sobota, 27 kwietnia, 2024

Mariusz z Andrzejem w pośpiechu ładowali wędkarski chłam do przepastnego bagażnika. Plecak, torba, wodery, potem znowu plecak, prostownik, akumulator, silniczek, liny kotwiczne…

Jak każdej jesieni, wybierali się na parę dni na Paklicko, malownicze jezioro niedaleko Świebodzina, położone pośród sosnowych lasów. Paklicko ma charakterystyczny kształt nerki, wyspę, kilka górek i blaty podwodnych łąk. Lubią tam wędkować amatorzy okoni, szczupaków i w ogóle spiningu.

Rybołap stał obok auta, przyglądał się
kolegom i czekał na swoją kolej.

  • No, guzdrały, długo jeszcze będziecie marudzić? Zostawicie chyba i dla mnie trochę miejsca? – zagadnął.
  • Jeszcze tylko wciśniemy kije i już – usłyszał odpowiedź.
    Andrzej wsuwał uzbrojony złożony spining. Układał go delikatnie z tyłu bagażnika na załadowanych już pakunkach. Gdy skończył i zrobił krok do tyłu, poczuł, że w ręce coś mu utkwiło. Syknął, grymas bólu wykrzywił mu twarz.
  • Ożesz ty, w mordę!… Wbiłem sobie w łapę kotwiczkę – wycedził przez zęby.
    Mariusz z Rybołapem z troską oglądali jego rękę. U nasady kciuka, po wewnętrznej stronie dłoni, dyndał srebrny meps komet nr 5 w czerwone kropki. Grot jednego z haków kotwicy przebił ciało i wystawał na zewnątrz. Z rany obficie kapała krew.
    Mariusz odwrócił wzrok. – Aleś się urządził! Paskudnie to wygląda.
  • Dzięki, że mnie uspokajasz. Nie ma to jak dobry kolega, co to umie dodać rannemu otuchy – z przekąsem odparł Andrzej. Z emocji i bólu lekko pobladł. Odpiął błystkę z agrafki i uniósł rękę wysoko nad głowę, żeby powstrzymać krwawienie.
    Tymczasem Rybołap wygrzebał z plecaka monterskie kleszcze, wodę kolońską i podszedł do pechowca.
  • O, moja ulubiona blaszka! – próbował żartem rozładować napiętą atmosferę. – Widzisz, jaka łowna, jeszcześmy dobrze nie zaczęli, a już taka sztuka na rozkładzie.

Andrzej zmarszczył brwi, przeniósł wzrok z Mariusza na Rybołapa, zamierzał odpowiednio zareagować na żart, gdy spostrzegł naszykowaną wodę kolońską i kleszcze.

  • Czyś ty zgłupiał? Co chcesz zrobić? – odsunął się gwałtownie w tył i opędzał zdrową ręką. – Zostaw! Ani się waż!
  • Chcę ci pomóc! Przestań się zachowywać jak histeryczna baba. – Stanowczym tonem Rybołap próbował przejąć inicjatywę. – Nie wygłupiaj się! Utnę grot, a ty sobie sam wyjmiesz hak i po krzyku.
  • Sam sobie utnij. Nie jesteś przecież chirurgiem. Może trzeba szyć? Poza tym woda kolońska może być za słaba. Co będzie, jak się wda jakieś paskudztwo?
  • To daj spirytus! Odkąd się znamy, jeszcze nigdy nie wybrałeś się na ryby bez spirytusu!
  • Cooo!? Marnować spirytus? Co to, to nie! Chcę do lekarza – uparł się na dobre.
    Mariusz przytomnie analizował sytuację. – Jesteśmy przy Klęsczkowskiej. Tu całkiem blisko, przy Kraszewskiego, jest szpital. Wprawdzie psychiatryczny, ale z taką raną chyba sobie poradzą.
    Andrzej spiorunował go wzrokiem. – Do czubków nie pójdę! – zawołał histerycznie. Po chwili dał się jednak przekonać i wszyscy bez słowa wsiedli do auta.
    Do szpitala weszli z pewną tremą. Andrzej posuwał się przodem. Rękę trzymał wysoko uniesioną, a koledzy dreptali tuż za nim. Na schodach i korytarzach panował ożywiony ruch. Mijający ich lekarze i pielęgniarki nie zwracali jednak na nich żadnej uwagi. Dotarli do izby przyjęć. Przyjął ich starszy, budzący zaufanie lekarz. Spojrzał znad okularów najpierw na Andrzeja, potem na jego uniesioną rękę, w końcu jego uwagę przykuła błystka.

Andrzej tłumaczył powód wizyty bardzo powoli, zwracając uwagę na dobór słów i sformułowania. Mówił głośniej niż zwykle, wyraźnie, nie połykał końcówek. Lekarz słuchał czas jakiś w milczeniu, potem gestem ręki uciął tę rozwlekłą relację, przeniósł wzrok z błystki na Andrzeja i powiedział do niego:

  • Bardzo dziwnie, nienaturalnie się pan zachowuje. Ja nie mam kłopotów ze słuchem, więc może pan mówić zwyczajnie, to znaczy ciszej. Poza tym też jestem wędkarzem. I to jest pana szczęście w nieszczęściu.
    Dało się wyczuć, że lekarz jest rozbawiony niecodzienną sytuacją i z trudem zachowuje powagę. Rybołap z Mariuszem nie dali rady i dyskretnie chichotali. Lekarz wstał, podszedł do pacjenta i poprosił z wyczuwalną ironią:
  • Nic tu nie poradzę, jeżeli nadal będzie pan podtrzymywać sufit. Zechciałby pan już opuścić rękę?! – Andrzej posłusznie wykonał polecenie. Lekarz obejrzał ranę, pochwalił mepsa za jego łowność, skrzywił się, dostrzegając tępą kotwiczkę i zastanawiał się głośno:
  • Najprościej byłoby odciąć grot, wyjąć haczyk, zdezynfekować ranę, opatrzyć i po sprawie. Tylko nie bardzo wiem, czym go odciąć. To jest przecież szpital psychiatryczny, a nie chirurgia. Nie mamy tu takiego sprzętu.
    Z pomocą pospieszył Rybołap:
  • Może kleszczami? – zaproponował, wydobywając z kamizelki przydatne nad wodą narzędzie. Andrzej aż podskoczył, posłał koledze wściekłe spojrzenie, ale się nie odezwał.
    Lekarz przyjął propozycję z ulgą i radością. – Nooo, o to chodziło! Dawaj pan!
    Andrzej ostatni raz próbował zaprotestować, już otwierał usta, lecz w końcu machnął zdrową ręką i poddał się bez walki. Cały zabieg trwał może dwie – trzy minuty. Rana została zdezynfekowana i opatrzona. Lekarz zwrócił Rybołapowi kleszcze, błystkę i na pożegnanie złożył im stosowne życzenie:
  • Połamania kijów!
    Druga część ekipy czekała na stacji benzynowej w Leśnicy, gdzie umówili się na zbiórkę. Ustalona godzina dawno już minęła, Zbychu zaczął się niepokoić, więc Raduś nie wytrzymał i przez komórkę sprawdził przyczynę spóźnienia.
  • Cześć! Gdzie jesteście!? Czekamy i czekamy!
  • W szpitalu. Właśnie wychodzimy – szybko wyjaśnił Rybołap.
  • W szpitalu? Jakim szpitalu? Co się stało? – zaniepokoił się Raduś.
  • Na Kraszewskiego. Musieliśmy pomóc Andrzejowi.
  • Na Kraszewskiego? Coś z głową?
  • Nie, Andrzej rano zaczął już łowić. Sam się złapał na wędkę i trzeba było do lekarza.
  • Aaa – z ulgą odetchnął Raduś.

Do Nowego Dworku dotarli pod wieczór. Najpierw pobiegli przywitać jezioro i odetchnąć rześkim wilgotnym powietrzem. Potem szybko rozlokowali się w wynajętym domku. Mariusz z Rybołapem zajęli się kolacją, reszta uzbrajała wędki. Andrzej wręczył każdemu mocno zziębniętego i zapuszkowanego żubra, a sam rozluźniał się koktajlem, który składał się głównie z nieodłącznego i z takim poświęceniem ochranianego spirytusu. Po rannych przejściach najbardziej ze wszystkich potrzebował odprężenia i relaksu. Siedział przy stoliku i sącząc swój trunek zachwalał jego zalety. Fachowo tłumaczył jak raczyć się kulturalnie i bezpiecznie, by się zanadto nie sponiewierać.
Widać miał doświadczenie w tych sprawach, bo wkrótce humor wrócił mu całkowicie. W przypływie coraz cieplejszych uczuć podszedł do Rybołapa i zagadał do niego mową rymowaną: Kac ci niegroźny chłopczyku słodziutki, gdy umiar do wódki zachowasz malutki.

Potem na moment spoważniał i podziękował koledze za pomoc. – Dzięki stary, dobry z ciebie kumpel. Zachowaj na pamiątkę tego francowatego mepsa. Przyda ci się do twojej kolekcji. – Koledzy wiedzieli, że obdarowany bardzo sobie te przynęty cenił.
Rybołap wyjął z kieszeni pokaźną obrotówkę, obejrzał uszkodzoną kotwiczkę i zabrał się do jej wymiany, sącząc przy tym podsuwany przez Andrzeja “bezpieczny” napój. Dobrał nową kotwiczkę, zespolił ją z błystką kółeczkiem łącznikowym. Z widocznym zadowoleniem oglądał naprawione cacko.

  • Srebrny komet numer 5 w czerwone kropki to najlepsza blacha na szczupaki, gdy są wybredne i słabo kąsają – zachwalał przynętę. – Kiedyś, na Jeziorze Drawskim… – zaczął wspominać, ale koledzy natychmiast przerwali mu zgodnym chórem.
  • Tak, tak, wiemy! Piętnaście lat temu trzymałeś na kiju szczupaka, który miał łeb jak pniak, oczy jak spodki, a zęby – szkoda gadać! Jeździł i jeździł po całej zatoce, a w końcu wyszedł na brzeg i ci wp…
    Rybołap nie dał im dokończyć. – Nie to nie. Idę spać – obruszył się. Wstał, odstawił do kąta uzbrojony spining i ruszył do łazienki. Salwa śmiechu wpadła do niej zaraz za nim. – Zobaczymy jutro na zawodach – odgrażał się złośliwcom. – Zobaczymy, kto co wyciągnie i komu będzie wesoło, a komu nie.
    Odkręcił wodę i rozkoszował się ciepłem kojącego prysznica. Miał wrażenie, że łazienka się lekko kołysze. “Bezpieczny napój” Andrzeja robił swoje. Przemknął z łazienki do pokoju i z radością wślizgnął się do świeżej, wykrochmalonej pościeli. Zanim przyłożył się do poduszki, wystukał w komórce numer telefonu:
  • Witaj! – usłyszał po chwili w słuchawce.
  • Cześć Krzychu. Gotowy?
  • Jasne, umowa to umowa.
  • O której będziesz?
  • Dziesiąta trzydzieści, góra jedenasta.
  • Bądź na spadzie, przy Plaży Wrocławiaków. Trafisz?
  • Jasne, możesz być spokojny, wszystko przygotowane.
  • Ciągle jeździsz tym niebieskim busem?
  • Oczywiście. Nie stać mnie na nic nowszego. No to do jutra!
  • Do jutra. – Rybołap się rozłączył, wtulił w poduszkę i powoli odpłynął w krainę sennych marzeń.
    Rozbrykani koledzy ani myśleli iść w jego ślady. Kończyli montować sprzęt i rozważali, jaką przyjąć taktykę na jutrzejsze zawody. Każdy miał swoje sekretne patenty, sprawdzoną technikę łowienia i ulubione miejsca połowów. Gumka, blaszka, a może woblerek? – dumali grzebiąc w pudłach z przynętami.

Raduś był w tej paczce najmłodszy. Zawsze tryskał humorem, na każdą okazję miał gotowych kilka dowcipów. Jego tajną wędkarską bronią były gumki. Miał ich całe pudła. Różne – oryginalne, poprzerabiane, ubarwione naturalnie i fantazyjnie. Jako fanatyk gum z niechęcią odnosił się do blach, które uważał za przynęty toporne i prymitywne. Podszedł do wędki Rybołapa, wziął mepsa do ręki i skrzywił się z niesmakiem. – Jak na taką choinkową ozdobę można złapać rybę? – postawił sam sobie pytanie i zaraz na nie odpowiedział. – Tylko niedoświadczone, chore, ślepe albo zmęczone życiem osobniki mogą się na to nabrać – drwił w najlepsze.

Gdyby ktoś teraz na niego spojrzał, z łatwością dostrzegłby nagły błysk w jego oczach i szelmowski uśmiech na twarzy. Raduś wyjął z pudełka czarny wodoodporny mazak i zaczął wprawnie błystkę zaczerniać. Najpierw skrzydełko, dokładnie z jednej i drugiej strony, potem korpus, aż wszystko zmieniło kolor z błyszczącego srebra na matową czerń. Widać było mu mało, bo odszukał plecak Rybołapa i wyjął pudełka z blachami. Usiadł i systematycznie, błystka po błystce, przemalował je na czarny mat. Zadowolony z dowcipu, pochwalił się kolegom.

  • Ponoć to takie markowe przynęty, a przez jeden wieczór całkiem sczerniały! Ciekawe, co zostało z ich legendarnej łowności. O tym zapewne dowiemy się jutro od Rybołapa.
    Psikus Radusia został skwitowany salwą gromkiego śmiechu.
    W tym czasie Rybołap śnił o swoim wielkim jak kłoda szczupalu, nieświadom, że tuż obok dowcipnisie bawią się w najlepsze jego kosztem.
    O szóstej trzydzieści rozdzwoniły się wszystkie komórki, tworząc kakofonię trudną do opisania, a cóż dopiero do wytrzymania. Obudzeni tak brutalnie wędkarze gramolili się z łóżek. Raduś z artystycznym nieładem na głowie, podkrążonymi oczami, użalał się słabym chrypiącym głosem:
  • Oj, to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej! – Wyraźnie nie był w nastroju do żartów. W skupieniu pakował do plecaka wędkarskie akcesoria. Rybołap przeciwnie, wyspany i wypoczęty, tryskał dobrym humorem. Pochylił się do młodszego kolegi i kpił w najlepsze: – Co, główka boli? – i zaraz popisał się zgrabną rymowanką:
    Budzik przeklęty!
    Budzę się spięty
    Ciemno na dworze
    O Boże, Boże!
    Oczy przecieram
    Budzik cholera!
    Co mi odbiło!?
    Pięknie się śniło…
    Ładna dziewoja
    Już prawie moja…
    Nagle olśnienie:
    Dziś rybaczenie!
  • Daj spokój! – odburknął Raduś. Był kompletnie bez formy. Niechętnie zabrał się do śniadania.
    Godzinę później odbijali z przystani dwoma łodziami. Zawody rozpoczęte! Płynęli tam, gdzie do jeziora wpadała rzeczułka Paklica. Pierwszorzędne miejsce na szczupaki i okonie.

Przywitała ich rześka bryza, która niosła przyjemny, wilgotny zapach wody. Zapowiadał się ciepły, słoneczny, jesienny dzień. Błękit nieba tylko gdzieniegdzie znaczyły pierzaste obłoczki. Po tafli jeziora ślizgały się resztki rzednącej mgły.

W drodze do ujścia Paklicy zatrzymali się na “ziółkach”. Tak miejscowi wędkarze ochrzcili podwodną górkę po drugiej stronie jeziora, naprzeciwko ośrodka wypoczynkowego. Było to rozległe śródjeziorne wypłycenie, blat o głębokości półtora metra, porośnięty rdestnicami i osoką aloesową, zwaną szczupaczym zielskiem. Blat rozciągał się na przestrzeni około dwustu metrów od bagnistego brzegu jeziora i blisko stu metrów od trzcinowej wyspy. Wyrośnięte rdestnice układające się wstęgami na powierzchni jeziora powodowały, że woda nad górką, inaczej zmarszczona przez wiatr, wyraźnie odcinała się od pobliskiej głębiny.

Wiatr osłabł. Wędkarze postawili łódki w dryf i sięgnęli po spiningi. Raduś celowo wybrał inną niż Rybołap łódkę i teraz obserwował go z bezpiecznej odległości.

Rybołap odpiął przynętę z zaczepu, ze zdziwieniem zatrzymał wzrok na błystce, przetarł oczy, potem błystkę. Przyjrzał się uważniej, podniósł sczerniałego mepsa do światła, zmrużył oczy, zastanawiając się nad zagadką. Trwało to wyjątkowo długo, aż wreszcie zaskoczył.

  • Szczeniackie wygłupy! – warknął i wyjął pudełko z blachami. Otworzył wieczko i zastygł w bezruchu. W środku wszystkie blachy, co do jednej, też były czarne. Wepchnął pudełko w głąb plecaka, odszukał wzrokiem drugą łódkę, złożył ręce w trąbkę i ryknął w jej stronę.
  • Raduś, jak wrócimy na brzeg, to ci nogi z d… powyrywam! Ale najpierw wetknę ci w zadek rozżarzony do czerwoności żelazny pręt. Zimnym końcem!
    Po chwili wiatr przyniósł z drugiej łódki śmiech Radusia i towarzyszącego mu kumpla. W łodzi Rybołapa Andrzej ze Zbyszkiem na wszelki wypadek woleli się nie odzywać. Andrzej wydawał się całkowicie pochłonięty wiosłowaniem. Zbyszek, widać mniej strachliwy, zapytał:
  • O co chodzi z tym prętem?
  • Czytałeś Wańkowicza? – Rybołap odpowiedział pytaniem i nie czekając wyjaśnił: – Żeby nikt nie mógł mu z zadka tego żelastwa wyjąć!
    Andrzej zaproponował Rybołapowi największego rubleksa, jakiego miał. Blacha numer 6, ze srebrnoczerwonymi akcentami i o nienagannej pracy, od razu przypadła mu do gustu. Zaczęło się biczowanie wody. Każdy po swojemu, wykorzystując lata doświadczeń, próbował oszukać czające się w toni drapieżniki.

Obławiali ziółka dobrą godzinę. Oprócz rozpromienionego Radusia nikt z paczki nie mógł się pochwalić rybą. Dyżurny żartowniś wydłubał parę ładnych okoni i nie ukrywał, że ma apetyt na puchar. Szczupaki i okonie nie żerowały zbyt intensywnie, ale wszyscy mieli nadzieję, że to się wkrótce zmieni. Łódki, popychane podmuchami wiatru, spłynęły na skraj płytkiej i głębokiej wody. Załoga jednej z nich rzucała przynęty w stronę głębi, druga ekipa ściągała je z płycizny w dół po stoku.
Rybołap, nieco zniechęcony brakiem powodzenia, prowadził darowanego rubleksa zmieniając jego tempo i tor, gdy poczuł wyraźne trącenie. Natychmiast się ożywił. Teraz staranniej kontrolował pracę przynęty. Urozmaicał jej ruch. Nie czekał długo. Szczupak zaatakował i niemal wyrwał mu kij z ręki. Wygięta w kabłąk szczytówka z pluskiem pacnęła o wodę. Jazgot kołowrotka informował, że plecionka umyka ze szpuli w sprinterskim tempie. Ryba nie żartowała, w pierwszym etapie ucieczki była nie do zatrzymania.

Po kilkunastu metrach drapieżnik w panice dopadł dna. Potężnymi machnięciami ogona wbił się w zielsko, podrywając obłok mulistej zawiesiny. Uwolnione bąble dennych gazów obficie wyskoczyły na powierzchnię, zdradzając miejsce jego schronienia.

Rybołap sapnął w napięciu i rozpoczął zabiegi, by skłonić rybę do opuszczenia kryjówki. Lekko dokręcił hamulec i zaczął pstrykać palcem w naprężoną plecionkę. Skutek był natychmiastowy, jednak nie taki, jakiego się wędkarz spodziewał. Ryba, w reakcji na drażniące sygnały, jeszcze głębiej wwierciła się w pokrywający dno roślinny dywan. Kolejna porcja bąbli wydostała się na powierzchnię.

Andrzej ze Zbyszkiem przyglądali się temu z zaciekawieniem. Raduś z Mariuszem podpłynęli swoją łódką bliżej i także kibicowali w napięciu. Niezrażony chwilowym niepowodzeniem Rybołap zmienił taktykę. Wyciągnął z kieszeni kawałek twardego styropianu i zaczął jeździć nim po plecionce. Kocia muzyka i drgania przesyłane do szczupaka tym razem pomogły. Drapieżnik wystrzelił do przodu, zrobił kilkunastometrowy odjazd i ponownie przymurował przy dnie. Rybołap podniósł kij i spróbował go oderwać. Szczupak powoli ustępował. Z początku nieznacznie, lecz z każdą chwilą wyraźniej, dawał podciągać się do powierzchni. Kiedy już się wydawało, że walkę przegrywa, zaskoczył wszystkich. Zrobił świecę, wyskakując wysoko nad wodę.

Zaprezentował się w całej okazałości. Mierzył chyba metr ze sporym okładem. Był pięknie wybarwiony. Miał ciemnooliwkowy, prawie czarny grzbiet, zielonkawe boki nakrapiane jaśniejszymi plamkami, srebrzystobiały brzuch, czerwonawe płetwy, teraz naprężone. Wygięty w łuk, efektownie stojąc na ogonie, trzepał rozwartą paszczęką bryzgając dookoła wodą. Usiłował wypluć trzymające go żelazo. Trwało to może sekundę, po czym zwalił się do wody z potężnym pluskiem, wzniecając fontannę rozbryzgów. Jego widok i demonstracja siły zrobiła wrażenie.
Kolejny odjazd, który potem nastąpił, uzmysłowił łowcy, że zapięta ryba nie będzie łatwą zdobyczą. Pozostali patrzyli jak urzeczeni. Raduś obserwował z zazdrością emocjonujące zmagania. Tak bardzo chciał dokopać Rybołapowi i zdobyć puchar, a tu jak na złość wygrana wymykała mu się z rąk.

Szczupak znów zatrzymał się przy dnie. Rybołap cały czas miał napiętą linkę i kontrolował sytuację. Zaczął od nowa podciągać szczupaka do powierzchni. Pompując mozolnie, odzyskiwał plecionkę. Nagle opór puścił! Zaskoczony wędkarz zachwiał się i omal nie wypadł z łodzi, tracąc równowagę. Linka zwiotczała, smętnie zwisając ze szczytówki spiningu.

  • Poszedł – krótko skomentował pechowiec. Zwinął plecionkę, spojrzał na końcówkę zestawu i wszystko stało się jasne: agrafka była rozgięta. – Nieatestowana – ocenił zgodnie z prawdą. Usiadł, westchnął ciężko i niezrażony porażką uzbroił zestaw na nowo. Tym razem bez agrafki.
    Przy ujściu Paklicy było nieźle. Każdy zaliczył po szczupaku, oprócz Radusia. Rybołap dorzucił jeszcze trzy okonie, nieznacznie wyprzedzając dotychczasowego lidera. Przeczesali miejscówkę dokładnie, wzdłuż i wszerz, od dna do powierzchni i z powrotem. Nic! Skończyło się. Brania ustały.

O wpół do jedenastej skierowali łódki do następnego obiecującego miejsca. Był nim spad przy Plaży Wrocławiaków. W kwadrans dopłynęli na miejsce. Las w tym miejscu odsunął się od jeziora, tworząc pokaźną trawiastą polanę z sympatycznym, piaszczystym zejściem do wody. Doskonałe miejsce na biwak, od lat w wakacje zajmowane przez turystów z Wrocławia. Na polanie, przy leśnym dukcie prowadzącym tuż nad wodę, stał niebieski busik na wrocławskich numerach, ale w pobliżu nikogo nie było widać. Graniczący z trzcinami pomost także był pusty. Nie obawiając się, że komuś przeszkodzą, zabrali się więc do wędkowania.

Zakotwiczyli łodzie blisko siebie jakieś dwadzieścia pięć metrów od brzegu. Za pasem trzcin dno raptownie opadało na sześć, może osiem metrów. Gdzieniegdzie leżały na nim głazy, tworząc doskonałą kryjówkę dla nielicznych tu, ale dobrze wyrośniętych drapieżników. W porach żerowania szczupaki wypadały z niej jak torpedy w kierunku wypłycenia, siejąc popłoch i spustoszenie wśród gromadzącej się tam drobnicy.
Rybołap wyraźnie odpuścił. Łowił teraz jakby od niechcenia, niedbale rzucał przynętę to tu, to tam, bez żadnego pomysłu. Skupiony był całkowicie na obserwowaniu poczynań Radusia. Nagle powszechną uwagę zwróciło potężne chlupnięcie. Wszyscy jak na komendę spojrzeli w tamtym kierunku. Dwadzieścia metrów od nich skotłowaną wodę znaczył potężny wir.

  • Ale przywalił, dwucyfrówka jak nic – zawyrokował Rybołap. – Zaraz spróbuję go dopaść. – Wziął zamach, lecz nie zdążył rzucić, bo Raduś był szybszy. Jego blisko 20-centymetrowa guma chlapnęła w wodę dwa metry za rozchodzącymi się jeszcze na wodzie kręgami. – Zobaczymy, komu uderzy i kto będzie lepszy – drażnił Rybołapa, zachęcając go do pojedynku.
  • Próbuj, może będziesz miał farta – usłyszał w odpowiedzi. Rybołap odłożył spining, czekał co będzie dalej.

Raduś zamknął kabłąk i też czekał, aż przynęta opadnie na dno. Nie zdążyła! Poteżne targnięcie, wygięta wędka i przeciągły wizg kołowrotka dobitnie dały znać, że Raduś rzeczywiście miał dziś w życiu farta, a na kiju kawał ryby. Szczęśliwiec fachowo zabrał się do rzeczy. – Kotwica w górę, bo może się zaplątać – zarządził. Dokręcił hamulec. Jazgot kołowrotka nieco przycichł i zmienił ton, ale ryba nadal bez trudu wybierała linkę i zdecydowanie ciągnęła ku głębinie.

Pozostali wędkarze pozwijali swoje wędki, by koledze nie przeszkodzić. Mariusz sięgnął po aparat. Kibicowali w milczeniu
Raduś z niepokojem patrzył na szpulę, bo plecionki szybko ubywało. Jeszcze raz dociągnął hamulec, ryba stanęła.

  • Już się bałem, że jej nie zatrzymam. Teraz ja postawię ci swoje warunki, rybko – gadał do siebie, dodając sobie pewności. Zaczął nawijać linkę. Łódka metr po metrze płynęła w kierunku ryby. Szczupak – bo cóż by to mogło być innego? – przymurował do dna na dobre, ani drgnął. Ożył, kiedy w to miejsce padł cień łodzi. Oderwał się od dna i parę metrów odjechał. Powtarzało się to za każdym razem, gdy się do niego zbliżali. Radusiem targały sprzeczne uczucia. Raz czuł, że już wygrywa, po chwili nachodziły go wątpliwości.
    Tak minęło dobre pół godziny. Kolejna próba podciągnięcia zdobyczy do powierzchni prawie się udała. Woda się zakotłowała i przez moment było widać ciemne masywne cielsko.
  • To sum!!! Nie szczupal, tylko sum! I to JAKI! Skąd on się tu wziął?! Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tu wyjął suma – monologował rozgorączkowany Raduś. – Widzieliście to co ja?
  • Chyba masz rację, wygląda to na suma – przytaknęli nie mniej zdziwieni kompani.
    Tymczasem ryba zmieniła kierunek ucieczki. Dużym łukiem skierowała się do brzegu, holując łódkę już z wyraźnym trudem. – Aha, idzie w zawady, znaczy już się zmęczył. No to jesteśmy w domu. – Raduś próbował odgadywać strategię ryby. Do odzyskania pozostało mu może dwadzieścia metrów plecionki.

To, co nastąpiło potem, było zupełnym zaskoczeniem. Ryba jakby złapała drugi oddech. Targnęła w jedną i drugą stronę, na powierzchnię wyskoczyły wielkie banie powietrza, potem jak lokomotywa popędziła do brzegu. Raduś w ostatniej chwili poluzował hamulec. Solidna plecionka pewnie by wytrzymała, ale wędkarz jak nic wypadłby za burtę albo musiałby puścić wędkę. Nie pojmował, co się dzieje. Wodny potwór wybrał kilkadziesiąt metrów linki i ani myślał się zatrzymać. Już blisko brzegu chlapnął raz i drugi na powierzchni, pokazując smoliste cielsko. – Zaraz ugrzęźnie na mieliźnie. Co on robi??? – zdumiewał się zupełnie skołowany Raduś. Po skroniach ciekły mu strużki potu, ręce nerwowo drżały, a na policzkach miał wypieki.

Tymczasem “sum”, chlapiąc na powierzchni, zaczął się niespiesznie gramolić z wody. Plecionka wraz z ripperem oplątywała przegub jego prawej ręki. Na pożegnanie nurek przyjaźnie Radusiowi pomachał, wyszedł na brzeg, zdjął ociekający wodą czarny skafander, wsiadł do niebieskiego busika i powoli ruszył ku ścianie lasu. Chwilę później nad polną drogą unosił się już tylko obłoczek kurzu. Kołowrotek dawno przestał pojękiwać, uwolniony koniec plecionki wypadł ze szczytowej przelotki i sunął po wodzie do brzegu.
Raduś zaniemówił. Dobrą chwilę patrzył to w stronę lasu, to na wędkę, to na kolegów. Wewnątrz kipiał. Zdumienie, wściekłość i bezsilność wobec absurdu, którego doświadczył, przekroczyły granicę jego wytrzymałości.

  • Jeżeli któryś z was – wysyczał – maczał w tym palce, to… – przerwał w pół słowa. Puściło! Rozluźnił się i głęboko odetchnął. Koledzy tarzali się ze śmiechu.
  • Gratuluję! Ciebie naprawdę nikt nie przebije. Na twoje gumy rzeczywiście można złowić wszystko – zadrwił Rybołap.
  • Twój sum – podchwycił Andrzej – nie tylko wyszedł na brzeg, ale w dodatku wsiadł do samochodu i odjechał w siną dal.
    Raduś nie bardzo wiedział, jak się zachować, ale nadrabiał miną.
  • Zapewniam – zagroził – że odtąd nie zaznacie spokoju. Teraz mój ruch.

Andrzej Kaczkowski

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments