Stanisław chodził po pokoju z rękami założo-nymi z tyłu i zrzędził. Łysawy z kozią bródką, z wyglądu i z ruchów przypominał młodego Lenina z sowieckich kronik filmowych. Jednak nie był gangsterem, ale erudytą i miłośnikiem sztuki.
Czy ja muszę wysłuchiwać stale tych samych opowieści i fantasmagorii – mówił z pretensją w głosie. Patrzyli na niego ze zdziwieniem.
- O czym mogą mówić wędkarze przy biesiadnym stole – odpowiedział pytaniem na pytanie Michał. – Od lat mówimy o tym samym i jakoś nigdy ci to nie przeszkadzało – dodał.
- Ale dzisiaj mnie to męczy – upierał się Stanisław.
- Może to intelektualne przemęczenie – zadrwił Jerzy. – A może po prostu za mocna na twoją głowę Marka nalewka z pigwy.
Wymiana zdań między nimi nabierała ostrości i zanosiło się na kłótnię. - Dość – zagrzmiał dotychczas milczący Zdzichu – Jerzy polewaj – zarządził. – A ty uczony – pociągnął za rękę Stanisława – siadaj i nie obrażaj nas. – Nikt z nas nie miewa urojeń.
- Przepraszam. – Ale czy nie mam racji – oponował Stanisław. Będziemy razem na kilku turnusach wędkarskich i głowę dam, że dalej będę wysłuchiwać tych samych historii.
- Możliwe – cedził sylaby Zdzichu – a ty byś wolał o nowych prądach w malarstwie i rzeźbie, o rozkojarzonej składni w poezji i prozie…
- To jest wieczór wędkarski – zasyczał.
Stanisław poczerwieniał i wyraźnie wzburzony zamilkł. Na krótko zapadła cisza, ale już po chwili ich spotkanie przebiegało tak samo jak zawsze. Od ponad dwudziestu lat, w każdy ostatni piątek kwietnia, spotykali się na “otwarciu sezonu szczupakowego”. Wspominali wspólnie przeżyte chwile nad wodą, snuli plany na nowy sezon. Wreszcie przyszła kolej na Stanisława.
Moi koledzy z Instytutu – zaczął – nie mogli się nadziwić, że param się wędkarstwem. Filharmonia, teatr, żeglarstwo, myślistwo… Ale nie hobby mas, żeby nie powiedzieć, plebsu. Kiedyś namówiłem jednego z nich na wspólną wyprawę na ryby (on oczywiście w charakterze obserwatora). Spodziewał się gapienia na spławik. Tymczasem “załadowałem” go do łodzi i popłynęliśmy na górkę. Powoli, z namaszczeniem uzbrajałem spining. Zawsze czynię to na brzegu, ale chciałem na nim zrobić duże wrażenie. Naprawdę oniemiał z wrażenia, kiedy otworzyłem pudełko z przynętami.
- Wybacz Stasiu, że ci przerywam – odezwał się Michał – ale tę historię opowiedziałeś nam w zeszłym roku.
Stanisław zaniemówił. - Czy ja muszę wysłuchiwać stale tych samych opowieści – przedrzeźniał go Jerzy.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Stanisław także. Zdzichu, krztusząc się i rechocząc, zarządził: – Jerzy polewaj!
Nalewka z pigwy produkcji Marka była wyśmienita. Raczyli się nią (a nie pili) z dużą przyjemnością i z należnym szacunkiem dla jej walorów i producenta (koledzy Stanisława z Instytutu byliby zawiedzeni).
Kiedy przestali się śmiać, Stanisław ponownie zaczął opowiadać. Tej opowieści słuchali po raz pierwszy. Jesienią – mówił – wędkowałem na kanale łączącym jezioro z morzem. Kiedyś ten kanał obfitował w ryby, a złowienie w nim szczupaka na spining było tak proste, że byle kto i byle jakim sprzętem mógł go złowić, bez jakiegokolwiek przygotowania i wysiłku. Na początku lat siedemdziesiątych przyszli źli ludzie, wielu złych ludzi i przez długi czas czynili w nim spustoszenie. W jeziorze również! Teraz szedłem jego brzegiem i rzucałem z nadzieją, że może kilka szczupaków w nim ocalało i udało im się odtworzyć optymalnie pogłowie.
Ale do spiningowania nadawał się tylko niedługi odcinek kanału. Przeszedłem tam i z powrotem po jednym brzegu i nic. Spróbowałem więc po drugiej stronie. I wyjąłem ładnego średniaka. Zadowolony z wyniku zamierzałem wracać do domu. Ale kanał nęcił. Postanowiłem przeczesać jeszcze kawałek…
Tym razem uderzenie było dziwne, jakby “poprawiane”. Na wędce poczułem martwy ciężar. Na brzeg wyjąłem dwa okonie (!). Większy (32) był zahaczony klasycznie, mniejszy (21) zahaczony jednym grotem za skrzela. Oba ściśle przylegały do siebie. Byłem zaskoczony nie tylko podwójnym trofeum, ale także wielkością obu okoni. Mimo bardzo dużej presji kłusowniczej uchowały się w tym niewielkim kanale przez długie lata (większy przez ponad dziesięć lat!). Musicie przyznać – kończył swoją opowieść – że dwa drapieżniki na jednej błystce niecodziennie się zdarzają?
- Na pewno rzadki to przypadek – powiedział Michał. – A i okonie piękne!
- Co by nie mówić, Stasiu też lubi opowiadać o rybach – mniemam, że to nie są fantasmagorie – zauważył z odrobiną złośliwości Jerzy. Zdzichu przez chwilę patrzył na niego z udawaną karcącą miną, po czym rzekł: – Jureczku, kontroluj się. – A teraz polewaj! – Tylko polewaj ostrożnie, by nie uronić ani jednej kropli, bo to najprzedniejszy trunek.
- Nalewka Marka to trunek dla najprzedniejszego towarzystwa – z nadętą miną dodał Stanisław.
- Cały Stasiu… – burknął Michał.
Wieczór wędkarski trwał jeszcze długo. Rozeszli się około północy. W zgodzie – jak na przyjaciół przystało.
Andrzej Remlein
To nie jest pochwała pijaństwa ani reklama trunku. Tu także nie chodzi o Stanisława.
To jest dowód pamięci o przyjacielu Marku, kiedyś naszym “technologu fermentacji” i podczaszym, dzisiaj człowieku przykutym do łóżka.