sobota, 27 kwietnia, 2024
Strona głównaGruntLIPIEC Z LESZCZAMI

LIPIEC Z LESZCZAMI

Chyba każdemu wędkarzowi zdarzyło się zobaczyć w lipcu jeszcze niewytarte leszcze. Wbrew pozorom one się wcale nie spóźniają ani też nie będą chorować z tego powodu, że są pełne dojrzałej ikry. Najstarsze roczniki jeziorowych leszczy trą się właśnie teraz, bez względu na to, czy wiosna była długa i chłodna, czy – przeciwnie – wczesna i ciepła. Po prostu one zawsze wchodzą na tarliska ostatnie. Dlatego w lipcu mam dużą szansę złowić medalową pięciokilówkę.

Szukam tej szansy przy północnych brzegach o łagodnych spadach i na głębokości nie przekraczającej 6 metrów. Nie znaczy to, że tak głęboko mam łowić. Jeżeli w odległości rzutu będę między haczykiem a spławikiem miał dobre cztery metry, to w zupełności wystarczy. Nawet gdy czasami zahaczę zestawem o rośliny (na pewno gdzieś tutaj będzie granica ich występowania – i o to chodzi!). Najbardziej nagrzana część jeziora, płytka woda, porośnięte dno – czego tu szukać w lipcowe upały? Odpowiadam: tu nie trzeba szukać, wystarczy cierpliwie czekać.

Rodzaj zanęty nie ma większego znaczenia, ważne tylko, żeby jej cząstki nie były zbyt małe, bo szybko wyzbiera je drobnica. Najlepszy będzie łubin z ziemniakami. Trzeba też zawsze dodać trochę pęczaku dla płoci, żeby narobiły zamieszania. Przede wszystkim jednak musi być w zanęcie składnik, który zatrzyma wcale nie takie małe stada ogromnych leszczy żerujących przed tarłem krótko, ale intensywnie. Tym składnikiem są rozgniecione mięczaki (ślimaki i małże, np. racicznice) oraz dość dużo posiekanych rosówek. Na haczyk zakładam to samo: średnią rosówkę, ziemniak albo łubin. Zabójcza broń to rosówka z kawałkiem ślimaka.

Najistotniejszym warunkiem łowienia leszczy w takich miejscach jest zachowanie niewyobrażalnej, wręcz przesadnej ciszy i spokoju. Gdy się te stare i doświadczone leszcze raz spłoszy, to już tu nie wrócą, chyba że za rok.

Ze względu na rośliny używam tylko zestawów spławikowych. Holowanie leszcza przez zielsko nie jest tak niebezpieczne jak przeciąganie pustego zestawu. Zestaw spławikowy mogę bezpośrednio podciągnąć do powierzchni, czego nie udałoby się zrobić na przykład ze sprężyną. Spławikówką dokładnie też sprawdzę, gdzie kończy się zagon roślinności.

Polowania na leszczowe dinozaury przypadają zawsze – bez względu na wielkość jeziora – na dwa pierwsze tygodnie lipca. W ciągu tych kilku lub kilkunastu dni poprzedzająca tarło pogoda niezbyt je interesuje. Nie lubią tylko gwałtownego ochłodzenia, które często przychodzi z północy. Jeżeli coś takiego się zdarzy, to zamiast zanęcać łowisko, robię sobie zapas rosówek, a z jeziora, w którym będę łowił (to bardzo ważne!), wybieram ślimaki i racicznice.

Po tarle lipcowe okazy mogą jeszcze na krótko odwiedzić, ale to nie często się zdarza. Przeważnie ruszają swoimi drogami, zawsze na końcu, zawsze ostatnie. Im się nigdy i nigdzie nie spieszy.

Ale mamy przecież także drugą połowę lipca, przeważnie upalną. O takiej pogodzie marzą wczasowicze. Niestety, upały nie sprzyjają ani wędkarzom, ani rybom. Pół biedy, kiedy od czasu do czasu powieje wiatr. Wtedy woda się trochę wymiesza i natleni. Bez wiatru jest całkiem kiepsko. Leszcze jednak można łowić nawet w tak niesprzyjających warunkach. Najważniejsza jest znajomość jeziora. Trzeba wiedzieć, gdzie w nim są największe głębiny albo je odszukać. Ogromne stada leszczy stoją nad nimi kilka metrów pod powierzchnią. Widocznie ciągnący od dołu chłód i nieznaczne prądy wody pomagają im przetrwać ten gorący czas. Kto nie wie, gdzie takie głębiny są, niech weźmie termometr i mierzy po całym jeziorze temperaturę wody mniej więcej 4 metry pod powierz-chnią. Gdzie najchłodniej, tam też najgłębiej i tam łowimy. Jest też sposób mniej kłopotliwy. Trzeba o świcie patrzeć, gdzie leszcze się spławiają.

Samo łowienie jest bardzo proste. Zanęt nie potrzeba, przynajmniej ja ich nie stosuję. Biorę ze sobą jedną wędkę, białe i czerwone robaki, podbierak i nic więcej. Żadnych przynęt roślinnych. Sukces zależy od tego, czy uda nam się leszcze znaleźć i ustalić, na jakiej głębokości stoją. Moja średnia wynosi cztery metry, ale spotykałem też stada na trzech i sześciu metrach. Trzeba ponadto sprawdzić, jak tego dnia reagują na przynętę. Czy wolą brać z opadu, czy wystarczy ustawić grunt i tylko czekać. Z opadu łowię trochę inaczej niż zwykle, to znaczy bez długich przyponów. Po prostu wyrzucam zestaw jak najdalej z łodzi. Gdy tylko dotknie wody, zamykam kabłąk i obserwuję żyłkę. Dopóki zestaw opada, jest naprężona. Podczas brania od razu robi się zwis i to jest sygnał do zacięcia.

Przyjemny to sposób spędzania czasu na wodzie podczas uciążliwych upałów. Można przynieść do domu kilka ładnych łopat i przy tej pogodzie nawet się do nich upodobnić. Kolorystycznie.

Bogdan Barton

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments