To był wspaniały maj. Po wiosennych ulewach przyszła prześliczna słoneczna pogoda. Zazieleniło się, rozćwierkało, rozkwitło. Wybrałem się na przyujściowy odcinek Raby. Uście Solne. Kleniowy raj. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wrócić stamtąd bez ryby.
Tym razem wyglądało na to, że będzie inaczej. Z Zalewu Dobczyckiego spuszczano nadmiar wody. Raba była mętna i pół metra wyższa niż zazwyczaj. Na darmo męczyłem wodę błystkami, gumkami i woblerkami. Kleniowe pewniaki, a tu ani jednego brania. Już byłem bliski rezygnacji, gdy z gąszczu łozin wyszedł wędkarz z siatką dorodnych kleni. Wydusiłem z siebie pytanie: Na co? Odpowiedział, że na black fury. Francuską blaszkę z charakterystycznym czarnym skrzydełkiem w żółte kropki miał zaczepioną na przelotce, więc mnie nie nabierał. Dotąd na takie blaszki łowiłem wyłącznie w czystej wodzie. Nawet mi do głowy nie wpadło, żeby w taki płynący żur rzucać obrotówkę z czarnym skrzydełkiem.
Gorączkowo przeszukałem pudełko z obrotówkami. Jest. Co prawda tylko krajowa podróbka, ale jednak. Już w drugim rzucie poczułem uderzenie i do podbieraka trafił całkiem przyzwoity kleń. Trzy rzuty i znowu ryba. Kolejny rzut i… zaczep. Moja jedyna czarna blaszka w żółte kropki ozdobiła zatopioną gałąź. Byłem w rozpaczy. Zbliżał się zachód słońca. Najlepsza pora brań, a ja nie miałem na co łowić. Jeszcze raz gorączkowo przeszukałem wszystkie pudełka. W ręce trafił mi kleniowy woblerek. Długi na cztery centymetry, uzbrojony w pojedynczą mocną kotwiczkę, czarny w duże żółte grochy. Nowiutki.
Ustawiłem się na początku opaski. Klęknąłem za krzakiem wikliny, wypuściłem woblera na kilkanaście metrów i się zaczęło. Kleń za kleniem. Każde wypuszczenie kończyło się holem. Nie okazy to wprawdzie były, ale wszystkie miarowe. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy się zrobiło ciemno. Przegapiłem ostatni autobus i do domu dotarłem nad ranem.
Przez cały tydzień myślałem tylko o kolejnej wyprawie. Nawet w snach łowiłem klenie.
Wreszcie nadszedł ten wymarzony moment. Stanąłem nad brzegiem Raby. Pogoda taka sama, woda w rzece znowu jak żur, na kiju szczęśliwy woblerek. Pierwsze wypuszczenie przynęty z prądem skończyło się niczym. To znaczy tak mi się wydawało do momentu, aż zobaczyłem w polaroidach, że woblera odprowadza przeszło półmetrowa ryba. Napięcie sięgnęło zenitu. Po kolejnym wypuszczeniu ledwie zdążyłem woblerka zatopić, a już wyczułem uderzenie. Jakieś nietypowe. Miękkie. Jak gdyby ryba przydusiła wobler do dna. Nie miałem czasu się zastanawiać, bo jakaś spora sztuka parła w dół rzeki i za skarby świata nie chciała się zatrzymać. Po dwudziestu minutach tajemnica się wyjaśniła. W podbieraku miałem półtorakilową brzanę.
Do wieczora złowiłem ich ponad dwadzieścia pięć. Z wyjątkiem jednej wszystkie były zapięte za pysk. Jeden – dwa rzuty i piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści minut holu. Ryby miały od kilograma do dwóch. Zrozumiałem, że stado wiślanych brzan weszło na tarło do Raby i ustawiło się akurat przy tej opasce. Nie polowałem na nie, wracały do wody. Chciałem złowić klenie, a dorobiłem się zakwasów w prawym barku.
W następną niedzielę zaprosiłem na wyprawę kolegę i jego syna. Opowiadałem im cuda o nieprzebranej ilości brań oczywiście pod warunkiem, że się założy czarnego woblerka w żółte grochy. Zobaczyłem, że woda w rzece się nie zmieniła. Byłem więc pewny, że jak nie nałowimy kleni, to chociaż powalczymy z brzanami. Po cichutku zaprowadziłem ich na znajomą opaskę, żeby zademonstrować, jak to się robi. Doskonale się czułem w roli nauczyciela. Przyglądali mi się w nabożnym skupieniu.
Pierwsze wypuszczenie woblerka i prawie natychmiast wędka wygięła się pod ciężarem ryby. O proszę, tak się holuje brzanę. Woda była tak mętna, że dopiero w podbieraku zobaczyłem swoją zdobycz. Blisko dwukilowego bolenia. O przepraszam. Pomyłka. Przypadek, bo gdzie normalny boleń zaatakuje czarno-żółtego woblera, na dodatek ciągniętego w takim ślimaczym tempie.
Zaraz będzie brzana – oznajmiłem głośno. Drugie wypuszczenie woblerka. Kilka ruchów korbką i zacięcie. Ryba spora, ale walczyła podejrzanie słabo. Po dwóch minutach na trawie wylądował kolejny boleń. Trochę mniejszy od poprzedniego. Półmetrowy. Nic nie mówiąc wypuściłem woblerka jeszcze raz w dół rzeki. Już miałem nadzieję, że tym razem nic nie złowię, kiedy poczułem znajome szarpnięcie. Pięć metrów od nas wodę skotłował trzeci boleń. Kubek w kubek taki sam jak poprzedni. Ręce mi opadły. Moja dotychczasowa wiedza o boleniach właśnie waliła się w gruzy.
Na szczęście kolega i jego syn nie zauważyli mojej miny. Trzęsąc się z emocji podziwiali ryby. To fantastyczne – usłyszałem. Trzy bolenie w trzech rzutach! Rzeczywiście. Nigdy dotąd nie trafił mi się taki tryplet. – W łowieniu boleni to ty jesteś mistrzem świata – zadecydowali zgodnie. Przyjmowałem te gratulacje z mieszanymi uczuciami. Przecież w ogóle nie zamierzałem łowić boleni! Nigdy bym zresztą nie założył na nie czarnego woblerka w żółte grochy! To było niechcący. Czysty przypadek. Czułem się nie jak mistrz, ale raczej jak “miszcz” świata.
Andrzej Gajda