piątek, 26 kwietnia, 2024

URWANY Z HAKA

Młody Łysy i Stary Gruby w jednej stali łodzi. To znaczy stali, jeśli ich zabolały tyłki od drewnianych ławek. Gdy im nogi zdrętwiały od stania – kucali albo kładli się na wyścielonym łachami dnie niepokaźnej jednostki pływającej. Stary miał czterdziestkę z hakiem, Łysy z 8 lat mniej.

Zakotwiczyli przy zrujnowanym pomoście u północnego, błotnistego w tym miejscu brzegu jeziora Komarze. Nad głowami mieli wiekowy i rozrośnięty dąb, otoczony wspinającym się na pagórki lasem, który z daleka mógł uchodzić za nieprzebytą prapuszczę. Któregoś dnia poprosili znajomego, aby ich w tym miejscu sfotografował, z 30 metrów od wody. Zdjęcie wyszło rewelacyjnie – samotna łódź z dwoma ryzykantami, a wokół egzotyczna zieleń. Pokazywali je później znajomym, twierdząc, że to jedyna ocalała fotka z ich wyprawy nad Orinoko, reszta bowiem utonęła po wywrotce czółna, spowodowanej przez gigantyczną arapaimę, rybę sumowatą, którą mieli na haku, ale okazała się silniejsza.

Z prawej mokło w wodzie kilka zwalonych drzew i ta tradycyjna kryjówka drapieżników bardzo ich początkowo podnieciła. Zniechęcili się dopiero po 25 zaczepach skutkujących utratą haków z żywcami, obrotówek, woblerów i rozmaitych gumek.

Po lewej ciągnęła się metrowa płycizna z żółtym piaseczkiem na dnie, na której opalało się kilka setek dwudziestocentymetrowych płoci. Te brały na wszystko – na robaczka białego, na kawałek czerwonego, na pęczak, na żółty ser, na ciasto albo i na kijankę. Nawet jeśli tylko 15 procent stada miało apetyt, bo były i takie, które podpływały do przynęty i, po obejrzeniu towaru, z obrzydzeniem pokazywały mu ogon, wędkarze mieli już pełne siatki zdobyczy.

Snuli plany, czy lepiej je opchnąć w pobliskim sklepiku rybnym (który w tej krainie jezior handlował głównie makrelą i mintajem), czy usmażyć i zakonserwować w occie, czy wreszcie wymienić cały połów na jednego 4-kilowego sandacza, u niedawno poznanego kłusownika Maksa. Taki bananowy interes wymagałby wlania w sprzedawcę znacznej dawki płynów rozweselających, co znów wiązałoby się z kosztami. Zmęczeni rachunkowością kumple odłożyli problem na później.

Młody otworzył futerał z zabytkową wojskową lornetką i, bez entuzjazmu ani większej nadziei, przepatrywał okolicę. A nuż o kilkaset metrów dalej, na przeciwnym brzegu coś się dzieje? Może gdzieś ukleje wzbijają się w powietrze, w panicznej ucieczce przed nagonką stada grubych okoni? Może jakiś tubylczy cwaniak ciągnie trzykilowe leszcze?

Wodził szkłami po trzcinach, zatoczkach, pomostach, a nawet kąpieliskach przynależnych do nielicznych tu kempingów. – Nuuuuuda – komentował. – Ale po chwili zachłysnął się własnym oddechem i wychrypiał:

  • Ale sztuka! Co za kawał mięsa! Niech mnie zdechły śledź powącha! Czegoś takiego w życiu nie widziałem!
  • No co jest, gadaj, sum, szczupak, łosoś? – bulwersował się Stary.
  • Sam zobacz – Łysy wręczył mu lornetkę. Azymut – wieża kościoła w Trzeszczu, dwa palce w lewo, bliżej dziewięćset – zameldował po wojskowemu.
    Stary wodził soczewkami po okolicy, szukał, aż znalazł i skrzywił się z obrzydzeniem.
  • Drogi kolego – rzekł tonem niedowierzającym – tyle lat się znamy, a nigdy nie ujawniłeś, że jesteś masochistą, w dodatku kochającym inaczej. To nie w porządku, nie sądzisz?

Młody na moment osłupiał, ale nie byłby wędkarzem, gdyby refleks go zawodził. – Zaraz, zaraz, powiedz mi, co ty widzisz, a ja ci powiem, co ja widziałem.
– Widzę – rozpoczął grobowym tonem Stary – zupełnie gołego faceta na pomoście, owłosionego jak goryl, i podobnie wyposażonego w walory męskie, który właśnie wprowadza do podbieraka szczupca między od 3 do 5 kilo. Jeśli cię tak zachwyciła budowa tego palanta oraz jego sukces wędkarski, to niestety, moja diagnoza jest prawidłowa, zboczuchu jeden.
-A żesz ty, ślepa babko jaskiniowa – zapienił się Młody Łysy. – Gdybyś się tak nie zapatrzył w tego goryla, tobyś dojrzał, że w zatoczce obok i poniżej, zażywa kąpieli coś rudego, rewelacyjnie zbudowanego i akurat wymachującego radośnie nad głową własnym stanikiem!
Stary przesunął szkła i sapnął z emocji. – Bardzo przepraszam – wystękał – w rzeczy samej masz rację, tyle, że teraz ona wywija majtkami…
Aale…

  • Co ci znów odbiło, że przechodzisz na niemiecki? Co tu mają do roboty węgorze? – zbulwersował się Łysy.
  • Nie marudź – odgryzł się Gruby – wiem, że aale to po niemiecku węgorze, ale chciałem oddać hołd niewieście. Starożytnym polskim komplementem – ale dupa.
  • Do wójta nie pójdziemy – zakończył spór młody. – Nie uważasz, że sztuka jest jak najbardziej wymiarowa?
  • Mało powiedziane – podbił stawkę Stary. – Daję jej czołową lokatę w tabeli rekordów.
  • No to startujemy – podniecał się Młody. Ten jej włochaty gościu, jest co najmniej dwa razy starszy. Mamy szanse.
  • Ale nie mamy kasy, którą on ma. Widziałem go, jak zajechał lexusem do tego pensjonatu dla VIP-ów. Wypasioną motorówę też trzyma na wodzie. Zresztą, ja do rudych pań mam uraz. Chcesz to bierz, jeśli dasz radę, ja się nie piszę. Powodzenia – podsumował Gruby.
    Łysy zadumał się na dobrych kilka minut.
  • No dobra, nawijaj, jak to było z tą rudą, co ci tak dopiekła. Zrzuć kamień z serca – zaproponował.
  • Jaki tam kamień, stare dzieje – machnął ręką Stary, ale po chwili zaczął zeznawać: – Spotkałem kiedyś dziewczynę marzeń. Uroda, figura, inteligencja, maniery – wszystko w moim guście, a gust miałem naonczas przesadnie wyrafinowany. Kumple straszyli, że rude są fałszywe, toteż przyglądałem się jej nieufnie przez kilka tygodni, podczas randek, które były cnotliwe jak przed wojną – kino, kawiarnia, spacer i żadnego erotyzmu, najwyżej buzi na do widzenia. Z tego przyglądania się wsiąkłem po uszy, zakochałem się jak sztubak, choć z wieku cielęcego wyrosłem dobre kilka lat wcześniej. Niepokoiło mnie tylko to jej żelazne postanowienie unikania seksu. –Jeszcze nie jestem gotowa, jeszcze za mało się znamy – wykręcała się. – Taka przyzwoita, czy taka wyrafinowana? – kombinowałem.

W połowie sierpnia zabrałem pannę nad swoje ulubione jezioro. Ona się poopala, ja sobie połowię, może przy okazji wyniknie coś ciekawszego…
W kempingu nad Jeziorem Czarcim, ta zręczna dotąd i sprawna dziewczyna zmieniła się ni stąd ni, zowąd w wyjątkową fajtłapę, ślamazarę i jędzę. W kuchni partaczyła najprostsze potrawy, tłukła naczynia i tylko cudem udawało jej się nie przypalić wody na herbatę. W lesie potykała się o każdy patyk, właziła w jeżyny i wzywała pomocy. Uporczywie zbierała goryczaki żółciowe upierając się, że to kozaki. O byle drobiazg wywoływała scysje z lokatorami sąsiednich domków. Po prostu jej nie poznawałem. Szczyt nastąpił piątego dnia, kiedy holowałem z łódki parokilowego szczupaka. Akurat w tym momencie musiała wstać, potknąć się i runąć do wody. Nie umiała pływać, więc musiałem skoczyć za nią, a rybę i niezły spining diabli wzięli. W momencie skoku nie byłem pewien, czy chcę ją ratować, czy udusić, na szczęście zimna woda ostudziła wściekłość. Do wieczora się do niej nie odezwałem i rano miałem zamiar się pożegnać. Ona też milczała, pochłonięta niekończącymi się zabiegami higienicznym, kosmetycznymi i upiększającymi. Pewnie się wybiera na orgię na Łysej Górze – pomyślałem złośliwie. Prawie zgadłem, wybierała się na orgię, tyle że nieco bliżej. Po zmroku nawiedziła moje łóżko… Anioł Rozkoszy (że posłużę się terminologią niezrównanej pisarki Mniszkówny). Brała mnie jak chciała, dyrygowała i dyktowała; przerobiliśmy pewnie połowę podręcznika pt. Kamasutra, a byłoby i więcej, gdyby nie to, że doprowadziła mnie do stanu śniętego dorsza. – Co w ciebie wstąpiło, skąd ta odmiana? – wydyszałem, gdy zacząłem odzyskiwać głos.

Wtedy odkryła, co jej w duszy gra, równie bezpruderyjnie i naturalnie, jak wcześniej odkryła swoje ciało. Mianowicie, studiowała, oprócz geografii (o czym wiedziałem) także psychologię (co do czasu ukrywała). Wybrała mnie na obiekt doświadczalny i teraz, używając fachowych terminów, z których znałem tylko wyraz “empatia”, opisywała moje reakcje na swoje wybryki. Wyszło jej, że jestem facetem zbyt może powściągliwym i hamującym emocje, ale jednocześnie tolerancyjnym, opiekuńczym, skłonnym do poświęceń i lojalnym. W sumie oceniła mnie na cztery z plusem, czyli więcej niż spodziewała się po jakimkolwiek facecie. Upojna noc była nagrodą za zdany test, a przed nami świetlana droga do ślubnego kobierca – planowała.

  • I jak to się skończyło? – spytał Młody. Z tego, co wiem, twoja żona ma wykształcenie w zupełnie innym kierunku.
  • Przebaraszkowałem przyjemnie z panią psycholog jeszcze cały weekend, a po powrocie grzecznie powiedziałem do widzenia. Wykręciłem się jakimś kitem, że mam powołanie do klasztoru. Ona wyczuła zgrywę i przyjęła to, jak zwykle, z klasą. Żadnych łez ani nalegań nie było.
  • Że też zostawiłeś taki skarb… – zastanowił się Młody.
  • Chyba ci słońce łysinę usmażyło – obruszył się Stary. – Ile można wytrzymać na co dzień z kobietą, która po metodzie wiązania krawata rozpozna, że w pracy dostałeś podwyżkę i w tajemnicy przed nią idziesz to oblać z kumplami? Albo ze sposobu, w jaki rozgrzebujesz jajecznicę na talerzu wywnioskuje, że wybierasz się na brydża, a nie na ważne zebranie. A poza tym nie lubię być manipulowany.
    I to zerwanie okazało się prawdziwym happy endem.
  • Nic a nic nie żałujesz? – dociekał Młody.
  • A ty żałujesz jeszcze tego sandacza, który ci zszedł z haka przed dwoma tygodniami?
  • Do pewnego stopnia – wyznał Młody.
  • Do pewnego stopnia, to może ja trochę też.
    Pod zwalonymi drzewami trzask i plusk zasygnalizowały wyskok jakiegoś giganta.
    No to do roboty – ożywili się wędkarze. – Nie czas żałować bab, gdy biorą ryby!

Feliks Lekkij

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments