czwartek, 12 grudnia, 2024

TEN SIĘ ŚMIEJE…

Kiedyś z domu nad Złotą Wodę szedł dwadzieścia minut, teraz zajęło mu to całą godzinę. I chociaż niósł niewiele rzeczy – wędkę, składany stołeczek i chlebak – czuł się zmęczony. Ale przed laty był z niego młody i silny mężczyzna, taki co to metr kartofli zarzucał sobie na plecy, a teraz wypadało mu się już oglądać na księża oborę.

Nie lepiej działo się ze Złotą Wodą. Niegdyś było to rozległe starorzecze pełne wszelakiej ryby krążącej w jasnej wodzie nad dnem z żółtego piasku. Dawno już pociemniało, zmalało, w wielu miejscach pozarastało, ale jeszcze zostało tam nieco ryby. Liczył przynajmniej na drobnicę i kilka miłych godzin w to pogodne, wrześniowe popołudnie.

Na jego brzegu olchy wycięto nocami na opał, ale z ich pniaków wybijały już odrosty. Trawy rosły wysokie i siedziało się wśród nich całkiem przyjemnie. Nie przeszkadzało mu, że woda była tu płytka, a ryba drobna – przynajmniej nikt mu się nie kręcił, nie wadził. Po drugiej stronie starorzecza widział szpaler dorodnych olch o koronach skąpanych w słońcu i przeglądających się w wodzie głębokiej, tajemniczej. Tam często samochodami podjeżdżali wędkarze i zdarzało się, że któryś z nich wyciągał na brzeg leszcza lub lina, a kto miał szczęście, to i szczupaka. Ale jak na razie nikogo tam nie widział.

Łowił zakładając na haczyk kompościaki. Nawet nie czekał długo i już trzymał w dłoni kolorową wzdręgę. Po chwili spławik z gęsiego pióra – tylko na takie łowił i sam je sobie robił – ponownie zanurkował. Tym razem w wodzie zatrzepotała się płoteczka. Potem znów wzdręga… Ryby żerowały i wcale by się nie zdziwił, gdyby za kilka godzin, pod wieczór, trafił mu się jakiś większy okoń albo lin.
Nagle usłyszał muzykę nadlatującą zza wody. Najpierw cichą, szybko jednak coraz głośniejszą i dudniącą. Wiedział, że to polną drogą biegnącą wzdłuż olch zbliżał się samochód: radio na cały regulator, okna otwarte… Auto zatrzymało się naprzeciwko jego stanowiska, na łące prześwitującej w szerokiej luce pomiędzy drzewami. Nie dalej niż trzydzieści metrów od niego. Zaklął, bo spokój diabli wzięli. A nie miał siły, by przejść na inne stanowisko. Radio na szczęście zamilkło.

Patrzył. Z dużego samochodu wysiadło dwóch chłopaków, może dwudziestoletnich, w wędkarskich kamizelkach. Podeszli nad sam brzeg. Rozejrzeli się, zauważyli go i zaczęli mu się przyglądać.

  • Dziadek, jak leci? Biorą? – wrzasnął jeden z nich.
  • Tylko drobiazg, chłopcze! – odkrzyknął i pomyślał, że tego dziadka mogliby sobie darować. I jakby na potwierdzenie swoich słów, wyciągnął z wody jazgarza. Właśnie wydobywał z jego pyszczka mocno wpięty haczyk, kiedy usłyszał:
  • Stary, gdzieś znalazł takiego kija? Idź z nim na cmentarz!
    Nie odpowiedział i tylko wzruszył ramionami. Bardziej go ten chłopak zdziwił, niż zdenerwował. Gorzej go już w życiu obrażano i przezywano. A wędzisko rzeczywiście miał stare, bambusowe, pewnie czterdziestoletnie. Zawsze nim łowił, każdej zimy lakierował i doprowadzał do porządku, co parę sezonów zmieniał też szczytówkę. Z tym jednak od kilku lat miał problem, bo w sklepach takich wędek już nie sprzedawano, a więc i szczytówek nigdzie nie było. Bardzo się ucieszył, kiedy w czasie porządkowania domu znalazł na strychu cały ich pęczek, zupełnie od lat zapomniany.

Kątem oka spoglądał na drugi brzeg. Przybysze wyciągnęli z samochodu sprzęt, zmontowali istny las wędzisk i głośno się zastanawiali, co tu może w wodzie pływać. Zrozumiał, że nie znają stanowiska, małe mają pojęcie o wędkowaniu i że zaraz bardzo się ubawi. Dobrze, że stąd nie odszedł.
Chłopcy zaczęli rzucać do wody kule zanętowe wielkości cukrowego buraka. Aż huk poszedł starorzeczem, a gdzieś w gęstwinie zaskrzeczała przerażona sójka. Spłoszyli sobie ryby, to pewne – pomyślał. A do tego zanętę wrzucili prosto w zatopione i z brzegu całkiem niewidoczne pnie i gałęzie, naniesione kiedyś przez wielką powódź. Ileż tam zostawiono błystek i haczyków! Stanęli samochodem w miejscu niezbyt szczęśliwie wybranym: były tam ryby, ale niedostępne. Gdyby zachowali się inaczej, to by ich ostrzegł.

Krzątanina na drugim brzegu trwała w najlepsze, muzyka z samochodowego radia lub odtwarzacza grzmiała niczym na dyskotece. Do wody poleciały zestawy: dwa spławikowe i dwa z koszyczkami. Coś się jednak chłopakom nie spodobało i zaczęli wędziska przestawiać. Szybko odkryli, że haczyki i ciężarki, a także koszyczki, beznadziejnie utknęły. Z wrażenia wyłączyli muzykę i po wodzie szły ich przekleństwa… Szarpali wędziskami, ale to nic nie dawało. Było cztery do zera na korzyść ryb. Uparli się i nie poddawali. Na nowo wszystko powiązali, znów zestawy plusnęły w starorzecze – i tam zostały na zawsze. Osiem do zera. Słyszał ich rozmowy. Nie odchodzili w inne miejsce, bo wrzucili w wodę wszystką swoją zanętę. Nie poddawali się jednak i po kilku próbach odkryli, że mogą łowić umieszczając przynętę blisko powierzchni. Ale jakie to tam było wędkowanie…

I tak sobie siedzieli naprzeciwko siebie: on triumfujący, a oni przyciszeni. Znów patrzył na swój spławik, ale ten tkwił nieruchomo i wyglądało na to, że wszystkie ryby wyniosły się w spokojniejsze rejony. Słońce jeszcze było wysoko, przybysze nie hałasowali i mógł udawać, że ich nie widzi. Oni też ignorowali jego obecność.

Stosinka z gęsiego pióra zakołysała się nieznacznie. Teraz patrzył na nią uważniej. Znów delikatne kołysanie. To nie było branie ryby, ale w wodzie coś się działo. Metr od spławika wyskoczyła nad powierzchnię maleńka płoteczka – nie za muszką, lecz pewnie czymś spłoszona. Tknięty przeczuciem, wolnym ruchem zdjął wędzisko z podpórki, pochylił się ku wodzie… Ze stołeczka jednak nie wstawał.

Spławik zniknął jak zdmuchnięty! Całkiem odruchowo, wyuczonym ruchem zaciął rybę. Wiedział już, że to duża sztuka. Kołowrotek terkotał, bambus się giął, żyłka cięła błyszczącą taflę starorzecza. Wstał, zaparł się gumiakami w przybrzeżne błoto, podniósł wysoko wędzisko i usiłował dostrzec, gdzie jest ta ryba. Zaraz wejdzie między te pnie i będzie po wszystkim – pomyślał. Ale nie, zdecydowanie ciągnęła w lewo, gdzie dno było czyste. Bała się tamtego brzegu, najpewniej to te zanętowe kule wygnały ją z głębi na płyciznę, prosto pod jego spławik.

Walczył z rybą. Co podciągnął ją kilka metrów ku sobie, to ona odskakiwała i wywlekała żyłkę ze szpuli. Na szczęście kołowrotek był dobry, nowoczesny, a żyłka też nowa i z tych najlepszych. Powoli zmuszał rybę do kapitulacji. Była coraz bliżej: dwadzieścia metrów, dziesięć, pięć… Jeszcze raz zaczęła uciekać i znów kręcił kołowrotkiem. Wędzisko zdawało się żyć w jego dłoni.

Ryba błysnęła przy brzegu. To był karp o grubym, bezłuskim cielsku. Leżał na boku, zmęczony. Musiał go teraz wyciągnąć z wody. Nie zabrał z domu podbieraka, nie chciał się obciążać ponad miarę. Teraz musiał wejść do wody po rybę i chwycić ją pod skrzela. Ale wtedy mógłby ją skrzywdzić, a tego nie chciał.

Postawił wszystko na jedną kartę. Odłożył bambus w trawę i wszedł do wody. Zrobił tylko jeden krok i już był nad rybą. Schylił się, wsunął pod nią dłonie i przedramiona. Wyprostował się. Tak stał z wydobytą rybą i patrzył na drugi brzeg. Chłopcy gestykulowali i krzyczeli do niego:

  • Jaka wielka ryba! Jaka wspaniała! To karp!

Nie wiedzieli, że buty ma pełne wody, rękawy koszuli i swetra przemoczone, że doskwiera mu kręgosłup i serce boleśnie tłucze się w piersiach. Znów się pochylił i na powrót położył karpia na tafli starorzecza. Wydobył haczyk wbity tuż koło mięsistego wąsa, obrócił rybę grzbietem ku górze, przynurzył… Po dłuższej chwili karp zaczął wachlować szerokim ogonem, a puszczony swobodnie, chwiejnie odpłynął i zniknął w mętnej wodzie. Tyle go widział.

  • Panie, panie, coś pan zrobił! Panie! – protestowali chłopcy. Teraz był dla nich panem, a nie dziadem.
    Nie odpowiadając, tyłem wyszedł z wody. Bez kaloszy, bo zostały w mule i nazajutrz trzeba będzie po nie wrócić. Zebrał swoje rzeczy z brzegu i nie odwracając się odszedł znad Złotej Wody. Rozwrzeszczeni chłopcy nie widzieli, że jest bez butów: czarny szlam oblepił mu nogawki niczym cholewy zatopionych gumiaków. Jeszcze pod domem uśmiechał się pod nosem, bo ten się naprawdę śmieje, kto się śmieje ostatni.
    A w jego pokoju, pomiędzy telewizorem i akwarium, czekała na niego wspaniała wędka w czarnym futerale. Nie łowił nią nigdy, bo nie pasował do niej staroświecki spławik ze stosiny gęsiego pióra.

Stefan M. Krakowski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments