Od tygodni z uwagą śledziłem odwrót zimy. Ustępowała powoli i niechętnie, a nocami nadal kąsała mrozem. Mój bardziej niecierpliwy brat wybrał się na zwiad w niedzielę rano i wrócił koło południa podniecony.
- Zaczęło się! – wychrypiał, gdy otworzyłem mu drzwi. Jego policzki i nos kwitły różowymi plamkami. – Ruszyły wreszcie i teraz kotłują się tak, że omal sam nie wskoczyłem do rzeki.
- Kto? Co? Gdzie? – zapytałem trochę zły, bo zazdrościłem mu tego, co zobaczył, cokolwiek to było. Lekka infekcja już trzy dni trzymała mnie w domu.
- Jak to co?! Płocie! Grube, srebrne, głodne płocie. Łykają wszystko.
- Widziałeś to? Jakim cudem?
- Czy to ważne? Są tam i kropka. Mój sąsiad, wiesz, ten chudy policjant, natargał całe wiaderko. Ja też powinienem śmigać tyczką nad rzeką, zamiast tracić tu czas. A propos, masz jakieś piwo?
- Nie. Mam grypę.
- Raczej dziękuję, innym razem. Słuchaj, tu nie ma co mędrkować. Teraz kładź się i lecz. W piątek kupisz robaki i zrobisz ciasto. W sobotę jedziemy nad rzekę.
- A ty?
- Idę na piwo. W piątek przygotuję jakąś zanętę. W sobotę rano przyjadę po ciebie i twój majdan. Czy to jasne?
- Tak jakby…
- No to do łóżka – odmaszerować!
Wybiegł, zanim zdążyłem odpowiedzieć. Nigdy nawet nie otarł się o wojsko, ale bardzo lubił musztrować mnie, oficera rezerwy. Zadzwonił w piątek rano:
- Pamiętaj o robakach i dodaj do ciasta trochę anyżu.
- Anyżu? Przecież zawsze na wiosnę dajemy wanilię z imbirem.
- Mam poufny meldunek z bardzo wiarygodnego źródła, że w tym sezonie szlagierem jest anyż. Czy to jasne?
Nazajutrz, mniej więcej o szóstej dwadzieścia, zaczęliśmy rozkładać sprzęt nad rzeką. Tu i ówdzie, w trzcinach, pod drzewami i w zagłębieniach gruntu leżały ostatnie placki zakurzonego śniegu. Pod skarpą na przeciwległym brzegu bielił się nawet jego spory, zlodowaciały szmat. Ale słońce obwieszczało już niepodzielny tryumf wiosny.
Zasępiony zasiadłem na krzesełku jakieś dwadzieścia metrów poniżej Zbyszka. Zdążył mnie zdenerwować zanim jeszcze rozłożyłem sprzęt. Wygrzebał z moich bambetli żółte ciasto, urwał kawałek i powąchał. - Anyż? Lepsza byłaby wanilia z imbirem. Zawsze się nam sprawdzała. No, ale trudno…
Pierwsze, bardzo nieśmiałe branie miałem około ósmej. Zacięcie było jednak zawstydzająco spaprane. W chwilę potem pierwszą płotkę w nowym sezonie wyholował Zbyszek. - Oho! – zakrzyczał. – Ruszyły się! Czuję to przez skórę butów!
Niestety, jego optymizm nie miał żadnego uzasadnienia. Mijały coraz dłuższe bezrybne minuty. Wrzuciłem do wody kolejną kulkę zanęty. Dopiero gdzieś o wpół do dziesiątej czerwona antenka mojego spławika dostojnie zanurkowała. Zaciąłem. Ładna płotka dzielnie walczyła o życie. Wrzuciłem ją do siatki i oparłem tyczkę o kolana, aby zdjąć jakiś kolorowy świstek, który przykleił się pod dwugramowym spławikiem. Byłbym go rzucił pod nogi i zdeptał ciężkim butem, jednak coś mi podpadło i rozłożyłem sflaczały papier na udzie. W ostrych promieniach słońca zalśnił stuzłotowy banknot. Przyglądając mu się w rosnącym zdumieniu usłyszałem głos Zbyszka: - Co jest?! Już trzecią pięćdziesiątkę wyławiam! Bank Ludowy w Różewku wpadł do wody czy co? Dawaj podbierak, bo mój za krótki, a chyba znowu jakieś złotówki płyną!
Skoczyłem z podbierakiem rozciągając do maksimum teleskopowy uchwyt. Rzeką spływały kolejne banknoty. Cztery najbliższe nakryłem siatką, dwa dalsze Zbyszek podebrał szczytówką tyczki. Kilka minęło nas i znikło za zakrętem. Napływały kolejne… A przecież widzieliśmy tylko te, które pojawiały się blisko. Ile ich dryfowało poza zasięgiem naszego wzroku? Ale o tym dumaliśmy później. Od wpół do dziesiątej do za kwadrans jedenasta, kiedy to Zbyszek poderwał tyczką ostatnią dwustuzłotówkę, wyłowiliśmy dwadzieścia trzy banknoty 50-złotowe, osiemnaście 100-złotowych i siedem 200-złotowych. Łącznie było to 4350 złotych. Podsuszyliśmy pieniądze szmatkami, gazetami i czym się dało, usiedliśmy i przez dłuższą chwilę trwało milczenie. Pierwszy ciszę przerwał Zbyszek: - Rozumiesz coś z tego?
- Nie.
- To dobrze – odetchnął – bo już myślałem, że tylko ja jestem taki tępy. Cztery tysiące trzysta złotych…
- Cztery tysiące trzysta pięćdziesiąt – skorygowałem. – Trzeba będzie oddać.
- Komu? – spytał mój brat. – Płociom?
- Nie wiem. Temu, czyje one były. Przecież wpadły do rzeki, ktoś je zgubił, może utonął… Ktoś tych pieniędzy szuka.
Ustaliliśmy, że damy ogłoszenie do miejscowej gazety: „W nietypowych okolicznościach znaleziono znaczną sumę pieniędzy. Telefon…” A potem zobaczymy.
Posiedzieliśmy nad rzeką do pierwszej. Mój brat złowił osiem, a ja siedem płoci. Tylko dwie skusiły się na żółte ciasto z anyżem. Odwiózł mnie do domu i wręczył plik mokrych banknotów.
- Daj jutro to ogłoszenie i zobaczymy, co z tego wyniknie. Koło szóstej będę smażył ryby, wpadnij. A i piwo jakieś się znajdzie.
Jako wdowiec nabrał wprawy w pitraszeniu, a już ryb nikt lepiej od niego nie smażył. Kwadrans po szóstej wszedłem do jego domu, akurat gdy zdejmował z patelni ostatnią partię zrumienionych płotek. - Już wiem czyje to pieniądze – mruknął, gdy usiadłem za stołem. – Uważaj na ości.
- Czyje?
- Gangsterów.
- Skąd wiesz?
- Od sąsiada, tego policjanta. Wstawiałem auto do garażu akurat, jak wracał z komendy. Obejrzał płotki i mówi, że też się rano wybierał nad rzekę, ale wezwali go do pracy, bo w Różewku postrzelali się jacyś gangsterzy. Masa policji tam zjechała, łapali bandziorów do południa. Jak wiesz, w Różewku jest taki różowy motel z panienkami. No i tam podobno zaczęła się grubsza rozróba, strzelanina, bójki i w ogóle cyrk. O dziewczynę poszło. Jakiś boss chciał z mostu do rzeki skakać, ale kolesie mu to wyperswadowali. No to ze złości wrzucił do wody plik pieniędzy. Jedz ryby, bo stygną. Tak mi to sąsiad przedstawił. Podobno było tego z pięćdziesiąt tysięcy. Pół Różewka popłynęło łódkami za tymi pieniędzmi aż do tamy w Pławnicy. Niektórzy nawet nurkowali. W każdym razie to gangsterskie pieniądze. No
i widzisz, nie wiedziałem, co zrobić: opowiedzieć policjantowi, żeśmy też trochę wyłowili, czy nie opowiedzieć. W końcu nie powiedziałem. Kto nam uwierzy, że wyłapaliśmy tylko parę tysięcy, a nie dwadzieścia albo trzydzieści? Masz jakiś pomysł?
Roman Suwik