Od parunastu lat uczę się wędkarstwa, tego wspaniałego hobby, do niedawna zastrzeżonego dla mężczyzn, a to właśnie mąż nauczył mnie i nasze dorosłe już dzieci tego stylu życia. Stylu życia w zgodzie z naturą. Mąż to wspaniały nauczyciel, przewodnik, a nade wszystko wielki przyjaciel i człowiek o dużej cierpliwości. Cała nasza rodzina wędkuje – połknęliśmy bakcyla i jest nam po drodze ze światem przyrody. Nauczyliśmy się od niego.
Myślę, że dzięki takiemu postrzeganiu wiem, w jakim pięknym miejscu mieszkam, ile piękna mnie otacza, jak cudowna, potężna i nieprzewidywalna jest i może być natura. Uważam, że wszyscy powinniśmy o nią dbać, uczyć się od niej i chronić ją przed degradacją i zniszczeniem. Daje nam przecież zdrowie, radość, wiele niezapomnianych przygód i wspomnień z przeżytych chwil. To właśnie są rzeczy bezcenne, mierzone nie wartością pieniądza, lecz wartością życia. Powinniśmy wszyscy o tym pamiętać i zatrzymać się, bo mamy jeszcze co chronić, o co dbać i z czego możemy wszyscy korzystać. Do woli wystarczy – uczyć się i chcieć tak żyć.
Polecam wszystkim bez względu na wiek: paniom – aby towarzyszyły swojej drugiej połowie, panom – aby zapraszali swoje drugie połowy nad wodę.
To wszystko dla wspólnego dobra – to zbliża i buduje związki. Gorąco namawiam i polecam.
Jedną z takich wspólnych z mężem przygód chciałabym Państwu opisać.
16 maja 2008 roku pojechaliśmy nad żwirownię z zamiarem: coś dla ducha i dla ciała. Były więc wędki, gazety, kawa, kiełbaski i piękna pogoda – słonecznie, wiatr południowo-zachodni. Przygotowani byliśmy na łowienie płoci, licznie występujących w tym zbiorniku. Płoć ma tu wspaniałe warunki bytowania i osiąga imponujące rozmiary. Piotrek – mój mąż – o dwa dni wcześniej złowił właśnie płocie (dwie z nich miały 39 i 35 cm), więc nastawiliśmy się na płocie, które były już po tarle. Żwirownia ta przez wędkarzy postrzegana jest jako woda chimeryczna, tutaj często nie sprawdzają się “bankowe” godziny, przynęty, wiatry, zachmurzenia. Przyroda i to, co żyje w wodzie, robią po prostu swoje i trudno je przechytrzyć.
Dzień chylił się ku zachodowi, kawa wypita, gazety przeglądnięte, kiełbaski zjedzone, tlenu w płucach pod dostatkiem – tylko ryby od rana ani widu, ani słychu. Ani u nas, ani po sąsiedzku. Obydwoje z mężem wędkujemy w tym dniu na drgającą szczytówkę i od tego parogodzinnego wpatrywania się zaczynam być rozkojarzona i trochę rozleniwiona. Łowisko mamy zanęcone, na haczyku kolejna już wymiana przynęty, pogoda sprzyjająca, wiatr również, jednak ryby odpłynęły w siną dal i moja czujność topnieje jak śnieg na wiosnę. Mimo że słońce grzeje dość mocno, ok. godz. 17 coś zaczyna się dziać. Najpierw dostrzegam drobnicę atakowaną przez okonki, później mąż ma branie, zacina i holuje 35-centymetrową płoć, a ja… no cóż, refleks mam, ale jakoś nie mogę go wykorzystać.
Przychodzi jednak wreszcie moja złota chwila, którą będę długo wspominać – mam piękne, pełne, choć trochę nerwowe przygięcie szczytówki z powtórką z rozrywki. Tym razem refleks nie zawiódł. Zacinam i… coś mam! Początkowo myślę, że to duża płoć lub karpik, ale nawet jak na dużą płoć, to jest zbyt waleczna. Chyba za bardzo. Szczytówka wędki Mikado Magic Feeder 330, hamulec gra piękną dla każdego wędkarza melodię tak głośno, że aż przybiega zaciekawiony sąsiad. Już nie wiem, co dalej robić. Próbuję pompować, bo żyłka się kończy, a ryba robi, co chce, więc zaczynam po babsku panikować. I znów z pomocą przychodzi mąż. Reguluje hamulec i mówi: Halina, pomału i spokojnie. Podziałało.
W miarę spokojnie pompuję i holuję zmęczoną już trochę rybę. Ale walka jeszcze trwa. Raz ryba wygrywa, raz ja. Wreszcie doprowadzam ją na wypłycenie i dopiero wtedy widzimy, kto zacz.
Naszym oczom ukazuje się piękny, wspaniały kleń. Mąż sprawnie podbiera i odhacza rybę. Cudo natury – mieni się na trawie wieloma kolorami srebra. Okazała, klocowata, ubrana w srebrne łuski – ikrzyca, przyszła mama. Jest cudna. Wiem, że ją wypuszczę. Teraz już bardzo się spieszymy. Ważenie i mierzenie. Szybkie zdjęcia (z braku laku na ręczniku kąpielowym), a potem ze mną – i ryba odzyskuje wolność. Patrzę z satysfakcją, jak odpływa.
Mam nadzieję, że żyje, rośnie, wydała potomstwo i sprawi być może innej wędkującej osobie taką wielką frajdę, jaką sprawiła mnie. Szczególnie dedykuję te życzenia – przez babską solidarność – wędkującej pani.
W naszej wędkującej rodzinie w gatunku kleń prowadzi kobieta. Chociaż moi panowie – mąż i syn – też mają się czym pochwalić, to ja jestem ciut lepsza. Na razie. Bez zbytniej rywalizacji gramy dalej. I chcemy tak dalej grać.
Tego dnia już nie wędkowałam. Wystarczyło wrażeń – dostałam od przyrody prezent, którym chciałam się pochwalić swoim dzieciom – Oli i Michałowi, uczącym się i pracującym za granicą. Wysłałam wiadomość przez internet. Bardzo się cieszyły i zapowiedziały rewanż w czasie urlopu w Polsce. A i mąż jest dumny i promienieje z radości.
Zdjęcie to pozwalam sobie przesłać również na ręce Redakcji, aby zobrazować swoje opowiadanie.
Rybę tę traktuję jako dodatkową nagrodę za czas spędzony wspólnie z najbliższą mi osobą – nad wodą, w otoczeniu pięknej natury i cudownej przyrody.
Dodatkową nagrodę, którą polecam wszystkim bez względu na wiek, płeć, zawód i pokutujące jeszcze tu i ówdzie stereotypy.
A kilku osobom, które oglądając zdjęcia, pytały mnie, dlaczego rybę wypuściłam, powiem raz jeszcze: jesteśmy tylko gośćmi w tej świątyni przyrody i powinniśmy wszyscy uszanować prawa rządzące światem natury, która nas otacza.
Tak uważam i pod tym się zawsze podpiszę.
Do zobaczenia nad wodą.
Serdecznie pozdrawiam
Halina Mikołajczak