Kiedy łowię lipienie dla czystej przyjemności i bardziej zależy mi na radości wędkowania niż na rybie, holuję zdecydowanie, na granicy wytrzymałości przyponu. Co innego kiedy mam muchy mniejsze niż szesnastki lub przypon z żyłki cieńszej niż 0,1 mm…
PROWOKATOR
Widok dużego przepływającego owada potrafi pobudzić do zbierania pokarmu nawet lipienia całkiem obojętnego. Stąd wziął się pomysł, aby nieżerującego lipienia najpierw sprowokować dużą muchą, a potem złowić na muchę normalnej wielkości. Tę dużą muchę nazywa się prowokatorem.
Prowokatora stosuje się głównie, choć nie tylko, późną jesienią. O tej porze roku lipień robi się aktywny dopiero koło południa. Czasem jednak chciałoby się połowić także rankiem. Na zawodach jest to po prostu konieczność. Właśnie wtedy sięgam po prowokatora. Jest on szczególnie dobry na lipienie, które stoją jak przyklejone przy dnie i nie reagują na spływający pokarm.
Prowokator to mucha kolorystycznie podobna do tych owadów, które akurat spływają, ale większa od nich o trzy numery. Przepuszczam ją dokładnie nad stanowiskiem lipienia. Zwykle wychodzi do niej już za pierwszym lub drugim razem. Nie zbiera jej, bo jest nienaturalnie duża. Ogląda tylko, czasem trąci ją pyskiem i znów cofa się w głąb. Po chwili jednak robi się bardziej ruchliwy. Podnosi się znad dna i zaczyna swój balet w toni zbierając niesiony przez wodę pokarm. Trwa to najwyżej kilka minut. Gdy tylko uda mi się ruszyć lipienia z dna, natychmiast zmieniam prowokatora na muszkę taką samą, ale pod względem wielkości zbliżoną do spływających owadów. Zwykle branie mam już za pierwszym lub drugim przepuszczeniem.
Prowokowanie dużą muchą udaje się tylko w wodzie o głębokości do jednego metra. Lipień stojący głębiej przy dnie bardzo rzadko podpływa do powierzchni.

Kiedy łowię lipienie dla czystej przyjemności i bardziej zależy mi na radości wędkowania niż na rybie, holuję zdecydowanie, na granicy wytrzymałości przyponu. Co innego kiedy mam muchy mniejsze niż szesnastki lub przypon z żyłki cieńszej niż 0,1 mm, albo jestem na zawodach, gdzie każdy lipień jest na wagę złota. W takich sytuacjach żmudne męczenie ryby, zwłaszcza zapiętej na bezzadziorowy haczyk, często kończy się jej ucieczką. Holuję wtedy lipienia w nietypowy sposób: nie ciągnę go do siebie, tylko idę do niego.
Po wbiciu haczyka lipień doznaje szoku. Jeśli wędkarz go nie ciągnie, schodzi wtedy w głąb i stoi w miejscu przez kilkanaście sekund. Dopiero potem przytomnieje i zaczyna się bronić, uciekać, robić fikołki. Właśnie ten krótki moment bezruchu staram się wykorzystać. Po zapięciu ryby podnoszę kij, żeby jak najmniej linki zostawało w wodzie. Opór zanurzonej linki mógłby odciągać lipienia, a on wtedy zacząłby się bronić. Po podniesieniu kija ściągam sznur lewą ręką, żeby był naprężony, a jednocześnie biegnę najkrótszą drogą do ryby. Jeśli uda mi się to zrobić szybko i bez zluzowania wędki, to zanim lipień oprzytomnieje i zacznie uciekać, już go zagarniam podbierakiem. Przy odrobinie wprawy doskok do ryby zapiętej o dziesięć metrów dalej zajmuje tylko parę sekund. Chyba że zacięty lipień stoi w głębokim nurcie, w który nie mogę wejść. Wtedy zbliżam się do niego na kilka metrów i jednym pociągnięciem wyprowadzam go z głębiny na płyciznę do nastawionego podbieraka.

MOKRA MUCHA POD PRĄD
Lipienie, które stoją w warkoczach za kamieniami, łowię przez cały sezon na mokrą muchę rzucaną pod prąd. Lipienie wybierają stanowiska w prądzikach tworzących warkocz po obu stronach cienia prądowego za kamieniem. Miejsce w środku warkocza, w stojącej wodzie, zajmują zwykle pstrągi.
Chcąc obłowić warkocz, staję niżej, około dziesięciu metrów za kamieniem. Ta odległość nie jest przypadkowa. Najlepszy kontakt z przynętą mam wtedy, gdy na wodzie leży trzy do pięciu metrów linki. Po dodaniu długości wędki, przyponu i odcinka linki, który zwisa w powietrzu, wychodzi akurat dziesięć metrów. Do tej metody używam linki pływającej i przyponu półtora, góra dwa metry. Pływająca linka ułatwia prowadzenie much, a krótki przypon daje mi dobre wyczucie brań.
Rzucam wprost przed siebie w górę rzeki. Muchy kładę po lewej lub prawej stronie, jak najbliżej kamienia. Przypon i linka muszą się przy tym układać w linii prostej wzdłuż prądziku. Gdyby muchy, przypon albo linka trafiły na obszar stojącej wody, straciłbym kontakt z przynętą. Z kolei gdybym położył muchy na napływie kamienia, to prąd wcisnąłby je za kamień, do stojącej wody, gdzie mała jest szansa, żeby zaatakował je lipień.

Po zarzuceniu podnoszę kij pod kątem 45 stopni i pilnuję, żeby muchy spływały naturalnie z nurtem. Mokra mucha, jeśli ma wziąć na nią lipień, musi spływać bez dryfu, podobnie jak sucha. W miarę spływania much wybieram luz linki zbierając ją w ósemkę. Unikam w ten sposób poplątania linki z przyponem i zachowuję jaki taki kontakt z muchami. Staram się wybierać linkę bardzo uważnie, żeby nie pociągnąć przy tym much ani o centymetr do przodu. Nie da się tego robić idealnie i zawsze zostaje niewielki luz przyponu albo linki. Kontakt z przynętą i wyczucie brań jest przez to bardzo słabe. Czasami w ogóle nie czuję skubnięcia, tylko zacinam widząc błysk albo ruch w wodzie. Na szczęście lipienie są mało płochliwe i po nieudanym braniu z pewnością za jakiś czas zaatakują tę samą muchę ponownie. Nie przeszkadza im też, że linka kładzie się na wodzie i że wielokrotnie spływa. Dlatego stojąc poniżej warkocza łowię do skutku rzucając nawet kilkadziesiąt razy.
WSPOMNIENIE WIECZERZY
Poza okresami rójek lipienie intensywnie żerują przy powierzchni późnym popołudniem i wieczorem, kiedy nad wodą lata najwięcej owadów. Wędkarze dostosowują się do tego naturalnego rytmu i z rana łowią lipienie na nimfę, a wieczorem na suchą muchę.
Zaczynając poranne łowienie często jednak odstępuję od tego schematu i zamiast nimfy zakładam suchą muchę. Ryby, które przez kilka wieczornych godzin zbierały jeden gatunek owada – na przykład chruścika – zachowują nieraz to nastawienie przez całą noc. Rankiem pierwsze przepłynięcie zapamiętanego owada często wywołuje u nich odruchowy atak. Potem ten odruch słabnie i ryby przestawiają się na inny pokarm.

BEZ ZACINANIA
Łowiąc lipienie na suchą muchę nigdy ich nie zacinam. Zamaszyste zacięcie, zanim wbije lipieniowi haczyk, najpierw podrywa z wody linkę. Siła lecącej linki jest taka duża, że może zerwać przypon, wyrwać płytko wbity haczyk albo naderwać rybie pyszczek. Kiedy lipień zasysa muchę, schodzi z nią w głąb i zacina się sam. W tym momencie lekko podnoszę kij, na tyle tylko, żeby wyprostować luźną linkę. Przy łowieniu pod prąd robię to nieco mocniej. Staram się wtedy dźwignąć linkę, żeby wybrać narastający luz. To jednocześnie poprawia zacięcie.
Od lat w środowisku wędkarskim toczą się zajadłe dyskusje na temat korzyści płynących ze stosowania haczyków bez zadziorów.
Jak dotąd brak w tej sprawie jednomyślności zarówno wśród ichtiologów, jaki samych wędkarzy.
W poszukiwaniu rozstrzygających argumentów biologowie z Idaho przeanalizowali niedawno dane dotyczące związku pomiędzy stosowaniem różnych rodzajów haczyków a śmiertelnością pstrągów. Ku ich zdziwieniu okazało się, że w żadnych badaniach, podczas których łowiono ryby i na muchy, i na inne przynęty z zastosowaniem rozmaitych haczyków, nie stwierdzono większych różnic w śmiertelności ryb. Wędkarze jednak wiedzą, że używanie haczyków bezzadziorowych ma duży wpływ na skuteczność zacięć. Wystarczy żeby tylko żyłka była napięta, a takie haczyki same wchodzą. Większe szkody czynią zdrowiu ryby suche ręce, które ją wyciągają z wody lub chropowate siatki z podbieraków.