środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaBez kategoriiSZWEDZKA PODLODÓWKA

SZWEDZKA PODLODÓWKA

W przeciwieństwie do zachodnioeuropejskich “miło śników sportu wędkowego” z początku naszego stulecia, wędkarze z północnej Słowiańszczyzny i Skandynawii uwielbiali wędkowanie spod lodu. Łączyło ich też wiele innych podobieństw i to co najmniej od średniowiecza. Pisałem już o zamiłowaniu do “dorożki” i, być może, skandynawskim pochodzeniu tego terminu. Inną charakterystyczną cechą tego obszaru była duża płynność granicy między wędkarstwem a rybactwem zawodowym, występowanie zjawiska w przedwojennej Polsce nazywanego wędkarstwem zawodowym, czyli obecność bardzo skutecznych wędkarzy, dla których wędka była także źródłem dochodu. (Zjawisko to ostatnio wyraźnie odżyło, “WP” wielokrotnie opisywał na przykład masowe zimowo-wiosenne wędkarskie połowy płoci na zarobek). Stąd też wiele narzędzi i metod połowu uznanych dziś za rybackie samołówki, było stosowanych także przez amatorów, a niektóre narzędzia “typowo wędkarskie”, jak choćby błystka, także przez rybaków zawodowych (tam “gdzie sieć nie dostawała”, albo dla czystej przyjemności w okresach przymusowej przerwy w łowieniu sieciowym). Do takich należały także wędki zimowe.


Najpopularniejsza była, oczywiście, podlodówka z błystką, której przedwojenni “anglomani” w ogóle odmawiali miana wędki. Pisałem też już (“WP” 2/96), że i podlodowa spławikowa płociówka sprawiała wiele radości zawodowym rybakom, między innymi z Jezior Trockich. Bardzo lubiane przez rybaków i amatorów były podlodówki żywcowe, w Polsce dziś wyłączone z wędkarstwa jako samołówki. Rysunek 1 przedstawia powszechną formę takiej wędki, na Lubelszczyźnie, od podwójnego haczyka, zwanej “kozulą”. Linka na drewnianym zwijadełku, lekko tylko zaklinowana w niewielkim nacięciu, łatwo się odwijała, gdy szczupak pochwycił przynętę. Istotną dla amatorów wadą takiej wędki był brak widocznych z daleka oznak brania.
Poradzili sobie z tym znakomicie Szwedzi (może pomysłodawcą był kto inny, ale tylko ze Szwecji mamy tę informację). Używali wprawdzie także podlodówek tutaj opisanych, ale za dużo bardziej atrakcyjne uważali łowienie odmianą tej wędki zaopatrzoną w sprężynowy sygnalizator brań (rys. 2).


Półmetrowe, wrzecionowate, płaskie wędzisko było jednocześnie łożyskiem dla drewnianego motowidełka z zapasem mocnej linki, osadzonego na drucianej osi z korbką w podłużnym otworze wędziska. Przedłużenie wędziska stanowiła 50-centymetrowa sprężyna z pojedynczego stalowego drutu z nieco zgiętym końcem i drewnianym, zwykle czerwonym, krążkiem pięciocentymetrowej średnicy przy końcu. Wędkę taką osadzano pionowo w lodzie przy skraju wykutej pierzchnią przerębli o średnicy od 30 do 50 centymetrów. Na solidnym pojedynczym haczyku wpuszczano do wody żywca i po odwinięciu odpowiedniej długości linki przyginano nad przerębel sprężynę, a linkę przewieszano przez jej zgięty koniec. W momencie brania szczupak uwalniał sprężynę, ta zaś bujała czerwonym kółeczkiem dając znak łowiącemu.

Sklepy oferowały takie wędki w kompletach po dwanaście sztuk, w skrzyneczkach specjalnie przystosowanych do transportu. Obie wersje zimowej żywcówki cieszyły się w międzywojennej Szwecji ogromną popularnością. Korzystali na tym dostawcy żywych płotek, którzy tworzyli wręcz monopolowe układy i mocno śrubowali ceny. Prostszej odmiany tej wędki częściej używali zwolennicy połowów bardziej masowych, którzy jednorazowo “obsługiwali” nawet sto przerębli.

Szwedzi wylegali tłumnie ze swymi żywcówkami na lód na przeciąg kilku dni i nocy w regularnych odstępach czasu. Wierzyli bowiem, że co czternaście dni, w rytmie faz Księżyca, szczupak zmienia zęby i wtedy nie żeruje. Przeręble kuli najchętniej przy ujściach rzek i strumieni do jeziora. Najwięcej brań mieli rano i wieczorem. (Tak szczegółowy opis jest możliwy dzięki relacji Wacława Szabłowskiego, polskiego leśnika pracującego w tym kraju, zamieszczonej w przedwojennym “Przeglądzie Rybackim”).

Zimowe żywcówki miały swoje odpowiedniki. Były to wędki odwijające się z widełek w kształcie procy (na północno-wschodnich polskich kresach zwane “żyrlicą”) oraz popularne “pęczki”, znane też jako “pupy”. Te ostatnie miały specjalne odmiany sportowe, zwiększające emocjonalną stronę połowu. Robiono je na przykład tak, by po braniu odwracały się czerwonym spodem do góry, dając w ten sposób znać czekającemu z łódką na brzegu wędkarzowi. O takim łowieniu opowiadali mi wędkarze z międzywojennej Grodzieńszczyzny.
Że to wszystko barbarzyństwo, mięsiarstwo itp. itd.? Malkontentom przypomnę, że w XIX wieku ulubionym sportem wielu wędkarzy angielskich było łowienie takie samo, ale z pływakami w postaci różnie pomalowanych pęcherzy popychanych przez wiatr po całym jeziorze. Brytyjscy miłośnicy wędkarstwa stali w tym czasie na brzegu przy swoich łódkach i robili wysokie zakłady, komu pierwszemu weźmie szczupak.

Że to instrukcja dla kłusowników? Nie można zakładać, że większość wędkarzy, czytelników “WP” to potencjalni “kłusole”. Tym ostatnim zresztą żadne instrukcje nie są potrzebne. Nie można też zakładać, że tylko my i teraz mamy patent na wyznaczanie tego, co “etyczne”, “sportowe” itp. Zresztą już się nam przyszło pogodzić z tak do niedawna pogardzanym łowiectwem podwodnym. W tym roku wraca, wywodząca się z tej części Europy i tylko tu długo potępiana, “dorożka”. Zmieniają się właściciele wód, zmniejsza liczba ograniczeń. Być może wkrótce zaakceptujemy jeszcze inne metody połowu, od których niegdyś się odżegnywaliśmy. Nawet jeśli nie, udawanie, że ich nie było, byłoby równie głupie, co śmieszne.

Wojciech Olszewski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments