piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaBez kategoriiOpowiadanieDOBRZE, ŻE I JEMU SIĘ UDAŁO

DOBRZE, ŻE I JEMU SIĘ UDAŁO

Za oknami późnojesienna, smutna szaruga. Szum wiatru smagającego gałęzie drzew i odgłos deszczu bębniącego po parapecie nie nastrajają optymistycznie. Paskudna pogoda! W takich chwilach człowieka ogarnia melancholia. Nachodzą refleksje, wspomnienia… Wtedy też był taki dzień. Do dziś doskonale go pamięta. Zwłaszcza tę mgłę, paskudną, mlecznobiałą, wciskającą się w każdy zakamarek. A początki były takie obiecujące…

Wyruszył jeszcze nocą. Stara, rozklekotana skoda z mozołem pokonywała rozmiękłe, polne drogi, dźwigając wysłużoną stynkę. Wczesny poranek zastał go nad ulubioną zatoką. Który to już raz miał okazję podziwiać ten widok. Wszędzie, jak okiem sięgnąć woda, tajemnicza, kusząca swym ogromem tafla, tylko gdzieniegdzie poprzetykana porośniętymi wikliną maleńkimi wysepkami. Tak wyglądał zalew dwa lata po otwarciu. Prawdziwe, szczupakowe eldorado, które już kilkakrotnie szczodrze obdarowało go rybami. Wyobraźnia i tym razem zadziałała. Gdzieś tam w głębinach, wśród zalanych chłopskich zagród i połaci niewykarczowanego do końca lasu czyhały watahy wodnych rabusiów. Tylko sięgnąć ręką…

Kochał tę wodę i mógłby tak godzinami sycić oczy jej widokiem. Czas jednak naglił, bo listopadowy dzień trwa krótko. Uwijał się więc jak w ukropie. Czekało go prawie półgodzinne wiosłowanie. Musiał dostać się w znane sobie miejsce, w pobliże starego koryta Warty. Perspektywa rychłych łowów sprawiła, że wiosłował ze zdwojoną energią. Kierował się na widniejący w oddali kościół w Miłkowicach. Jego strzelista, błyszcząca w promieniach wschodzącego słońca wieża górowała nad okolicą.

Mimo że nie był nowicjuszem, nigdy nie potrafił opanować emocji, które daje wędkowanie. Ciekawość, wielka niewiadoma i chęć przeżycia czegoś nowego zawsze dodawały mu skrzydeł. Nie inaczej było i tym razem. Minęła chyba ósma, kiedy wykonał pierwszy rzut i srebrzystobiały wobler powędrował w toń. Teraz był już spokojny. Zniknęło gdzieś nerwowe napięcie. Zmienił się w łowcę. W skupieniu przeczesywał blachą każdy metr wody. Płynęły minuty, godziny. I nic. Koło południa postanowił zmienić miejsce. Przepłynął łodzią kilkaset metrów, ale i tym manewrem nic nie wskórał. Całkowite bezrybie – zawyrokował.

Pochłonięty biczowaniem wody na nic innego nie zwracał uwagi, kiedy w pewnej chwili spojrzał za siebie, mocno się zaniepokoił. Z zachodu szybko napływały ciężkie, sinoołowiane chmury, zlewając się na horyzoncie w jedną całość z granatowymi wodami zalewu. Łajbą zaczęło mocniej kołysać. W okamgnieniu prysnął jego pogodny nastrój. Teraz myślał tylko o jednym: jak uciec przed zbliżającą się nieuchronnie nawałnicą. Strach, zwykły ludzki strach zaczął paraliżować jego poczynania. Sam jeden, w wywrotnej maleńkiej łupince na środku coraz bardziej wzburzonego wodnego żywiołu.

W pośpiechu skręcał ostatnie metry żyłki i właśnie wtedy niespodziewane, silne uderzenie tuż przy stynce o mało nie wyszarpnęło mu z ręki kija. – Cholera, akurat teraz – wyrwało mu się mimo woli. Na refleksje nie było jednak czasu, bo wypadki potoczyły się z prędkością błyskawicy. Ostry jazgot hamulca i wygięty w pałąk spining świadczyły, że ma do czynienia z dużą sztuką. Szczupak dołował, wybierając w ekspresowym tempie zapas żyłki na szpuli. Z ogromnym trudem, blokując przez moment wędkę kolanami, udało mu się podnieść kotwicę akurat wtedy, gdy spadły pierwsze grube krople deszczu. Po chwili ściana ulewy przysłoniła świat. Chybotliwa stynka ciągnięta przez rybę ledwie trzymała się na fali, przy każdym przechyle nabierając lustra wody. W końcu stało się to, czego się najbardziej obawiał.

Szarpiąca się ryba wykonała niespodziewany, nagły zwrot pod łódkę. Zadecydowały ułamki sekundy. Gwałtowny przechył, zawirowanie przed oczami i… znalazł się w lodowatej wodzie, która na dodatek zalewała mu twarz. Rozpaczliwymi ruchami rąk utrzymywał się na powierzchni. Wiedział, że za chwilę ubranie namoknie, a wtedy… Miał jednak wyjątkowe szczęście. Po omacku trafił na kadłub wywróconej łódki. Chwycił się go kurczowo i już nie puścił. Nie pamiętał, jak długo dryfował. W takich chwilach traci się rachubę czasu. Mięśnie mdlały mu z wysiłku i zimna. Był bliski załamania, ale się nie poddawał. Pragnienie życia było silniejsze. Wtedy przekonał się na własnej skórze, że człowiek potrafi wiele znieść. Chciał bardzo żyć i to go uratowało.

Po jakimś czasie fale wypchnęły go na jedną z tych wiklinowych wysepek, których widok rankiem tak podziwiał. Poczuł grunt pod nogami i z mozołem wygramolił się, a właściwie wyczołgał na brzeg. Był wykończony. Jego odzież ociekała wodą. Czuł się fatalnie. Wstrząsały nim dreszcze. Deszcz ustał, ale nadal było ciemno. Domyślił się, że nadchodzi zmierzch, bo w oddali zauważył migoczące światełka ludzkich osiedli. Niestety, wkrótce zniknęły… Na wodę powoli opadała mgła. Gęstniała z każdą minutą. Mimo to postanowił płynąć do brzegu. Czuł, że w takim stanie mógłby do rana nie wytrzymać, bo temperatura nocami spadała już do zera. Pragnął jak najszybciej wrócić do samochodu. Czuł, że łyk gorącej herbaty przywróciłby go do życia.

Z niemałym trudem udało mu się kadłub stynki odwrócić. Na jego szczęście jedno z wioseł zostało w dulce, mógł więc od biedy łódką manewrować. Wypłynął. Wkrótce po starcie mgła tak zgęstniała, że nie widział dziobu. Wiosłował, a właściwie odpychał się pagajem po omacku, zdając się na instynkt, który jak dotąd nigdy go nie zawiódł. W pewnej chwili zdawało mu się, że słyszy szum spadającej wody. – Tama! Nie, tylko nie to! – stłumiony okrzyk, jaki wydał, zabrzmiał dramatycznie. Na myśl, że prąd wody mógłby go znieść na turbiny, włosy zjeżyły mu się na głowie. Potworny strach wzmógł jego siły. Rozpaczliwie zagarniał wodę, starając się jak najszybciej oddalić od zagrożenia. Udało się. Po pewnym czasie podejrzane hałasy przestały go dręczyć. Odetchnął z ulgą.

Wreszcie nadeszło wybawienie. Przez pasmo mlecznobiałej zasłony ujrzał słabe światło i tam skierował łajbę. Po półgodzinnej mordędze dno stynki zaszorowało na piasku. Był uratowany. Mimo ogromnego zmęczenia chciało mu się śmiać, płakać, całować zbawczy ląd. Nieważne, że był zziębnięty i zmordowany. Nieważne, że aby dotrzeć do samochodu, będzie musiał pokonać jeszcze kilkanaście kilometrów, bo wylądował na przeciwległym brzegu. Liczyło się tylko to, że żył, że wygrał tę walkę, że pokonał własną słabość i tę cholerną mgłę. Żałował jedynie, że walka z ogromną rybą, zapowiadająca się niezwykle interesująco, została tak brutalnie przerwana. Mieszkańcy chałupy, której światło okazało się jego zbawieniem, wysuszyli go, nakarmili, pomogli odnaleźć samochód. Stał się ich dłużnikiem, a z biegiem czasu wiernym przyjacielem.

Kiedy po tygodniu odwiedził swych wybawców, czekali już na niego z miłą niespodzianką. Uroczyście wręczyli mu jego spining, utopiony podczas wywrotki i spisany już na straty. Szczęśliwym trafem wyłowili go rybacy. Uradował go zwłaszcza widok malutkiego woblerka wiszącego na końcu żyłki. Był to dowód, że i szczupak miał wyjątkowe szczęście. – Dobrze, że jemu też się udało – pomyślał. Pogodny nastrój, w jaki wprawiła go ta wiadomość, towarzyszył mu do końca dnia.

Jerzy Mycielski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments