Podobnie jak od wielu dni, znad morza płynęły białe chmury. Gnane chłodnym wiatrem sunęły po błękitnym niebie, przeglądały się w jeziorze i bezpowrotnie znikały za horyzontem. W południe letnie słońce grzało silnie, lecz pod wieczór temperatura spadła. Znów zapowiadała się zimna i pewnie bezrybna noc. Wędkarz już tracił rachubę, czy to ósmy, czy może dziewiąty raz z rzędu czeka na tym cyplu na zachód słońca, by potem wypatrywać brzasku. Zawsze był tu sam, chociaż niezupełnie, bo na drugim brzegu łowił ryby jakiś człowiek, który pojawiał się o tej samej co i on porze, też siedział nad wodą przez noc całą i odchodził, kiedy poranne słońce wysuszyło krople rosy.
Jezioro było tu szerokie na dobry kilometr i z tej odległości nie widział żadnych szczegółów, zaledwie maleńką sylwetkę w szczerbie pomiędzy kreską trzcin. I mógł o tym swoim nieznajomym towarzyszu zza wody powiedzieć tylko tyle, że nie krąży nerwowo i bezcelowo po brzegu i że w ciągu całej nocy potrafi latarką nawet nie błysnąć, jakby go w ogóle nie było. Pewnie on też niczego nie łowił.
Wędkarz wrzucił do wody kilka małych, gotowanych ziemniaków, poprawił ułożenie wędziska na podpórce, zerknął na sygnalizator brań i wygodnie ulokował się w składanym foteliku. Teraz mógł tylko czekać i ufać, że w tym jeziorze naprawdę pływają wielkie karpie i że wreszcie któryś z nich się połakomi na jego przynętę. Słyszał o nich wiele. Że rwą najgrubsze żyłki, łamią z trzaskiem szczytówki wędek, a potem bez śladu kryją się w głębokiej i nieodgadnionej toni. Nikt mu się wprawdzie nie pochwalił, że wyciągnął taką rybę na brzeg, ale on wierzył w te karpie, wbrew rozsądkowi i własnemu doświadczeniu. Po prawdzie można by nabrać podejrzeń, że to nie wiara, ale pretekst, by posiedzieć wśród szmeru trzcin i cichych plusków dolatujących z przybrzeżnej mielizny, istoty rzeczy to jednak nie zmieniało.
Jezioro zasnuła ciemność. Ustał wiatr, chmury gdzieś przepadły i na niebie rozbłysły chłodne gwiazdy. Wędkarz czekał na branie, a miał na haczyku przynętę tak dużą, że nie tknęłoby jej nic innego niż tylko wielki karp. Żaden leszcz ani lin, ale właśnie ten ciężki i ogromny, może naprawdę istniejący karp. Myślał o tamtym człowieku za wodą, a nic przecież o nim nie wiedział. Może to młody chłopak, a może stary mężczyzna? O czym marzył na tym pustkowiu, czego pragnął od nocy? Skąd przychodził nad to jezioro i czy miał do kogo wrócić? Z nocy na noc było go mu coraz bardziej żal. Chwilami mu się zdawało, że wystarczy zawołać, aby mu pomóc. Ale przecież był daleko i z równym skutkiem mógł krzyczeć do niemych gwiazd.
Całkiem nagle błysnęło czerwone światełko sygnalizatora. W ułamku sekundy sięgnął do wędziska, lecz zamiast ująć je pewnym chwytem, uderzył dłonią w kołowrotek i zrzucił kij z podpórki! W szalonym pośpiechu znalazł po omacku jego rękojeść. Poderwał się z fotelika i już nie panując nad sobą, za wcześnie i marnując przecież wszystko, szerokim, silnym wymachem ramienia spróbował zaciąć rybę. Opór! Jakby haczyk ugrzązł w głębinie, w pomieszanej czerni wody i nocy. I w tej samej chwili poczuł na wędzisku odzew z jeziora; hamulec kołowrotka zaterkotał i ten ostry głos przeszedł w ciągły, tnący ciszę gwizd. Miał na wędce karpia! Mimo swej niezręczności i popełnionego błędu.
Ryba odchodziła w jezioro, szybko i zdecydowanie. Wędkarz czuł, że jest duża, lecz ile waży, mógł tylko zgadywać. Wiedział, że najbardziej bojowe bywają karpie pięciokilowe. Jeżeli jednak zatrzymać je silnym wędziskiem i mocną żyłką, to nagle słabną, pozwalają się przyciągnąć do brzegu, gdzie jeszcze na chwilę łapią drugi oddech i jeżeli człowiek wie, jak się wtedy zachować – poddają się ostatecznie. Te większe zaś walczą pozornie niemrawo, ale wytrwale i nigdy nie wiadomo, kiedy ta ich ospałość przeistoczy się w dziki, błyskawiczny zryw.
Tak czy inaczej, nie mógł biernie czekać, aż ryba wysnuje z kołowrotka całą linkę. Kciukiem lekko docisnął szpulę. Ryba przystanęła natychmiast, a po sekundzie poczęła odpływać w bok. Wędkarz nieco dokręcił hamulec i spróbował chociaż trochę podciągnąć ją ku sobie. Obracając korbką opuścił szczytówkę wędziska i teraz, powolnym ruchem w górę, począł karpia zawracać. Znów zakręcił korbką i podniósł wędzisko, zapewne wygięte w łuk, ale w tej ciemności całkiem niewidoczne. Ryba z początku pozwoliła mu na ten manewr, ale znów odskoczyła na parę metrów i hamulec kołowrotka ponownie zaterkotał raz i drugi.
Czas płynął, a wędkarz ciągle walczył z rybą i chwilami odnosił wrażenie, że zmaga się nie ze zwierzęciem, ale z tym trzymanym w ręku kijem ze szklanego włókna, próbującym mu się wyrwać i zniknąć w jeziorze. Czuł już zmęczenie i słony pot piekł go w oczy. Karp nie uciekał, ale też nie pozwalał sobą kierować. Zataczał wokół niego obszerne łuki, krążył jeszcze daleko od brzegu i zapewne głęboko pod powierzchnią wody. To była ogromna ryba – wędkarz był tego pewny, ale też tracił wiarę, że zdoła ją wyciągnąć. Ten hol trwał już za długo i z każdą minutą zwiększało się zagrożenie, że sprzęt odmówi posłuszeństwa: pęknie żyłka, zatnie się kołowrotek lub złamie wędzisko. Czuł też, że zaczyna tracić panowanie nad sobą i tłumił chęć, by pociągnąć karpia bardziej energicznie.
Pomyślał o nieznajomym siedzącym po drugiej stronie jeziora. Mogło się przecież zdarzyć, że i on walczył teraz z rybą i ciemnością, mdlejącymi rękoma zmagał się z wędziskiem i co rusz ocierał pot z twarzy. Chciał, aby tak rzeczywiście było i żeby ten człowiek wyniósł na brzeg wielkiego karpia. Może wspomnienie tej nocy pomoże mu śmielej odejść znad wody do powszednich, pewnie niewesołych zdarzeń? Gwiazdy jakby się przerzedziły i przygasły, noc z granatowej zrobiła się czarna. Ryba na wędce zdawała się mieć niespożyte siły, ale wędkarz wiedział, że na szpuli jest coraz więcej żyłki, a to świadczyło o jego przewadze. Walka jednak nie była jeszcze rozstrzygnięta. Jej finał miał się rozegrać tuż przy brzegu, w wodzie płytkiej i z rzadka poprzetykanej łodygami grążeli.
W ciemności coś zabulgotało. To karp przewalił się po jej powierzchni! Wędkarz sięgnął do kieszeni po latarkę i – trzymając wędzisko w jednej tylko ręce – spróbował snopem jasnego światła wyszukać punkt, w którym żyłka przeszywała taflę jeziora. Aż drgnął cały, kiedy zobaczył, jak bardzo blisko woda się marszczy i faluje. Błysnęło złotem i wtedy na powierzchnię wypłynął ogromny, kładący się na bok, omdlały karp. Wędkarz nie był pewny, jakie uczucie w nim przeważa: radość czy przerażenie. Patrzył na rybę z zachwytem, ale i ze świadomością, że jest zbyt duża, że sam nie da sobie z nią rady. Nie mógł przecież jednocześnie trzymać wędziska, świecić latarką i zagarnąć karpia w podbierak. Gdyby miał przy sobie przyjaciela! Albo tamtego smutnego człowieka zza wody. Niestety, był zdany tylko na siebie.
Bardzo wolno kręcąc korbką skracał żyłkę. Zszedł z brzegu i teraz to on zbliżał się do omdlałej ryby, a nie ona do niego. Poczuł, jak chłodna woda wlewa mu się do grzęznących w miękkim dnie butów. Po kolana zanurzony, stanął wreszcie nad karpiem. Pochylony patrzył na szerokie i bezłuskie cielsko, na wielką i otwartą paszczę, na krągłe i jakby zapłakane oko. Nie potrafił ocenić, ile kilogramów ta ryba waży. Zdawała się dłuższa od metrowego szczupaka, jakiego złowił pewnej jesieni. Nawet nie myślał, by się zmieściła w podbieraku, zresztą zostawionym na brzegu.
Jakoś trzeba było jednak wydobyć karpia z jeziora. Wędkarz mógł spróbować chwycić go pod skrzela i wywlec na brzeg, mógł też wsunąć pod niego ręce, podnieść i wyjąć z wody. W obu przypadkach istniała groźba, że ryba zbierze siły i gwałtownym ruchem wyrwie się swojemu prześladowcy. Wędkarz bezradnie przyglądał się karpiowi i zarazem myślał, co z nim zrobi, kiedy już będą na brzegu. Zabije go i zaniesie do wsi, w której na te letnie dni wynajął pokoik, pokaże gospodarzom swój łup, zrobi kilka zdjęć. Będzie miał fotografie: on i karp, karp i pudeł-ko zapałek, wielka ryba i małe dziecko. Popiją też do upadłego.
W świetle latarki ryba zdawała się coraz większa, wręcz nierealna. Nigdy takiej nie złowił, ani nawet nie widział. Znów przypomniał mu się człowiek zza wody, skryty w ciemności, bliski i tak zarazem odległy. Chciałby mu powiedzieć, że ma tego największego karpia z jeziora i że te ich wspólne noce miały jakiś sens.
Uwolnił karpia, wypiął mu z pyska haczyk. Ryba, przerażona i zmęczona, zdychała. Ratował ją długo, cały zanurzony w ciemności i wodzie. Wreszcie się ruszyła i odpłynęła, jakby na pożegnanie uderzywszy go w twarz ogonem. Wędkarz wyszedł na brzeg, rozebrał się i cały drżąc wyżął z wody ubranie. Zgubił latarkę, złamał wędkę – nawet nie wiedział kiedy. Mógł już wracać do tego swojego pokoiku, bo przecież nad jeziorem nie miał już czego szukać.
Zaczęło padać. Krople deszczu szeleściły w trawie i szumiały na jeziorze. Trwało długo, zanim na horyzoncie pojawił się jasny pasek – zwiastun dnia. Wędkarz czekał jednak nadal, aż dostrzegł ten niewielki punkt po drugiej stronie jeziora. Wtedy chwycił ciężką od wilgoci kurtkę
i zaczął nią machać nad głową. Człowiek zza wody najpierw chyba niczego nie zauważył, lecz po chwili odpowiedział mu tym samym – wywijał czymś żółtym, pewnie peleryną. Zrozumiał, co się stało w czerni nocy.
Deszcz ustał. Słońce, które wyjrzało zza chmur, było jaskrawe. Wędkarz szedł do wsi, zmęczony i zziębnięty. Znów bez ryby…
Stefan M. Krakowski