Zaczynało świtać. Wiatr niósł po powierzchni jeziora kłęby mgły. Spomiędzy wędrujących po niebie chmur ze zmienną intensywnością przebijało światło księżyca, współtworząc cudowny pejzaż. Siedziałem wpatrzony w to fascynujące zjawisko, gdy nagle z jeziora zaczął dochodzić dziwny hałas, z każdą chwilą się potęgujący. Wstałem z krzesełka i niespokojnie wpatrywałem się w mgłę. Byłem sam. Sceneria jak z horroru i ten tajemniczy hałas…
Wśród białych kłębów mgły, w nieustannie zmieniającej się poświacie księżyca, ukazał się duży biały żagiel łopoczący na wietrze. To rozrywkowi żeglarze wracali z nocnej eskapady.
- Żeby was pokręciło – pomyślałem.
- Tak mnie przestraszyć!
Mgła nieco się rozrzedziła i widoczność poprawiła się. Urzeczony pięknem krajobrazu patrzyłem na daleki plan jeziora i dawałem się ponieść wyobraźni. To dlatego zbyt późno zauważyłem płynącego prosto na moje wędki jelenia. Jego imponujące poroże znamionowało potężną siłę, mogącą znieść na swojej drodze wszelkie przeszkody. Wpadłem w panikę, bo moje wędki znajdowały się na trasie jego przeprawy. Oczami wyobraźni widziałem, jak je łamie. Wstałem i zamiast szybko usunąć wędki z jego szlaku, zacząłem krzyczeć i machać rękami. Byk ani myślał o zmianie kierunku. Zresztą do lądowania nadawały się jedynie te trzy metry wolnego brzegu, które zawłaszczyłem, na prawo bowiem i na lewo ode mnie rosły olchy i gęste zarośla. Nie mając już czasu na cokolwiek, zostawiłem wędki na stojakach. Może byk je ominie i ich nie skatuje – pocieszałem się uskakując za olchę.
Stałem za drzewem i z podziwem patrzyłem, jak dorodny jeleń wybiega z wody z dumnie podniesionym łbem i przewraca moje wędki, plącząc żyłki, które przez krótki czas wlókł za sobą. Dla mnie był to kataklizm! Kiedy zanurzył się w rosnącym za moimi plecami lesie, wyszedłem zza olchy i milcząco patrzyłem na pobojowisko. Na moje szczęście oba wędziska były całe. Szybko uporałem się ze skutkami wizyty niepożądanego gościa i wróciłem do wędkowania.
Ale nie było mi dane długo cieszyć się spokojem, bo niebawem usłyszałem dochodzące z niedużej odległości kwiki i pochrząkiwania. To wataha dzików posuwała się w moim kierunku wzdłuż drogi biegnącej brzegiem jeziora. Domyślałem się, że buszują w nadbrzeżnych zaroślach, do których pożałowania godni wędkarze i zmotoryzowane hordy mieszczuchów wyrzucają śmieci, w tym również resztki jedzenia.
Zdążyłem złapać torbę, przynęty i wiaderko z zanętą i czmychnąć do samochodu. Opuściłem przednią szybę i nie ruszając się patrzyłem, jak wataha wysypuje się z zarośli. Maciora prowadziła około dwudziestu pasiaków oraz dwu- i trzylatków. Całe towarzystwo przewaliło się przez moje stanowisko w ciągu najwyżej minuty i zniknęło w zaroślach po drugiej stronie. Któryś z nich przewrócił ryjem krzesełko, dwa próbowały z marszu buchtować, a jeden na moment zatrzymał się przy samochodzie i patrząc mi w oczy chrząknął, jakby prosił o jedzenie. Reszta po prostu przeszła. Tym razem obyło się bez strat.
Wiatr oczyścił z mgły powierzchnię jeziora i wyraźnie osłabł. Chmury się przerzedziły i coraz śmielej zaczęło wyglądać słońce. Dzień rozpoczął się na dobre. Zastanawiałem się, co jeszcze może mnie spotkać tego ranka. Może wróci wataha? Nie wróciła. Do końca wędkowania obyło się bez sensacji. Nie złowiłem żadnej ryby godnej uwagi. Kilka małych leszczy, zwanych przez tutejszych wędkarzy podleszczykami, znalazło się z powrotem w jeziorze, a ja wróciłem do domu. Bez ryb, ale za to z jakimi wrażeniami!
Dla tych wrażeń warto się zrywać w nocy i gnać kilkadziesiąt kilometrów nad wodę. A tu, na kaszubskiej ziemi, szczególnie warto to czynić, bo „Kaszëbë taczié są piekné”!
Andrzej Remlein