Niewiele jest takich łowisk, w których można spotkać żyjące dziko, ogromne ryby. A jeżeli już są, to na pewno karpie, a nie drapieżniki. Inaczej jest na Jeziorze Żarnowieckim. Tutaj natura chroni ryby lepiej od człowieka. Nie pozwala ich łowić ani wędkarzom, ani rybakom w ilościach zagrażających populacji. Z żarnowieckimi łowiskami zapoznaje nas dwóch wędkarzy, Andrzej i Mariusz, którzy na tyle dobrze znają zwyczaje tutejszych szczupaków, żeby przed obiektywem pokazać, jak walczą kilkunastokilogramowe sztuki.
Niewielu wędkarzy miało możliwość przeżycia takiej przygody, jaka mnie się przytrafiła na Jeziorze Żarnowieckim. Jednego dnia byłem świadkiem dwóch niecodziennych wydarzeń. Widziałem, jak złowiono 10-kilowego szczupaka. Widziałem też hol szczupaka 15-kilowego, niestety nieudany (zerwała się żyłka). Na jezioro trafiłem z Mariuszem Bednarskim i jego kolegą Andrzejem Wiznerem.
Wypływamy w słoneczny, bezwietrzny poranek. Jest koniec wakacji. Turystów już prawie nie widać. Tylko gdzieniegdzie kilka namiotów, jakaś przyczepa campingowa. Na jeziorze zaledwie kilka łódek.
Mamy dobrą chwilę do pogadania, bo jak się okazuje, przed nami około pół godziny wiosłowania. Andrzej dobrze zna jezioro, a dla tutejszych ludzi jest poniekąd wyrocznią. Kiedy nie mogą nic złowić na żywca (sposób tu powszechny), jego pytają o radę. Wiedzą, że ile razy wypłynie, zawsze wraca ze szczupakiem. A przecież łowi wyłącznie spiningiem, który – co tu dużo mówić – nie daje takich wyników jak żywiec.
Andrzej przestrzega, że najgorszą zmorą Żarnowieckiego są wiatry. Płaski przymorski teren nie daje przed nimi żadnej osłony. Przychodzą z północy lub północnego zachodu i wieją na całej długości jeziora. W mgnieniu oka łowienie staje sie bardzo niebezpieczne z powodu dużej fali. Dlatego na brzegu i wodzie widać tylko duże łódki, co najmniej czterometrowe, ważące ponad sto kilogramów. Wygodnie mieszczą dwóch-, trzech wędkarzy, a wysokie burty dają gwarancję bezpiecznego powrotu.
– Napisz o tym koniecznie – domagają się Andrzej i Mariusz. – Licho nie śpi. Przyjedzie ktoś na łupince i może to się źle skończyć, bo tutaj nawet w letni, słoneczny, ładny dzień potrafi się zerwać nieliche wietrzysko.
Dopływamy do zatoki naprzeciwko wsi Lubkowo. Fala jest niewielka i nawet bez polaroidów można zobaczyć, co się kryje dwa metry pod powierzchnią. Taka jest przezroczystość wody. Jesteśmy na pograniczu ogromnej, podwodnej wyspy zielska. Łowienie będzie ciężkie.
Zakotwiczyliśmy na czterech metrach. Pomiędzy dochodzącymi do powierzchni roślinami dostrzegam dosyć duże wolne przestrzenie. Przyjechałem obserwować, jak się tutaj łowi i na co. Wprawdzie mam wędkę i torbę z przynętami, ale patrząc na wodę dochodzę do wniosku, że jestem nieprzygotowany. Moje przynęty nadają się na rzekę, tymczasem tutaj najlepsze byłyby rybki Banjo. W opadzie defilowałyby przed pyskiem szczupaka, a przy podciąganiu nie zaczepiały o łodygi zielska. Zbroję więc dużego, najbardziej miękkiego rippera, jakiego znalazłem w torbie. Lekka 4-gramowa główka do 11-centymetrowego korpusu i dodatkowa kotwiczka z oczkiem założonym na haczyk jiga. Równocześnie z dużym zdziwieniem obserwuję poczynania gospodarzy, którzy 9-centymetrowe rippery zbroją w ciężkie główki, tak jak na wolny uciąg rzeczny. Od spodu podcinają plastik i wciskają kotwiczkę.
– To sprawdzone przynęty i zbrojenie – mówią. – Robiliśmy próby. Najlepsze okazały się rippery 9– oraz 11-centymetrowe i tylko ten jeden model. Główka powinna być na tyle ciężka, żeby ripper mało wykładał się na boki, a ogonek miał silną, drobną akcję, którą szczupaki bardzo lubią.
Zaczynamy łowić. Obaj wykonują dalekie rzuty. Według mnie jest to sposób na tę wodę mało efektywny. Przecież gdy tylko przynęta opadnie, może trafić w zielsko i ściąganie jej, żeby odczepić “chęchy” z kotwiczki, będzie jałowe, a nawet może płoszyć ryby. Ja łowię po swojemu. Celuję w oczka między roślinami i pozwalam przynęcie na wolny opad. Mam jedno wyraźne branie, tuż po uderzeniu przynęty o powierzchnię wody, i dość liczne lekkie pociągnięcia, które sygnalizuje tylko ruch żyłki. Prawda jednak jest taka, że ja kombinuję, a oni łowią. Wprawdzie ich szczupaki są małe, niewymiarowe, ale kilka ma po około 50 centymetrów.
Ta przykra dla mnie sytuacja ma jednak swoje dobre strony. Często się słyszy, że na jakimś łowisku skuteczny jest tylko jeden sposób albo metoda. Tymczasem okazuje się, że ta metoda dlatego daje wyniki, ponieważ innej tam w ogóle nie stosują (nie znają?). Podobnie jest z przynętami. “Biorą tylko na takie i na żadne inne”. Jeżeli mówi tak wielu wędkarzy, to w końcu zaczynamy w to wierzyć. I tylko ktoś spostrzegawczy w końcu zauważy, że łowić na coś innego nikt nawet nie próbuje. Na jakie więc inne przynęty mają brać ryby, skoro podaje im się wyłącznie np. białe twistery? Usiłując teraz łowić swoim sposobem mam więc przynajmniej tę satysfakcję, że nie grzeszę brakiem krytycyzmu.
Właściwie to przyjechałem tutaj przyjrzeć się Mariuszowi, który zgłosił do “Parady Rekordów” kapitalnego szczupaka. Szczęście mam podwójne, bo Andrzej, który dopiero przed dwoma laty namówił kolegę do przyjazdu nad to jezioro, też zaliczył już kilkadziesiąt spotkań z dużymi rybami. Dzisiaj obserwuję obydwu i słucham, co mówią, by ich doświadczenia przekazać innym wędkarzom. Dowiaduję się np., że na Żarnowieckim późną jesienią szczupaki łowi się ciężko, Andrzej zaś, obserwując ich zachowania, odkrył tego przyczynę. Kiedy mrozy oziębią wodę, zanika podwodna roślinność, która w lecie daje szczupakom schronienie. Na innych łowiskach jest to więc moment, żeby się do nich dobrać. Tu natomiast wraz z zanikaniem roślinności szczupaki przenoszą się na coraz głębszą wodę. Na płytkiej, takiej do 4 metrów, łowi się małe sztuki, najwyżej piątki. Duże trafiają się wyłącznie w głębinach, ale tam trudno je odnaleźć.
– Mam! – krzyczy w pewnej chwili Andrzej. – Myślałem, że nie większy niż dwójka, ale to chyba coś naprawdę dużego.
Patrzymy na mocno wygięty kij. Słyszymy terkot szpuli. Ciekawi jesteśmy, jaki jest duży. Ale to jeszcze nie chwila, żeby szedł pod powierzchnię. Na razie podpływa pod łódkę. Później ucieka w lewo pod dziób i za chwilę ciągnie pod rufę.
Jeszcze w trakcie łowienia wzmógł się wiatr. Linka kotwiczna zaczepiona o dulkę ustawiła łódkę w poprzek. Wiatr powoli przesuwa nas po łowisku. Na szczęście na kotwicy nazbierało się tyle zielska, że od dłuższej chwili stoimy w miejscu. Andrzej świetnie sobie radzi. Manewruje wędziskiem i długością żyłki. Szczupak pokazuje się blisko powierzchni. Mariusz, który stał w tym czasie na ławce, zobaczył go pierwszy i aż gwizdnął z wrażenia. Szczupak nurkuje, a kiedy podchodzi bliżej powierzchni i łodzi, ja również go widzę. Na łbie ma ogromną kępę zielska, z której wystaje ogon kilkunastokilogramowej sztuki. Dziwi mnie to.
Jest to sprzeczne z tym, co wiem o szczupakach. Po mojemu powinien dawno zgłupieć, a ten walcuje jak młoda wdówka.
Hol trwa, a ja w tym czasie mówię, że w Szwecji przy łowieniu szczupaków wędkarze stosują specjalne tuby. Żeby mniej walczyły. Kiedy są pod łódką, spuszcza się po żyłce plastikową rurę, z jednej strony zaślepioną. Zsuwa się ona szczupakowi na oczy, a on wtedy, potulny jak baranek, daje się wyciągnąć z wody. Nie używałem takiej tuby, ale niejeden raz mi się przytrafiło, że podczas holu szczupak trafił w zielsko. Jeżeli się nie spiął, to z zielskiem na głowie łatwo dawał się wyjąć.
Mariusz się ze mną zgadza. Andrzej nie mówi nic. Bolą go już mięśnie, które zmiękcza wysiłek i nerwowe napięcie. To musi być bardzo duży szczupak. Kiedy drugi raz podpłynął pod powierzchnię, oglądamy go jeszcze wyraźniej i oceniamy, już na pewno, na piętnaście kilo.
Miał chyba jednak więcej, ale ile, tego sie nie dowiemy, bo pękła żyłka na węźle.
Andrzej, chyba z wielkiego żalu – nawet jemu rzadko się trafia taka okazja – pomniejsza jego rozmiary. Żarnowieckie szczupaki, mówi, są długie i mają duże łby. Wie to, bo złowił ich tu już 359 sztuk. Jeden to miał 100,5 cm, ale ważył tylko 4,8 kg – stara się nas przekonać. My jednak wiemy, że ten, co popłynął z ripperem w pysku, do takich nie należał.
Tak naprawdę to chyba ja najbardziej żałuję tego szczupaka. Boże, jakie miałbym kapitalne zdjęcia! Nie ma jednak co jęczeć, tylko trzeba się brać do roboty. Łowimy.
Żal odfrunął z coraz silniejszym wiatrem. Przez jakąś godzinę trafiają do łódki dwa szczupaki, oczywiście złowione przez gospodarzy, bo ja nadal jestem zerowy. Rozmawiamy i obserwujemy, co się dzieje na jeziorze. Jest tu jeszcze kilka innych łódek, które co kilkanaście minut zmieniają miejsce. – Pewnie nie mają brań, chociaż łowią na żywce – twierdzi Andrzej, który zna siedzących w nich wędkarzy.
Podpływamy bliżej brzegu. Miejsca są przepiękne. Głębokość około dwóch metrów. Oczka wśród roślinności. Niestety, ślizga się po nich zbyt duża fala, która wprawdzie łowić jeszcze pozwala, ale szczupaczych brań nie mamy. Są okonie. Opuszczamy jednak to miejsce, bo nie one są celem naszej wyprawy. Teraz znów napływamy na podwodną wyspę. W północnej części jeziora jest ich kilka i przy spokojnej wodzie są z powierzchni widoczne. Ustawiamy łódkę w takim miejscu, by przy ewentualnym dryfie niosło nas po jej skraju.
– Mam! – krzyczy tym razem Mariusz.
Zakładam szerokokątny obiektyw i kładę się na ławce. Na matówce aparatu widzę niebo, wygięte wędzisko, spiętą twarz i palce, które układają się na korbce i szpuli kołowrotka stosownie do tego, na co pozwala sobie ryba.
Mariusz holuje delikatnie. Pozwala szczupakowi na dłuższe ucieczki, ale stara się go utrzymywać przy powierzchni, żeby nie nabrał zielska. Robi to skutecznie. Po kilkunastu minutach w przepastnym podbieraku ląduje olbrzymi szczupak. Ma metr i dwanaście centymetrów, a waży dziewięć i pół kilo.
Jesteśmy zadowoleni. Wiem już, po co Andrzej własnoręcznie zrobił podbierak, który niejednego wprawiłby w zdziwienie. Tak jak mnie, gdy wsiadłem do łodzi. Teraz służy nam za sztafaż i za narzędzie w czasie sesji zdjęciowej. Będzie
co pokazać. Zdjęcia takich szczupaków nie trafiają się zbyt często, a co dopiero podczas realizacji reportażu.
Jest ładna, słoneczna pogoda. Wiatr się wzmaga, ale wędkujemy nieprzerwanie, mimo że coraz trudniej jest prowadzić przynętę precyzyjnie.
Moje ręce nadal nie pachną rybą. Oni nadal mają jeszcze brania, ale szczupaki jakby z powodu fali stały się jeszcze szybsze. Są uderzenia, ale bez zapięć. Jednym słowem każde przeciągnięcie przynęt – ich i mojej – potwierdza, że to właśnie oni wypracowali najwłaściwszy sposób.
Dopiero teraz zaczynamy o tym rozmawiać. Mówią, że przy nich nie ja pierwszy miałem takie niepowodzenia. Inni też nie połowili, kiedy nie chcieli ich słuchać. Szczerze mówiąc już pod koniec łowienia, ale jeszcze przed tą rozmową, zacząłem się im baczniej przyglądać. Obserwowałem, jak jest pochylona szczytówka, w jakim tempie skręcają żyłkę, ale nie wiedzieć dlaczego umknęła mi rzecz najważniejsza – jaki tor zakreśla w wodzie przynęta. Dopiero kiedy sami zwrócili mi na to uwagę, spadła mi zaćma z oczu.
– Tu nie ma wielkiej filozofii – twierdzą zgodnie. – Trzeba tylko pamiętać, że nie każdego dnia szczupaki biorą tak samo. Na Żarnowieckim sprawdzają się trzy sposoby prowadzenia. Łowienie trzeba zaczynać od jednego z nich, trochę porzucać, później przejść na drugi lub na trzeci. Cudów nie ma, któryś będzie skuteczny. Jeżeli zmieniamy zabawa zaczyna się od nowa. Często w tym nowym miejscu biorą inaczej i na inny kolor gumy. A jakie są to prowadzenia? Najprostsze.
Pierwsze to prowadzenie nad dnem. Równe, jednostajne, czasami z niewielkim zachwianiem akcji. Im przynęta bliżej łódki, tym wolniej trzeba kręcić, żeby nie zmieniała głębokości. Dopiero kiedy jest całkiem blisko, należy zdecydowanie przyspieszyć.
Drugi sposób to prowadzenie lekkiej przynęty pod powierzchnią. Najlepiej około metra i należy sobie pomagać szczytówką, żeby ripper szedł jakby po schodach.
Trzecie prowadzenie: po dalekim wyrzucie kładzie się rippera na dnie i ściąga w jednostajnym tempie. Należy przy tym utrzymywać szczytówkę w takiej samej pozycji w stosunku do wody. Wtedy przynęta cały czas podnosi się do powierzchni. Brania są na różnych wysokościach. I dlatego ten sposób jest najbardziej efektywny. Jeżeli brania są tylko przy dnie, przechodzimy na pierwszy sposób. Kiedy szczupaki uderzają przy powierzchni, zaczynamy piłować pod lustrem wody.
Wiatr wypędził nas z łowiska. Przybijamy do brzegu. W pobliżu widać zabudowania szczytowo-pompowej elektrowni wodnej. W nocy, kiedy prąd jest tani, wodę z jeziora pompuje się do zbiornika górnego. Jest to wielka betonowa misa zbudowana na szczycie góry. W godzinach najwyższego poboru energii elektrycznej otwiera się zasuwy i woda, rurociągami o ogromnej średnicy, leci kilkadziesiąt metrów w dół, wprawia w ruch turbiny, a potem kanałem spływa z powrotem do jeziora.
W górnym zbiorniku są ryby, ale łowić tam nie wolno ze względu na duże skoki poziomu wody. Wędkowanie w kanale również jest zabronione, a właśnie tam czasami widać, jak spławiają się ryby. Ogromne płocie, ważące ponad kilogram, potrafią wyskakiwać w powietrze niczym łososie. Widać ataki szczupaków i potężnych okoni. Jednak łowić je można dopiero za wylotem kanału, od miejsca oznaczonego pływającymi bojami.
Dużą część wschodniego brzegu zajmuje teren niedoszłej elektrowni atomowej. W przyszłości ma tu stanąć elektrownia opalana gazem lub mazutem. Teraz w tej okolicy wędkarzy prawie nie widać, chociaż wszyscy wiedzą, że jest tu sporo ładnych okoni.
A w ogóle kto chce na Żarnowieckim łowić drapieżniki, musi mieć łódkę. Bez niej nie da rady, a z pożyczeniem jest duży kłopot, przynajmniej w sezonie. Ośrodki wczasowe, których nad jeziorem jest kilka, wprawdzie je mają, ale tylko dla swoich gości, a wypożyczalni brak.
Jezioro ma ponad 1400 ha, 7600 m długości, a jego maksymalna szerokość wynosi 2600 m. Linia brzegowa liczy 18 650 m. Do jeziora wpływa od zachodu rzeczka Bychowska Struga, a od południa Piaśnica, która wypływa w północnej części. Piaśnica, tuż za wylotem z jeziora, to też ciekawe łowisko. Czasami pokazują się tu trocie, ale najwięcej przyjemności daje łowienie okoni. Biorą często. Są też ładne płocie i krasnopióry, więc kiedy wiatr nie pozwala łowić na jeziorze, warto tutaj spróbować szczęścia.
Mariuszowi Bednarskiemu i Andrzejowi Wiznerowi
towarzyszył Wiesław Dębicki