sobota, 27 kwietnia, 2024

WĘGORZE MELIORANTÓW

Lato miało się ku końcowi. Świtami jezioro spowijały mgły, w powietrzu czuło się zapach ognisk palonych na polach. Trzeci dzień siedziałem u dziadków nad Jeziorem Czeszewskim koło Domasławka. Łowiłem płocie. Najmniejsze zakładałem na żywcówkę i zarzucałem na skraj porośniętego stoku. Polowałem na węgorze. W jeziorze było ich mnóstwo, teraz jednak gdzieś zniknęły.

Tamtego ranka zrobiło się bardzo zimno. Wiatr z północy przeszywał do szpiku kości. Zagłębiłem się w trzciny, gdzie uwiłem sobie siedlisko z dachem, spod którego wystawały szczytówki wędek. Można było wytrzymać, ale ryby nie brały.

  • Pyr, pyr, pyr, pyr… – usłyszałem od strony wsi. Wyjrzałem z kryjówki. Na motorze przyjechało dwóch mężczyzn ubranych w nieprzemakalne kapoty. Skierowali się w stronę płytkiego kanału połączonego z jeziorem. Byli bez wędek, ale na nogach mieli czarne wodery, a jeden z nich niosł pod pachą metalową siatkę na ryby. Co tu robią? Chłopięca ciekawość kazała mi się wygramolić z trzcin. Skradając się jak Indianin poszedłem ich podglądać.

Mężczyźni weszli do wody i zaczęli rozgrzebywać liście grążeli, jakby czegoś szukali. Kłusownicy! No tak, wyciągają sznury i… moje węgorze! Na sznurach, w kłębach zielska, wiły się połyskujące złotem ryby. Mężczyźni szybko zapełnili siatkę, na haki założyli nowe przynęty i sznury znów rzucili do wody. Wsiedli na motor i odjechali.

Już nie czułem przenikliwego zimna i nie myślałem o swoich wędkach. Niczym rabuś podkradłem się do brzegów kanału, bacznie rozglądając się dookoła. Wszedłem do wody. Rozgarnięte rośliny i czarny muł na powierzchni wskazywały miejsca, gdzie ukryte zostały sznury. Szybko namacałem kołek, po chwili uwiązany do niego pleciony sznurek. Pociągnąłem. Po kilku metrach ukazała się wielka, kolejowa śruba, pół metra dalej hak z nabitą rosówką. Poczułem się nieswojo. Z odrazą odrzuciłem kłusowniczą wyrzutkę i uciekłem do swojej kryjówki. Wędki stały nietknięte. Do wieczora ryby nie brały.

Nazajutrz, jeszcze przed świtem, pobiegłem nad rowek. Pospiesznie pociągałem za sznurki i wyciągałem węgorze, które pakowałem do torby przewieszonej przez ramię. Były duże, tłuste i złote. Z kilku nie sposób było wydobyć haka, więc rozpruwałem im brzuchy. Musiałem się spieszyć, bo zaczynało świtać. Na niektórych sznurach ryb nie było. Te od razu znów wrzucałem do wody. Na haczyki, z których ściągałem węgorze, ponownie zakładałem rosówki.

Po godzinie siedziałem jak trusia w swoim trzcinowym szałasie i bezwiednie spoglądałem na zarzucone wędki. W napięciu nasłuchiwałem odgłosów budzącego się dnia.

Obcy pojawili się o szarówce. Tym razem bałem się ich jednak podglądać. Może mnie zobaczą i wszystkiego się domyślą? Wolałem ich wizytę przeczekać w kryjówce.

  • Coś mało, tylko pięć. Robaki nie ruszone. Ryby pewnie poszły już w jezioro – dobiegły mi strzępy rozmowy. – Spróbujemy jeszcze jutro – zawyrokował jeden z nich. Zapyrkotała jawka, a ja odetchnąłem. Szybko zwinąłem wędki i pobiegłem do domu. – Co tak szybko? – zdziwił się dziadek. – Swoje już złowiłem. – odrzekłem i pokazałem węgorze.

Następnego ranka wypadki potoczyły według narzuconego przeze mnie scenariusza. Rabusiom (rozpoznałem w nich meliorantów regulujących okoliczne rzeczki) sprzątnąłem nocą łup sprzed nosa. Dwa lub trzy węgorze, które zdjęli ze sznurów, ich nie zadowoliło. Kategorycznie stwierdzili, że węgorze z kanału wygnał zimny wiatr. I że trzeba już próbować na głębszej wodzie. Zwinęli swój sprzęt i odjechali.

Na to czekałem.
Kanałem miejscowi nazywali niewielki dopływ. Płytki, zamulony, zarośnięty grążelem i moczarką. Wędkarze odwiedzali go tylko wiosną, kiedy wypełniał się dużą wodą i płocie wpływały tu na tarło. Przez pozostałą część roku woda sięgała najwyżej do pasa, więc nad kanał nie zaglądał nawet pies z kulawą nogą. Bo i po co? W zielsku uwijały się jedynie płotki, wzdręgi i okonki nie większe niż palec. Dla wędkarza to żadna zdobycz, ale dla węgorza rzecz warta zachodu. Melioranci odkryli to węgorzowe eldorado chyba ubiegłej jesieni, kiedy kopali rowy na przyległych polach. Co nieco słyszałem o węgorzach ukrytych w mule wyrzuconym przez koparkę.
Po południu nakopałem wiaderko robaków, uszykowałem wędki, na deseczce uwiązałem kilkanaście przyponów. – Idę na nockę – oznajmiłem dziadkom.

  • W taką zimnicę! – babcia Ania załamała ręce.
    Nad rowkiem nie było nikogo, ale dopiero o zmroku odważyłem się zarzucić wędki. Na branie długo nie czekałem. Po chwili odezwał się dzwoneczek, potem drugi… Biegałem od wędki do wędki ściągając węgorze i zakładając rosówki. Trwało to godzinę, najwyżej dwie. Kiedy zza drzew wyszedł księżyc, brania ustały. Zanim zaczęło świtać, zwinąłem wędki, wiązką wikliny zatarłem ślady. Siatkę z rybami schowałem za pazuchę i pobiegłem do kryjówki w trzcinach. Tam węgorze wysypałem na ziemię. Było ich osiemnaście. Głaskałem wężowate ciała ciesząc się tak fantastycznym połowem.

Gdy wspominam tamten koniec lata, nie mogę się nadziwić, skąd u 17-letniego chłopaka było tyle zawziętości i przebiegłości, by wyruszyć na tak ryzykowny połów.

Węgorze fascynują mnie po dziś dzień. Nauczyłem się je łowić właśnie tamtej nocy. Melioranci pokazali mi, że węgorze to ryby zarośniętych płycizn. Później to mi się potwierdziło. Wraz z nastaniem chłodów najwięcej węgorzy odnajdowałem w różnych dziwnych miejscach, często w zapomnianych starorzeczach, rowach i kanałach, gdzie wody było po kolana. Ale wyciągałem je tylko z miejsc, gdzie woda płynęła, choćby najmniejszą strużką. Dzwoneczki przy wędkach zarzuconych w nieruchomej wodzie nie dzwoniły. Węgorze mają niezwykle czuły węch, to głównie dzięki niemu odnajdują swoje ofiary. Przede wszystkim te, które stoją w przepływającej wodzie lub podwodnym prądzie, bo tu zapach rozprzestrzenia się najdalej.

Robert Surmacz

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments