To było typowe łowisko wiosenne. Odwiedzałem je co roku, gdy tylko stopniały ostatnie śniegi, a jeśli zima była łagodna, to już na początku lutego. Jego oryginalność polegała na tym, że na środku małej rzeki, na niewielkiej wysepce rosło stare drzewo. Któregoś roku runęło w kierunku brzegu, tworząc wygodną kładkę, po której można się było dostać na wyspę. Wyrwane z dna korzenie odsłoniły jamę o głębokości około 1,5 m.
Łowienie w tym miejscu było prawdziwą przyjemnością. Mały, pękaty spławik zataczał koła i jeśli brania nie było, zestawu nie musiałem wyciągać, bo po krótkim czasie przynęta pokonywała dokładnie tę samą trasę. Gdy spławik przepływał niedaleko korzeni, zwiększałem uwagę, ponieważ w tym miejscu najczęściej brały płocie. Jeśli zarzuciłem zestaw dalej w nurt, wtedy spływał szybciej, nie wracał do dołka i w końcu sunął skrajem prądu i żwirowej płycizny. Tam często trafiały się ładne jazie, klenie i jelce, czasem duża płoć.
Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, aby łowić z przeciwnej, napływowej strony wysepki, bo to i płytko, i nurt zbyt szybki. Do czasu.
Pewnego kwietniowego dnia, siedząc jak zwykle na wyspie z delikatną spławikówką, usłyszałem plusk za plecami. Odwróciłem się i spostrzegłem wędkarza. Był na brzegu kilkanaście metrów ode mnie, ale wyciągał rybę niemal spod mojego krzesełka. Za chwilę miał ją w podbieraku – był to dobry jaź. Nie minęło wiele czasu, a znów usłyszałem głośny chlupot. Odwróciłem się – wędzisko nieznajomego wygięte – holuje następną rybę. Potem była jeszcze wielka płoć. Przestałem łowić i patrzę, co ten facet robi.
A on zakłada przynętę i lekko zarzuca zestaw, kilka metrów przepływankuje, a na końcu przytrzymuje tak, aby przynęta wpłynęła pod baldachim patyków, piany i wszelkiego śmiecia, które zatrzymało się na pniu. Teraz to już jest przystawka. Spławik jest nie dalej niż kilka metrów ode mnie i widzę, jak się buja to w lewo, to w prawo, miotany nurtem. Nagle znika. Po chwili słyszę świst zacięcia i wędkarz holuje kolejnego jazia, którego teraz mam na wyciągnięcie ręki. W ciągu kilkunastu minut złowił jeszcze trzy ryby.
Przez następną godzinę zajmowałem się swoją wędką i dopiero tuż przed zmierzchem spostrzegłem, że wędkarza już nie ma. Zniknął tak samo niepostrzeżenie, jak się pojawił. Szybko przerzucam zestaw pod pień, ale okazuje się, że to, co wydawało się łatwe, dla mnie jest niezmiernie trudne, bo mam za krótkie wędzisko. Złośliwy prąd spycha zestaw w moim kierunku i zbyt krótko znajduje się on tam, gdzie bym chciał. Zbieram majdan i już prawie po ciemku przenoszę się na stanowisko nieznajomego. Przez 20 minut, do nastania zupełnych ciemności, na wyczucie łowię dwa półkilowe jazie i dużą płoć. A więc kolega coś dla mnie zostawił.
Następnego dnia o świcie melduję się powtórnie nad wodą, ale okazuje się, że zostałem wyprzedzony. Jakiś wędkarz w kolorowej czapce okupuje moje stare stanowisko. Sadowię się więc w miejscu mojego wczorajszego nauczyciela. Zresztą taki właśnie miałem zamiar. Przy okazji znajduję w trawie słoik z brzydkimi, szarymi dżdżownicami. Pewnie zapomniał. Zakładam robala na haczyk i lekko zarzucam zestaw. Gdy dociera w wiadome miejsce, przytrzymuję i zaraz mam branie. Zacięta ryba koziołkuje, od razu poznać po tym jazia. Wędkarz w kolorowej czapce gwałtownie się odwraca i spogląda na mnie z takim samym zdziwieniem, z jakim ja wczoraj spoglądałem na nieznajomego. Nie miałem tego dnia tak dobrych wyników, jak on, ale parę jazi, płoci i kleni potwierdziło atrakcyjność stanowiska i skuteczność metody.
Przypadek sprawił, że w dwa tygodnie później spotkałem wędkarza, od którego dostałem lekcję skutecznego łowienia. Poznaliśmy się od razu. Dowiedziałem się, że Zbyszek – bo tak miał na imię – celowo nie łowi w podręcznikowych, oklepanych miejscach. – Takie stanowiska natychmiast rzucają się w oczy – mówił – i wielu wędkarzy z nich korzysta. Nawet jeśli w nich połowisz, to z pewnością później stale będą zajęte. Wolę tak niepozorne jak to, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. – Ale skąd wiedziałeś, że tam akurat będą ryby? – pytam. – Przecież za wysepką… – Tego nie wiedziałem – przerywa mi Zbyszek. – Łowiłem w wielu takich miejscach i nie każde jest tak samo dobre. Trzeba to po prostu sprawdzić wędką. Zauważyłem tylko, że lepsze ryby są tam, gdzie mają dużo dachu nad głową, czyli gdzie dużo śmiecia zatrzymuje się na przeszkodzie.
Spotykałem go później wielokrotnie. Łowił piękne jazie na groch i później klenie na czereśnie. W płytkich, niepozornych miejscach. Któregoś razu, gdy znów się spotkaliśmy. Powiedział: – Wtedy, kiedy łowiłeś z wysepki, myślałem tylko o jednym: czy nie tupniesz zbyt głośno albo „przypadkiem” nie upuścisz torby ze sprzętem, bo ja i ryby bardzo tego nie lubimy.
MK