Dopiero daleko od mostu, za ostrym zakrętem rzeki znalazł wreszcie miejsce dogodne do wędkowania. Ściągnął z ramion plecak i rozpiął kurtkę. Zmienił wodę w sadzyku z kiełbiami, zapalił papierosa i wpatrywał się w łowisko.
Ostatni raz był w tych okolicach latem. Rzeka płynęła wtedy prostym korytem nad kamienistym dnem, kołysząc długimi warkoczami roślin, lekko sfalowana i szemrząca. Teraz nurt przegradzała zwalona w wodę ogromna olcha i napierająca na nią masa pomniejszych pni i gałęzi naniesionych przez rzekę. Widział wcześniej wiele razy, jak stare drzewo uległo rzece. To jednak, w przeciwieństwie do innych, choć przewrócone, stawiało opór i nie pozwalało się zepchnąć. Bezlistną koroną uchwyciło się ciężkich głazów na dnie, połową stuletnich korzeni nadal głęboko tkwiło w kamienistym gruncie i tak zakotwiczone urągało sile rzeki. Wędkarz patrzył, jak skłębiona woda z hukiem przewalała się pod przeciwnym brzegiem, gdzie sięgał czubek drzewa i gdzie nurt znalazł przejście. Od jego jednak strony woda była spokojna, leniwie zataczała wielkie koło i niosła na powierzchni brązowe strzępki piany.
Zaczepił na kotwiczce pierwszego kiełbika i rzucił zestaw w sam środek krążącej wody. Był pewien, że kryje ona szczupaki i że w ten pochmurny, listopadowy dzień któregoś z nich zdoła złowić. Jeśli się tylko nie okaże, że na dnie tkwią jakieś gałęzie, w które kiełbiki będą wplątywać żyłkę i przypon, to spędzi dzień leniwie, wpatrując się w spławik i słuchając bulgotów nurtu pod tamtym brzegiem.
Zmęczyła go nocna podróż samochodem, a później ten długi marsz brzegiem rzeki, mokrą ścieżką wśród zbutwiałych i rozmiękłych traw, pod ciężarem goniących go ołowianych chmur. Wyprawę wymyślił ze dwa tygodnie temu, w miejskim parku pełnym jesiennego złota drzew i pokrzykiwań bawiących się dzieci. Ale potem przyszło ochłodzenie i deszcze. Nie chcąc godzić się z losem, pojechał jednak na te ryby. Jak się należało spodziewać, wezbrana i mętna rzeka skryła wszystkie jego ulubione dołki i zamyłki w pobliżu mostu. Zostawił więc samochód i ruszył w dół w poszukiwaniu łowiska. Przeszedł z pięć kilometrów, zanim znalazł to miejsce.
Kiełbik ciągnął spławik niemrawo w różne strony nie mogąc się zdecydować na kierunek ucieczki. Wtem – szczupak zaatakował, spławik zniknął z powierzchni! Człowiek chwycił wędzisko i z bijącym sercem patrzył na niknącą w wodzie linkę. Ryba szybko wybrała luz i teraz żyłka zsuwała się z otwartej szpuli kołowrotka. Zawsze czekał minutę z zacięciem, taką miał metodę. Najważniejszy w łowieniu na żywca był właśnie ten stan niepewności, kiedy niewiadoma była wielkość szczupaka i nawet to przecież, czy się go uda zaciąć i wyciągnąć na brzeg. Żeby miał chociaż z kilogram, pomyślał.
Zniżył szczytówkę wędziska ku wodzie i zaczął wolno obracać korbką kołowrotka. Żyłka się naprężała i wtedy poczuł delikatne i nerwowe puknięcie. Jeszcze raz obrócił korbkę i szybkim ruchem poderwał wędkę. W odpowiedzi ryba gwałtownie rzuciła się w dół rzeki i wtedy już wiedział, że nie jest mała. Ale on miał dobry sprzęt i nawet w przybliżeniu nie potrafiłby powiedzieć, ile szczupaków dotąd złowił. Prawdą było jednak i to, że te największe, jakie miał na wędce, stracił w czasie holu.
Szczupak stanął ze trzydzieści metrów od niego i począł się przesuwać po parę metrów to w lewo, to w prawo. Niżej, domyślił się wędkarz, była płycizna, na którą drapieżnik bał się wpłynąć. Jak dotąd, wszystko przebiegało pomyślnie: szczupak tracił siły na bezsensowne ruchy zamiast nadal spływać z prądem lub wbić się pod któryś z brzegów.
Wędkarz był spokojny i opanowany, miał już obmyślony plan walki. Starając się nie drażnić zbytnio ryby, skręcił żyłkę tak, aby szczytówka wędziska dotknęła wody. Wtedy odłożył ostrożnie kij i o metr przybliżył szczupaka do siebie. Ryba szarpnęła, kołowrotek zaterkotał, ale nie stało się nic niespodziewanego. Powtórzył manewr. Tym razem szczupak odskoczył ku płyciźnie i przywarł do dna. Człowiek jednak nie pozwolił mu odpocząć, znów opuścił wędzisko i skrócił żyłkę…
Walka się przedłużała i wędkarz czuł wzrastające zdenerwowanie. Zapragnął papierosa, ale przecież ktoś musiałby mu go zapalić. Ruchy ryby stawały się chaotyczne i wyczuwał, że podchodzi ona ku powierzchni rzeki. Jeżeli szczupak wpadnie w panikę, to albo wyskoczy nad taflę wody, albo desperackim zrywem ruszy tuż pod jego nogi i zluzuje żyłkę, albo też – i tego bał się najbardziej – po prostu wpłynie pod pień zwalonej olchy i tam oplącze linkę o jakiś konar.
Ryba była już tylko pięć metrów od niego, kiedy pierwszy raz przewaliła się po wodzie, błysnęła stalowym bokiem. Za chwilę – wiedział wędkarz – zobaczą się nawzajem i o ile tylko szczupak zachował trochę siły, to zbierze się do ostatniej desperackiej walki. A wtedy może stać się wiele: pęknie żyłka, trzaśnie wolframowy przypon, rozegnie się kotwiczka…
Całkiem niespodziewanie szczupak wypłynął na powierzchnię i jakby chcąc spać, ułożył się bokiem wśród burzyn zegnanych wiatrem pod brzeg. Wędkarz wstrzymał oddech: ryba była szeroka, gruba, prawie na metr długa. Sięgnął po podbierak, ale wystraszył się, że może mu zabraknąć zręczności i siły. Pozostało tylko jedno – schylił się wolno i chwycił oszołomionego nadal szczupaka za łeb, głęboko wrażając palce w jego oczodoły. Ryba trzasnęła ogonem o wodę, ale w sekundę była już na brzegu.
Człowiek stał nad rybą oddychając ciężko. Był to największy szczupak, jakiego dotąd złowił. W małej przecież rzece, w kilkanaście minut po zarzuceniu wędki, jakby od niechcenia… Mrużąc oczy, zabił rybę ciężkim bagnetem i potem jej się przyglądał paląc papierosa. Jeszcze chciał dzisiaj łowić, ale wiedział, że teraz każdego szczupaka – nawet ogromnego – puści wolno. Wystarczy przecież ten jeden, aby nadać sens wyprawie w dzikie pustkowie, setkom przejechanych kilometrów i morderczemu marszowi przez rozmiękłe łąki. Z niechęcią pomyślał o drodze powrotnej i jutrzejszym, powszednim dniu.
Spojrzał na zegarek: dochodziła dziewiąta i miał przed sobą jeszcze dużo czasu. Nie spiesząc się założył świeży przypon i nową kotwicę, wybrał z sadzyka największego kiełbia i posłał go na środek rzeki. Śledząc spławik, myślał o rybach kryjących się w ciemnej wodzie. Jeżeli są tu jeszcze szczupaki, to pewnie gdzieś pod brzegami lub w dole rzeki, na płyciźnie – jak najdalej od rewiru olbrzyma. Postanowił jednak na razie nie przerzucać zestawu.
Zerknął na swą rybę i aż rozwarł szeroko oczy ze zdziwienia: pomiędzy plecakiem a szczupakiem siedział pies! Czarna i lśniąca figurka patrząca na niego z uwagą, niepozorny kundelek o wąskiej mordce i długich, obwisłych uszach, pewnie – kiedy jest suchy i wyczesany – istny kłębek futra. Wędkarz wstał powoli, rozejrzał się po brzegu, ale nie dostrzegł nikogo. Wyglądało na to, że gość przyszedł tu sam.
Ukucnął i wyciągnął rękę, delikatnie dotknął czarnego noska… Piesek liznął go w opuszek palca błyskawicznym ruchem wilgotnego, ciepłego i różowego języczka! Człowiek aż drgnął, takie to było miłe wśród otaczającej go wilgoci, chłodu i szarości przedzimowego dnia. Pogłaskał kundelka i wyczuł, że przemókł on całkowicie i że jego drobnym ciałem wstrząsają dreszcze. Pies był chory, przeziębiony zapewne.
Wędkarz z nadzieją zbadał jeszcze raz wzrokiem okolice, ale brzegi były bezludne. Skąd ten pies się tutaj wziął? Co z nim zrobić? Bezradnie wpatrywał się to w smutne oczy zwierzęcia, to w spławik tkwiący na wodzie. Do najbliższej wsi było z dziesięć kilometrów przez lasy, do wąskiej asfaltówki w górze rzeki – połowa tej odległości. Pies był dorosły i może i silny, ale zbyt krótkołapy na takie spacery. Przygnały go tu – zrozumiał – strach i nadzieja. Zagubiony lub porzucony, brnął przed siebie, aż do tego miejsca.
Spróbował go nakarmić, ale pies tylko powąchał plasterek polędwicy i ani go tknął. Wytarł zwierzaka wełnianym szalikiem, opatulił w zapasowy sweter i ułożył na rozpostartym brezencie plecaka. W tych warunkach nic więcej nie mógł dla niego zrobić.
Zmienił kiełbika na kotwiczce, napił się herbaty z termosu, obejrzał dokładnie szczupaka. Co chwilę zerkał przy tym na psa, który wystawił nos spod okrycia i nie spuszczał z niego oczu. Wiatr ucichł, zaczęło siąpić, naciągnął więc kaptur na głowę, a psa – już śpiącego – nakrył dodatkowo kawałkiem folii.
Zmniejszył grunt i umieścił kiełbika bardziej w dół rzeki, na płyciźnie. Było tam nieco pokręconego nurtu. Nic nie brało, ale przecież w każdej sekundzie żywiec mógł zniknąć w paszczy szczupaka, a spławik pomknąć w wodę. Dobrze było tak siedzieć na brzegu z ogromną rybą błyszczącą metalicznie wśród żółtych traw i małym, sympatycznym psem smacznie śpiącym tuż obok. Już wiedział, że weźmie go ze sobą.
Pies, niewidoczny już od pół godziny spod swetra i folii, nagle zakaszlał. Wędkarz wsunął dłoń w jego legowisko. Wyczuł gorączkę, szybki oddech, drżenie. Żałował teraz, że od razu nie zabrał go do samochodu i nie zawiózł do weterynarza. Może jednak nie było jeszcze za późno.
Szybko zwinął wędkę, wepchnął rybę do plecaka pyskiem w dół – ogon i duża część tułowia groteskowo sterczała spod klapy – uwolnił kiełbiki, złożył podbierak. Przypomniał sobie śliskie ścieżki wzdłuż rzeki, którymi tak długo brnął rano. A teraz bagaż powiększył się o rybę i chore zwierzę, które też będzie musiał nieść. Potrwa to godziny, zanim dojdzie do samochodu.
Miał tylko jedno wyjście i nie zastanawiał się ani chwili. Futerał z wędziskami wepchnął głęboko w chaszcze dzikich malin, tak samo ukrył sadzyk, podbierak i siedzonko. Wróci tu przecież. Zawahał się, co zrobić z plecakiem, ale wyrzucenie szczupaka wydało mu się profanacją rzeki, czymś nieprzyzwoitym. Mógł to zrobić zresztą po drodze, jeśli zajdzie taka konieczność.
Mocno ścisnął się pasem i zarzucił ciężki plecak na ramiona. Sprawdził, czy ma kluczyki do samochodu i portfel. Potem się schylił, podniósł smętnie siedzącego w trawie psa i wsunął go sobie za pazuchę.
Nawet nie spojrzawszy na rzekę, ruszył w drogę. Dotarł do zakrętu i wyszedł na łąkę. U jej kresu, gdzie bure trawy stykały się z szarym niebem, zobaczył białą kreskę mostu i czarną plamę samochodu. Szedł szybko, patrząc pod nogi i wystrzegając się nor wyrytych latem przez piżmaki. Kiedy przystanął, aby obetrzeć pot z twarzy, spojrzał przed siebie i z ulgą ocenił, że przebył już połowę gołej równiny. Przyspieszył jednak kroku. Ostrożnie wsunął rękę za połę kurtki i poczuł dłonią miarowy oddech zapewne znów śpiącego psa. Nie było tak źle, jak wcześniej sądził, i zaczynał wierzyć, że zdoła szczeniaka uratować. A kiedy przyjdzie wiosna, pojadą razem na ryby. Nie zwlekając, ruszyli w drogę.
Stefan M. Krakowski