Tradycje wędkarstwa muchowego na Pomorzu kształtowały się odmiennie niż w Krakowskiem. Inne były losy tej ziemi, inne uwarunkowania polityczne i społeczne. Polacy stanowili zdecydowaną mniejszość i zapewne nikt tu nie zetknął się z książką Józefa Rozwadowskiego o metodach połowu ryb na sztuczne muchy („Poradnik dla miłośników sportu wędkowego…”, 1900). Dostępna była natomiast, i to znacznie wcześniej, fachowa literatura niemiecka cenionych do dziś autorów – wędkarzy, takich jak Wilhelm Bischoff czy Max von dem Borne. Cykliczne artykuły i rozprawy o wędkarstwie, w tym również muchowym, oraz tłumaczenia tekstów autorów angielskich i amerykańskich, ukazywały się w prasie, m.in. w wydawanej w Szczecinie „Deutsche Fischereizeitung” (Niemiecka Gazeta Rybacka).
Już w drugiej połowie XIX wieku niektórzy właściciele ziemscy, dygnitarze, kupcy, urzędnicy i fabrykanci pruscy uprawiali na rzekach pomorskich wędkarstwo muchowe, które nie było tak elitarne jak angielskie. Pomorski muszkarz potrafił się obejść bez pomocnika czy służącego. Imitacje much były bardziej stonowane kolorystycznie i prostsze w konstrukcji. Rewolucją na owe czasy było wynalezienie jedwabnych plecionek oraz klinowych wędzisk bambusowych, składanych. Stosowny sprzęt i wszelkie nieodzowne akcesoria można było kupić w składach, sklepach kolonialnych lub zamówić przez pocztę bezpośrednio u producentów w Monachium, Wiedniu lub w Alnwick (Anglia), w firmie Hardy Brothers.
Muszkarze podczas wędkowania nie brodzili, bo uważali, że tak czyni pospólstwo wyławiając drobne ryby rękami lub siatkami, chociaż zapewne wpływ na to miał również brak odpowiedniego, taniego i trwałego obuwia gumowego. Większość rzek na Pomorzu jest niezbyt szeroka i brzegi ma twarde, co umożliwiało podawanie suchych i mokrych much. A na Pomorzu było gdzie i co łowić. Dość powiedzieć, że lipienie w niektórych rzekach, np. w Łebie, dorastały do 65 cm długości, przekraczając wagę 2 kg. Dorodne pstrągi potokowe żyły w wielu rzekach i strugach, a trocie i łososie docierały bez przeszkód na tarliska w górnych partiach rzek oraz ich dopływach. Rybaków i wędkarzy obowiązywały rewiry, okresy i wymiary ochronne. Kłusownictwo niemal nie istniało. Pomorskie rzeki zarybiano, tarliska i mateczniki chroniono. Na stosunkowo wysokim poziomie była hodowla ryb i produkcja materiału zarybieniowego.
Kaszubi, mieszkający nad rzekami, łowili „po cichu” pstrągi potokowe i trocie wędrowne posługując się swoistą techniką „muchy wleczonej” lub „ciągnionej”. Od dawna pozyskiwali ryby na żywe owady (klenie na chrabąszcze, lipienie na pasikoniki, a pstrągi na żywe i martwe rybki), a stąd już blisko do zastosowania prostych imitacji. Niektórzy z powodzeniem wędzili, czyli łowili ryby na „pióro”. Do jednoczęściowego długiego kija (wędy) mocowano znacznie dłuższą linkę konopną bądź lnianą, wykończoną plecionką z końskiego włosia, na końcu wiązano imitację rybki wykonaną z kogucich lub kurzych piór na haczyku, który niekiedy dociążano i przystrajano czerwoną włóczką. Wabik-muchę puszczano z prądem wody w bystre rynny, przewężenia, głębsze doły i zakola poruszając nim i rytmicznie go ściągając. Po wybraniu połowy linki rzut ponawiano. Wiele lat później niektórzy starsi wędkarze, posługując się niemal identyczną metodą, łowili bolenie na gdańskich kanałach.
Od sędziwego autochtona z Parchowskiego Młyna dowiedziałem się, że przed ostatnią wojną górna Słupia, zarybiana trocią i pstrągiem, była łowiskiem zamkniętym, strzeżonym przez uzbrojoną straż leśną. Było to łowisko specjalne, dla pruskich i niemieckich dygnitarzy oraz ich gości. Stary Kaszeba, który przed wojną posiadał nad Słupią łąki, zwierzył mi się kiedyś nad rzeką, że potrafił strażników przechytrzyć. Gdy tylko przeszli, biegł nad najgłębsze zakole i ręką wyrzucał linkę z haczykiem, do którego mocował dwa – trzy jasne pióra kogucie z kawałkiem czerwonej włóczki. Ściągając przynętę skokami potrafił w krótkim czasie złowić jednego, czasem dwa dorodne pstrągi w granicach 1 – 1,5 kg. Twierdził, że była to metoda szybka, skuteczna i bezpieczna, jako że cały zestaw można było ukryć w kieszeni, a złowione ryby w trawie. Kamienista ziemia rodziła słabo, a przecież do garnka trzeba było coś włożyć, szczególnie jeżeli się miało „dzewęc dzecioków”.
Tego dnia wody górnej Słupi penetrowałem streamerem. Kaszub obejrzał moją muchę i stwierdził krótko:
- Jo wej. Tako soma jak i moja, tylko rybów wteda było wiency. Tera so wyrybiło.
Z innych źródeł się dowiedziałem, że w latach trzydziestych nad Łebą ryby łososiowate łowił polski lekarz z Lęborka, a na kiełpińskich łąkach nad Radunią śmigał muchówką proboszcz z Kartuz, który na „wabiki z piór i włosia sprytnie chwytał pstręgi”. Również w Wolnym Mieście Gdańsku byli muszkarze wywodzący się z grona polskich, niemieckich i anglosaskich urzędników i dyplomatów. Ilu ich było, jak i gdzie łowili, dziś trudno ustalić – wojna zatarła niemal wszystkie ślady, a to, co przetrwało, rozgrabiono
i zdewastowano, nie wyłączając pruskich dworów, młynów i cmentarzy. Podobny los spotkał rzeki i ryby, które określano jako „poniemieckie”.
Po wojnie pierwsza znana mi nieformalna grupa muszkarzy istniała w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Byli to wykładowcy, m.in. S. Bral, R. Strzelecki, M. Borowski. Po „odwilży” w 1956 roku jako jedni z pierwszych mieli możność wyjazdów na Zachód, w tym także do Wielkiej Brytanii. Tam też poznali techniki połowu, sprzęt i fachową literaturę. Lipienie i pstrągi potokowe łowili na muchy mokre i suche, głównie w Raduni, ale także w Redzie, Łebie i Grabowej. Testowali również przywiezione klasyczne muchy angielskie i te, które się sprawdziły na pomorskich łowiskach, sami potem wykonywali. Najczęściej łowili na muchy typu Coachman, Red Tag, Palmer, March Brown, May Fly, Greenwells Glory, Mallard&Claret, Silver Doctor. Na większe numeracje niektórych z wymienionych much jako pierwsi w kraju, po wojnie, łowili na Pomorzu trocie wędrowne.
Prężną działalność sportową rozwinęło Koło Wędkarskie „Politechnika Gdańska”, założone w 1968 roku. Jego członkami byli m.in. czołowi muszkarze lat siedemdziesiątych: M. Irczuk, J. Hołowacz, R. Krzemiński, E. Antropik. Organizowano akcje kontrolne i zarybieniowe oraz grupowe wyjazdy nad Wieprzę, Słupię, Radew, Parsętę, podczas których łowiono również trocie. Ukoronowaniem sukcesów sportowych było zdobycie Muchowego Grand Prix Polski przez Edmunda Antropika w 1985 roku. W tym okresie dominowała „Krakowska szkoła” suchej muszki, którą na wielu silnie zadrzewionych i zakrzaczonych łowiskach pomorskich nie zawsze można było zastosować. Edmund Antropik wprowadził do wędkarstwa wyczynowego obciążone nimfy, nazywane „mundkami”. Antropik był również inicjatorem rozgrywania zawodów na „żywej rybie” oraz stosowania haczyków bezzadziorowych.
Takie były początki. Tak się rodziła i kształtowała w naszym regionie, przez blisko 150 lat, tradycja połowów ryb na sztuczną muchę, wraz ze sportową i czysto rekreacyjną otoczką, a jednym z pionierów, autochtonów, był także Kaszub z Parchowskiego Młyna, który przed laty zwodził nad Słupią pruskich strażników.
Robert Tracz
Muszkarze podczas wędkowania nie brodzili,uważając iż tak czyni pospólstwo (i czaple) wyławiające drobne ryby rękami lub siatkami.