kleszek z nawiniętymi nowymi żyłkami stało wbitych w piasek. Oczywiście natychmiast zaczęliśmy je zwijać. Na węgorzowych haczykach wisiały żywe i całe rosówki. Samołówki robiły wrażenie, jakby dopiero przed chwilą zostały rozstawione.

Na przeciwległym brzegu było dzikie pole kempingowe. Prawdopodobnie stamtąd przypłynęli kłusownicy. Bardzo możliwe, że teraz nas obserwowali. Przez chwilę nawet się zastanawiałem, do czego może dojść, jeżeli się zgłoszą po swoje samołówki. Nie zgłosili się.

Skończyliśmy wędkowanie bez wyników, ale i bez możliwych sensacji. Wracaliśmy do siebie leśną, piaszczystą drogą. Szliśmy po obu jej stronach i głośno rozważaliśmy przyczyny naszych niepowodzeń. Obaj byliśmy zadowoleni ze wspólnej wyprawy. Mieliśmy podobne zainteresowania, a wędkarstwo dla żadnego z nas nie było sposobem na życie. Wszystko wskazywało na to, że zostaniemy jeżeli nie przyjaciółmi, to na pewno dobrymi kolegami.

Kiedy dochodziliśmy do skrzyżowania dróg, nagle pojawił się przed nami pędzący z szaloną prędkością samochód. Pamiętam potężny huk, a potem ludzi, których tu wcześniej nie było. Pamiętam rozbity na drzewie samochód, zmasakrowane ciało mojego towarzysza, zakrwawioną i wykrzywioną grymasem bólu, upiorną twarz pijanego małolata, którego chwilę przedtem spostrzegłem za kierownicą auta. Pamiętam, jak ktoś przy mnie powiedział, że „tamten nie przeżył”.

Tu, na odludziu, od czasu do czasu wracam myślami do tego tragicznego zdarzenia. Tu nikt nie widzi łez, które czasami spływają po policzkach.
A swoją drogą brakuje mi tej rogoży. Bez niej to miejsce wydaje się szare i monotonne. Może dlatego coraz częściej ogarnia mnie melancholia i wspominam interesującego człowieka, którego nie zdążyłem bliżej poznać.

Andrzej Remlein

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments