Na tegorocznym Spiningu Bugu pogoda nam sprzyjała, a ryby żerowały jak rzadko. Padło dużo szczupaków. Blisko dziesięć z nich miało ponad 80, a cztery przekroczyły 90 centymetrów.
Większość uczestników przyjechała na zawody w piątek wieczorem, a kilku było jeszcze wcześniej. Łowili z miejscowymi. Trenowali. Szukali miejscówek. Testowali różne przynęty. Starali się wybrać najlepszy sposób. Niemal każdy z nich w ciągu jednego dnia łowił po kilka szczupaków. Większość tych ryb na powrót wpuszczano do wody z nadzieją, że już w trakcie zawodów ponownie wezmą przynętę. Nie to jednak było najciekawsze.
Bardzo dobre żerowanie zaczęło się na początku tygodnia. Mówiło o tym wielu wędkarzy. Gdy tylko jeden albo dwóch sumuje swoje doświadczenia, trudno z tego wyciągać prawidłowe wnioski. Teraz mieliśmy informacje od bardzo wielu osób.
Brały niemal wyłącznie szczupaki. Łowiono ich wiele, widziano też sporo takich, które tylko odprowadzały przynętę. Na początku tygodnia brań było najwięcej. W miarę upływu dni ilość łowionych ryb się zmniejszała, ale i tak było ich sporo. Można więc było przewidywać, że w sobotę i niedzielę, podczas zawodów, ryb przy wadze nie zabraknie. Te przypuszczenia się potwierdziły. Pierwszego dnia, w sobotę, złowiono ponad sześćdziesiąt kilogramów ryb, w niedzielę ponad czterdzieści, głównie szczupaków. Ryb innych gatunków było dokładnie pięć: dwa bolenie, jeden sandacz, jeden kleń i jeden leszcz.
W Bugu już od kilku lat szczupaków było mało. Więcej łowiło się sandaczy. Ale przyroda w sobie tylko wiadomy sposób jakoś życie ryb reguluje. Z rybami jest tak, jak z dziko rosnącą jabłonką. Nie każdego roku owocuje, nie każdego też roku wszystkie gatunki ryb dobrze się wycierają. Raz lepiej idzie to sumom, innego roku np. leszczom. Szczupakom się w ostatnich latach tarła udawały. Jest ich teraz w Bugu wiele i tak też będzie w przyszłości, o czym świadczą duże ilości łowionych sztuk niewymiarowych.
Wróćmy jednak do naszej imprezy. A więc od początku tygodnia brania były bardzo dobre, potem stopniowo słabły. W poniedziałek i we wtorek, zatem już po zawodach, niemal całkowicie zamarły (niektórzy z nas zostali nad Bugiem nieco dłużej). To ważna informacja dla każdego wędkarza: za nic nie ujrzysz szczupaka na kiju, jeżeli nie ma on ochoty żerować.
Ale dzięki zawodom dowiedzieliśmy się czegoś, co jest dla wędkarza równie ważne jak żerowanie ryb. Wraz z rybami przynoszono informacje o tym, gdzie one zostały złowione.
W Bugu było półtora metra wody mniej niż zazwyczaj. Zdjęcie Mariana Makówki ze szczupakiem robiliśmy na tak zwanym kołtunie w miejscu, skąd w normalnych warunkach wyciąga się okonie i szczupaki. Teraz staliśmy na suchym, a do wody było jeszcze ze dwa metry. Dostęp do rozmaitych zakamarków rzeki był łatwy, a mimo to wielu wędkarzy, przede wszystkim miejscowych, łowiło bardzo ciężkimi przynętami. Pierwszego sporej wielkości szczupaka przyniósł do wagi Adam Maryniuk. Zebrała się przy nim spora grupka wędkarzy, by podziwiać trofeum i czegoś się dowiedzieć.
- Na co go złowiłeś? – zapytał jeden z nich.
- Na małe kopytko, dziewięciocentymetrowe – odpowiedział.
Gruchnęło śmiechem, a zdezorientowany Maryniuk dodał: – Na 28 – gramowej główce.
Nowa salwa śmiechu. Ale śmiali się ci spiningiści, którzy mieszkają z dala od Bugu. Dla nich taki zestaw jest superciężki i stosuje się go tylko w szczególnych okolicznościach. Tymczasem nad Bugiem to wielkość średnia, nawet jak na taką niżówkę. Dzięki niskiej wodzie można było dotrzeć z przynętą do głębokich dołów i rynien, w miarę wygodnie penetrować nią wielometrowe uskoki powstające za przykosami. Ale i tak te przynęty musiały być dość ciężkie. Wędkarze wychowani nad brzegami Bugu mówią, że ta rzeka po prostu lubi przynęty duże i ciężkie. To prawda, a wytłumaczenie wydaje się proste.
Ryby drapieżne zajmują stanowiska blisko prądu. Wybierają miejsca głębsze, gdzie nurt jest wolniejszy, np. wśród zatopionych gałęzi, za leżącymi na dnie kamieniami lub powalonymi pniami. Nie muszą szukać ofiar gdzieś daleko, więc nie marnują energii. Trudność, na jaką napotykają wędkarze, polega na tym, że stanowiska ryb drapieżnych są przestrzennie małe i przynęta zbyt długo przy nich nie przebywa (powodem jest napór wody na nią i na linkę). Po prostu nienaturalnie szybko umyka z rewirów, w których drapieżnik atakuje swoje ofiary. Dwa czynniki mogą sprawić, że przynęta przedłuży tam swoją obecność. Są nimi stanowisko wędkarza i odpowiednie właściwości przynęty.
Z jednego stanowiska doświadczony wędkarz wykonuje kilkanaście rzutów przesuwając się krok po kroku w jedną i drugą stronę. Wiele potrafi wyczuć na kiju, ale też przewiduje, że nie po każdym rzucie przynęta trafia we właściwe miejsce. Dlatego wybiera takie miejsca, gdzie napór wody na linkę jest jak najmniejszy i skąd będzie mógł podać drapieżnikowi przynętę możliwie najlżejszą.
Waga przynęty odgrywa dużą rolę. Jest sposób łowienia, w którym używa się bardzo ciężkich dżigów. Nazywa się to piłowaniem (tor prowadzenia przynęty przypomina zęby piły). Ten sposób można stosować tylko tam, gdzie nie ma zaczepów. W Bugu są prawie wszędzie, więc trzeba wybierać mniejsze zło: łowić ciężko, ale na tyle lekko, na ile pozwalają warunki. Jeżeli ktoś dobrze zna łowisko, może od razu łowić wybraną przynętą, bo już wie, która będzie właściwa. W warunkach nieznanych powinno się zaczynać od przynęt jak najlżejszych i dopiero później, jeżeli brań nie będzie, stopniowo zwiększać ich ciężar i wielkość.
To, że Bug wymaga ciężkich przynęt, wynika z ukształtowania jego koryta. W nurcie jest wiele piaszczystych muld powstałych za głazami lub zatopionymi pniami drzew. Odbijający od brzegu główny nurt tworzy w korycie piaszczyste przykosy. Za nimi powstają rynny z bystrą wodą, które odsłaniają twarde, gliniasto-kamieniste dno. Przybrzeżne wypłycenia urywają się raptownie i opadają jak ściana. Na brzegu niemal wszędzie leżą drzewa z konarami w wodzie.
W tych warunkach najłatwiej spininguje się blisko brzegu, wśród tych zatopionych konarów. W ich gąszczu zawsze czai się jakiś drapieżnik, a zaczepioną przynętę łatwo odhaczyć, bo jest blisko nóg. Rzecz w tym, że łowców tu wielu, więc ryby są pokłute, a w dodatku przepłoszone. Na dzikim brzegu nie da się przecież chodzić po cichu. Dlatego drapieżników szuka się daleko.
Na białoruskim brzegu jest ostatnio spokój. Nie słychać wybuchów (to znaczy głuszenia ryb), nie widać tak zwanych kwadratów (podrywki 4 x 4 metry, zawieszane na pochylonych nad wodą drzewach), nie widać też łódek z agregatami prądotwórczymi. Ryb więc jest tam dużo, w dodatku nie są one płoszone. Nasi spiningiści to wykorzystują. Rzucają bardzo daleko, pod tamten brzeg, i penetrują całą szerokość rzeki. Dobrze nadają się do tego ciężkie blachy wahadłowe oraz duże gumy na stosownej wielkości główkach.
Najlepiej obławiać te fragmenty rzeki, gdzie główny nurt odbija się od brzegu białoruskiego i płynie w naszą stronę (właśnie w tych miejscach tworzą się przykosy). Równie dobre są odcinki proste, bo tam rzeka porobiła sobie rynny. Ale za przykosami głębokość sięga pięciu, czasami nawet ośmiu metrów, a na prostych odcinkach rzadko przekracza dwa metry. Za przykosą nurt raptownie zwalnia, natomiast na odcinkach prostych woda prze ostro. Na przykosie ciężka przynęta potrzebna jest po to, żeby ją jak najszybciej sprowadzić na głębinę. Na odcinku prostym, żeby przez cały czas szorowała po dnie.
Ciężką przynętę nie tylko daje się daleko rzucić. Można ją na tyle wolno prowadzić w nurcie, że ryba zdąży ją zaatakować. Przy czym wolne prowadzenie to nie tylko skutek skręcania linki na szpulę kołowrotka. Przynęta najbardziej spowalnia bieg przez to, że ociera się o dno. Jest to zarazem czynnik silnie wabiący. Szorująca po dnie przynęta wydaje dźwięk i wznieca obłok mułu, więc kiedy wyfrunie nad rynnę lub jakąś zawadę, to drapieżnik jest już na jej spotkanie przygotowany.
Przy niskim stanie wody w Bugu łowi się dżigami ważącymi od 25 do 33 gramów i gumami od 10 do 15 centymetrów. Używa się też ciężkich wahadłówek. Za najlepszą uważa się tu algę C-3 lub blachy mniejsze, ale dociążone ołowiem albo podwójne, znitowane. A jak się łowi, kiedy woda ma poziom normalny lub wysoki? Tak samo, ale wtedy można mieć tylko te ryby, które same dają się złowić.
Teraz oddajmy głos uczestnikom Spiningu Bugu.
Adam Maryniuk – Kodeń
Pierwsze miejsce
Mieszkam w Kodniu, blisko Bugu, ale w tamtych stronach łowię rzadko. Lepsze łowiska znalazłem kilkanaście kilometrów dalej, koło Krzyczewa. Duże bużańskie szczupaki i sandacze łowię z opadu na ciężkie przynęty. Używam ich z dwóch powodów. Muszę rzucać daleko, pod białoruską stronę, bo tam nie ma wędkarzy i jest więcej ryb. Poza tym muszę prowadzić przynętę przy dnie, bo inaczej brań nie będzie. Przynęta musi być na tyle ciężka, żeby cały czas pukała w dno, i jednocześnie tak lekka, żeby opad był płynny i spokojny.
Bardzo uważnie kontroluję pierwszy opad, bo wiele brań następuje po uderzeniu przynęty w wodę. Rzadko używam główek ważących mniej niż 20 g, a czasem w metrowej wodzie łowię główkami jeszcze cięższymi.
W czasie zawodów ryby żerowały bardzo dobrze. Pierwszego dnia komplet szczupaków miałem już o godz. 9.30. Złowiłem je w głębokich dołach po obu stronach rzeki na 9-centymetrowe mleczne kopyto Relaksa z niebieskim grzbietem, na dżigu o wadze 28 g. Wszystkie wzięły z opadu. Łowiłem jeszcze przez dwie godziny. Trafiły mi się dwa szczupaki, ale mniejsze od tych, które miałem w siatce. Nie chciałem niepotrzebnie kłuć ryb, wolałem zostawić je na kolejny dzień.
Nazajutrz łowiłem pod mostem w Kukurykach. Pierwszego szczupaka miałem po kilkunastu minutach. Złowiłem go w dole na końcu rynny znajdującej się przed kamienną opaską. Uderzył w 15-centymetrowego seledynowego twistera założonego na główkę ważącą 28 g. Więcej brań nie miałem, więc pojechałem na swoje miejsca do Krzyczewa i w krótkim czasie złowiłem dwa szczupaki. Jednego wyjąłem spod nóg innego wędkarza. Wziął kilka metrów od brzegu na ostrym spadzie, schodzącym do 3,5 metra. W tym samym miejscu miałem jeszcze jedną dużą rybę, ale spadła mi w czasie holu. Trzeciego szczupaka złowiłem w dole za przykosą.
Te szczupaki brały na mleczne kopyta z czarnym grzbietem. Blisko brzegu łowiłem na główkę 22-gramową, a na przykosie używałem cięższej, o wadze 30 gramów.
Ireneusz Miechowicz – Sławocinek Stary
Drugie miejsce
Bug na odcinku od Nepli do Terespola znam bardzo dobrze. Mieszkam koło Białej Podlaskiej i łowiłem tam przez całe życie. Za pracą wyjechałem do Anglii, ale na Spining Bugu specjalnie przyjechałem z Londynu. Chciałem bronić trzeciego miejsca, które zająłem rok temu. Od kolegów się dowiedziałem, że najpewniejszą zdobyczą będą sandacze. W pierwszym dniu pojechałem na Woroblin, by ich tam szukać w głębokich dziurach. Przynętą były duże kopyta założone na 30-gramowe główki. Zamiast sandaczy złowiłem dwa szczupaki i dużego okonia. Wszystkie brania miałem z opadu. Jednego szczupaka złowiłem na gumę perłową, drugiego na seledynową. Największą niespodziankę sprawił mi duży okoń, który wziął na duże kopyto w kolorze motor-oil, a byłem przekonany, że to sandacz, bo pukał w przynętę zanim zdecydował się ją zaatakować.
W drugim dniu pojechałem na przykosę również koło Woroblina. W ostatnich latach było to dobre łowisko, często łowiłem tam szczupaki i bolenie. Ale tym razem przez trzy godziny nie miałem kontaktu z rybą. W płytkich krzakach przy brzegu złowiłem jedynie małego szczupaczka.
Żeby się ratować, pojechałem na wczorajsze łowisko. Sporo ryzykowałem, bo dzień wcześniej dokładnie je obłowiłem. Przez długi czas byłem bez ryby. Nastawiłem się na szczupaki i prowadziłem przynęty tak jak one lubią, tzn. wolno i równomiernie nad dnem. Ale tym razem to im się nie spodobało. Brania się zaczęły, kiedy wróciłem do skutecznego dzień wcześniej zestawu sandaczowego: plecionka, duże kopyto, 30-gramowa główka i ostre skakanie po dnie. Sandaczowa taktyka w krótkim czasie przyniosła trzy szczupaki. Wszystkie wzięły z opadu.
Marian Makówka – Bolesławiec
Trzecie miejsce
Byłem na każdym Spiningu Bugu i przez te lata miałem się czego nauczyć. Od kilkudziesięciu lat łowię pstrągi i niejedną rzekę widziałem, ale nigdy tak dużej i tak dzikiej. Więc krok po kroku zdobywałem doświadczenie. Zacząłem też podglądać miejscowych wędkarzy. I to się okazało najlepszą szkołą.
Coraz lepiej poznawałem janowski odcinek rzeki. Wcześniej nie podejrzewałem nawet, że w miejscach, gdzie łowi tak wielu wędkarzy, może być jeszcze tyle dużych ryb i jest tylko kwestia, jak się do nich dobrać. Nad Bugiem biorą w łeb wszystkie teorie. Przede wszystkim dlatego, że tutejsze dno ciągle się zmienia. Tam, gdzie jeszcze niedawno był piasek, nagle pokazuje się glina, kamienie, stare zawady z powalonych drzew… W tych miejscach zawsze są ryby, tyle że trudno je złowić. A przynęty? Jak mówią żartownisie, każda gwarantuje sukces, byle tylko była to bardzo ciężka wahadłówka. I to chyba jest największa tajemnica Bugu.
Przyglądałem się miejscowym, jak i na co łowią. Niemal wszyscy mieli wahadłówki. Duże i ciężkie. Najpierw myślałem, że miękkie przynęty nie są tu modne, ale zmieniłem ten pogląd, kiedy w Hrubieszowie, podczas ósmego Spiningu Bugu, takie same wahadłówki zobaczyłem u młodych chłopaków. Przypomniałem też sobie, że kilka lat wcześniej widziałem u jakiegoś miejscowego wędkarza wahadłówki spięte kółkami łącznikowymi. Wzorując się na jego przynętach połączyłem dwie blachy nitami. I właśnie na taką blachę złowiłem mojego rekordowego szczupaka.
Rzucałem pod białoruski brzeg. Kiedy blacha upadła na wodę, wypuszczałem kilkanaście metrów linki i zamykałem kabłąk. Linka powoli się prostowała, a kiedy na kiju wyczuwałem bicie (kalewa mocno się kolebała), zaczynałem bardzo wolno skręcać. Starałem się naprowadzić blachę przed widoczne na powierzchni wybrzuszenia, był to bowiem znak, że tam nurt odbija się od czegoś, co leży na dnie. Już po pierwszym rzucie poczułem delikatne puknięcie. Kilka kolejnych rzutów było niecelnych, ale bodaj w piątym blacha przeszła idealnie nad zaczepem.
Początkowo sądziłem, że to mała ryba, bo branie było delikatne, a opór niewielki. Dopiero kiedy linka się mocno napięła, zaczęła się ostra walka. Miałem sporo szczęścia. Gdyby szczupak był słaby, prąd zniósłby go między leżące w wodzie drzewa. Ale on miał tyle siły, że uciekał pod prąd w kierunku swojej kryjówki. Dwa długie odejścia, kilka salt pod nogami i… był mój. Ważył równo pięć kilogramów. Na tych zawodach większego nikt nie złowił.
Liczyłem, że drugiego dnia będzie podobnie, lecz się zawiodłem. Wprawdzie wyholowałem dwa szczupaki, ale znacznie mniejsze. Dość długo łowiłem tam, gdzie poprzedniego dnia trafił mi się pięciokilowiec. Niestety, nie miałem nawet brania. Może do następnego roku zadomowi się tam inny, równie duży szczupak.
Kamil Urbanowicz
Olecko
Przyjechałem z kolegami z Olecka. Nikt z nas nigdy nie łowił w dużej rzece. Łowisko wybraliśmy więc z mapy i trafiliśmy nad Bug koło miejscowości Derły. Dla mnie była to szczęśliwa decyzja, bo złowiłem tam dwa szczupaki. Większy ważył 2,8 kg i uderzył w srebrną obrotówkę Spinnex nr 3. Zarzuciłem ją przed zwalone do wody drzewo i poczekałem chwilę, żeby opadła na dno. W tym czasie prąd wody zniósł ją pod zatopione konary. Szczupak uderzył w momencie, gdy podrywałem przynętę z dna. Miałem duży kłopot z wyholowaniem zdobyczy, bo łowiłem na żyłkę o średnicy 0,16 mm. Mniejszego szczupaka również złowiłem przed zwalonym do wody drzewem. Wziął na woblera naśladującego płotkę.
Gdy z tego samego miejsca rzuciłem daleko w nurt, miałem na wędce jeszcze jedną dużą rybę. Był to boleń lub kleń, do końca nie wiem, bo zobaczyłem tylko jasny bok. Uderzył w woblera Kenart, ale spiął się po kilkumetrowym holu.
Artur Kalisz
Łomża
Nastawiłem się na średnie ryby, bo to najpewniejsza zdobycz. Łowiłem na małe perłowe kopytka zakładane na czerwone główki. Ta kombinacja kolorów świetnie się sprawdza w słoneczne dni. Najbardziej pobudza okonie, ale lubią ją także szczupaki. A kiedy czerwona farba, jaką pomalowana jest główka, lekko wpada w pomarańcz, wyniki są jeszcze lepsze. Kopytka zakładałem na 6-gramowe główki. Łowiłem blisko brzegu.
W pierwszym dniu złowiłem trzy wymiarowe szczupaki i dwa okonie. Wszystkie ryby wzięły przy zatopionych krzakach lub leżących w wodzie pniach. Drugiego dnia rzucałem tak samo i w podobne miejsca, ale złowiłem tylko jednego szczupaka. Miałem sporo puknięć w przynętę i takich brań, po których ryby po krótkim holu spadały. Żerowały słabo i nie ponawiały nieudanych ataków.
Jarosław Woźniak
Otwock
(łowca największego bolenia i sandacza)
Bolenia złowiłem przez przypadek. Trafiłem na miejsce, gdzie one grasowały i płoszyły drobnicę. Przez dłuższy czas próbowałem je skusić, ale ignorowały moje przynęty, więc w końcu z nich zrezygnowałem. Założyłem miedzianego gnoma nr 3, żeby daleko od brzegu poszukać szczupaków. Już w trzecim rzucie uderzył w niego ważący ponad dwa kilogramy boleń. I nie przeszkadzał mu stalowy przypon.
Miedzianka, na którą złowiłem bolenia, okazała się bardzo szczęśliwa. W drugim dniu złowiłem na nią dwa szczupaki. Oba wzięły po dalekich rzutach pod drugi brzeg. Jednego dostałem na przykosie, drugi wziął na prostce, w głębokiej rynnie najeżonej zaczepami.
Złowiłem tam jeszcze sandacza. Miejsce to pokazał mi kolega, któremu kilkanaście minut wcześniej ładny sandacz spadł w czasie holu. Mój wziął na mleczne kopyto z czarnym grzbietem prowadzone wysokimi skokami. Ale nie wziął z opadu, jak zwykle robią sandacze, tylko uderzył przy podnoszeniu przynęty z dna. Ważył 1,4 kg i okazał się jedynym, a przez to i największym sandaczem zawodów.
Wojciech Bernaszuk
Janów Podlaski
W pierwszym dniu pojechałem na Kamienie, gdzie pod białoruskim brzegiem jest przykosa. W ostatnich dniach zawsze wyciągałem tam bolenie. Łowiłem je na srebrną wahadłówkę alga nr 3. To jedna z lepszych bużańskich przynęt. Jest ciężka, więc można nią daleko rzucić i idzie przy dnie. Na algę może wziąć każda ryba, więc założyłem metalowy przypon. Boleniom to nie przeszkadza, a jak weźmie szczupak, to przynajmniej nie utnie przynęty. Dwukilogramowego bolenia dostałem już w piątym rzucie. Początek był dobry, spodziewałem się kolejnych brań, ale się zawiodłem. Łowiłem godzinę bez brania. Widziałem, jak bolenie wychodziły do wahadłówki, kilka metrów za nią płynęły, ale na atak się nie decydowały. Dlatego, jak sądzę, że na kotwiczkę algi nabijały się liście.
Później pojechałem na Sosenki. Złowiłem tam dwa szczupaki. Jeden wziął na gnoma daleko od brzegu, a drugi zaatakował białą gumę przy zwalonym do wody drzewie. Komplet miałem przed godziną dwunastą, więc zacząłem szukać okoni, żeby poprawić wynik. Jednak garbusy nie chciały żerować i przez dwie godziny złowiłem tylko trzy. Trafiłem jednak na miejsce, gdzie do przynęty wychodziły piękne sztuki mające sporo ponad 30 cm. Wprawdzie nic nie złowiłem, ale byłem zadowolony, bo już wiedziałem, gdzie są. Przypuszczałem, że rano będą dobrze żerować i kilka sztuk złowię bez trudu.
Nazajutrz od razu pojechałem na okoniowe miejsce, ale garbusów już nie było. Przez dłuższy czas szukałem ich w pobliżu wczorajszego łowiska, bo wiem, że lubią się przenosić o kilkadziesiąt metrów, ale ich nie znalazłem. Szczupaki również nie brały, więc pojechałem na pobliskie starorzecze, które nazywamy Bezdennym. Przy zwalonych do wody osikach, niedawno ściętych przez bobry, na morsa dwójkę złowiłem szczupaka. Ale to było za mało i w klasyfikacji generalnej z drugiego miejsca po pierwszym dniu spadłem na czwarte.
Dariusz Libera
Siechnice
Już przed zawodami nastawiłem się na okonie, bo kiedy się nie zna rzeki, jest to najpewniejsza zdobycz. Szukałem ich w patykach blisko brzegu i łowiłem na główki o wadze 1,5 – 3 g. Atakowały gumki w różnych kolorach, ale brały niezdecydowanie i po jednym uderzeniu rezygnowały. Długo szukałem koloru, który by je lepiej pobudzał. Ciąłem twistery na kawałki i kleiłem je w płomieniu zapalniczki. Po kilkunastu próbach miałem wreszcie gumkę, na którą okonie brały pewnie. Składała się z trzech części w różnych kolorach. Przód był żółty, środek perłowy, a ogonek w kolorze herbaty. Na ten swój wynalazek złowiłem wśród zatopionych krzaków 24 okonie i jednego szczupaka. Żeby je wyjąć, musiałem urwać sześćdziesiąt(!) dżigów.
W drugim dniu również chciałem łowić okonie, ale brały słabo. Przez siedem godzin złowiłem tylko cztery okonie i trzy krótkie szczupaczki.
Sebastian Pitak
Biała Podlaska
Przed zawodami postanowiłem łowić sandacze. W tym roku najlepszą przynętą były perłowe kopyta z niebieskim grzbietem na 30-gramowych główkach. Obławiałem głębokie doły. Przy jednym takim dole koledze sandacz zszedł tuż pod nogami. Kiedy ów kolega opuścił to stanowisko, stanąłem na jego miejscu. Podrywałem przynętę wysoko i pozwalałem jej opadać na napiętej lince. Pierwsze branie miałem po kilku rzutach. Ważący ponad trzy kilogramy szczupak wziął z opadu tak jak sandacz. Sprzęt miałem mocny, więc holowałem go nie dłużej jak trzy minuty. W chwilę później złowiłem jeszcze jednego, ale znacznie mniejszego. Pół godziny później w tym samym miejscu straciłem dużą rybę, która przecięła przypon z fluorokarbonu.
W drugim dniu również złowiłem dwa szczupaki. Pierwszy wziął daleko od brzegu na złotego gnoma nr 2. Prowadziłem go bardzo wolno i cały czas czułem, jak błystka uderza o dno. Drugiego dostałem z tego samego miejsca, ale znacznie bliżej brzegu. Skusił go jasny ripper Mannsa.
Wiesław Witkowicz – Kodeń
W pierwszym dniu łowiłem w okolicach Janowa. Nie chciałem tracić czasu, żeby jechać na znane mi miejscówki, i to był wielki błąd. Musiałem się przedzierać przez krzaki, co mnie bardzo umordowało, a na nieznanych łowiskach i tak dostałem tylko jednego szczupaczka.
Drugiego dnia od razu pognałem na swoje miejsca bliżej Kodnia. Łowiłem w rynnie znajdującej się kilkanaście metrów od białoruskiego brzegu. Ma ona od dziesięciu do dwunastu metrów szerokości i jest o dwa metry głębsza niż rzeka za nią i przed nią. Taktyka łowienia w rynnach jest bardzo prosta. Trzeba rzucić jak najdalej pod prąd, poczekać aż przynęta opadnie na dno i zacząć skręcać żyłkę. Kiedy przynęta dojdzie do rynny, skręca się żyłkę bardzo powoli, żeby szła przy dnie. Tym sposobem łowi się duże ryby.
Pierwszego szczupaka miałem już po 15 minutach. Wziął na żółte kopyto założone na 15-gramową główkę. Kilka metrów dalej złowiłem większego, który ważył 3,48 kg. Uderzył w shreka (tak nazywamy duże perłowe twistery z czerwonym grzbietem) na 12-gramowej główce. Z tego samego miejsca i na tę samą gumę dostałem jeszcze jednego szczupaka, kilogramowego.
Nieco dalej od tego miejsca była na drugim brzegu prostka z licznymi zwalonymi drzewami. Gumą nie mogłem tam dorzucić, więc założyłem algę nr 3. Pierwsze branie miałem po kilku obrotach korbki. Ryba była duża, ale spięła się po kilkumetrowym holu. Po dziesięciu minutach w tym samym miejscu złowiłem okonia, a w chwilę później, też na algę, drugiego, który ważył pół kilograma. Potem się okazało, że był to rekordowy okoń tych zawodów.
Waldemar Wawryniuk
Platerowa
Głęboką przykosę obławiałem dużą algą na wolframowym przyponie. W pewnym momencie poczułem szarpnięcie, a po zacięciu słaby opór. Byłem pewny, że na algę połakomił się mały boleń i bardzo się zdziwiłem, kiedy przy brzegu zobaczyłem niedużego klenia.
Unici w Pratulinie
Kościół unicki, zwany także greckokatolickim, powstał za zgodą Stolicy Apostolskiej, na terenie Rzeczpospolitej w 1595 roku. Oficjalne przyjęcie Unii nastąpiło na synodzie kościelnym w Brześciu nad Bugiem 9 października 1596 roku. Wierni prawosławni zachowali liturgię i obrządek wschodni, dotychczasową organizację kościelną, własne prawo i kalendarz juliański. Uznali papieża za głowę Kościoła i przyjęli wszystkie dogmaty katolickie. Po rozbiorach Rzeczpospolitej, carowie będący faktycznie głową cerkwi prawosławnej, rozpoczęli akcję rusyfikacyjną, której celem było włączenie unitów do Kościoła prawosławnego. Wbrew prawu kościelnemu, car Mikołaj I w 1839 roku wydał dekret likwidujący Kościół unicki w Cesarstwie Rosyjskim. W Królestwie Kongresowym pozostała tylko jedna diecezja, chełmska, tego obrządku. Car Aleksander II mianował w 1871 roku księdza Marcelego Popiela administratorem tej diecezji.
Nowy namiestnik wydał dekret nakazujący z dniem 1 stycznia 1874 roku bezwzględne “oczyszczenie” obrządku greckokatolickiego z “naleciałości” łacińskich. Wykonawcami tego zarządzenia było wojsko i policja. Opornych kapłanów unickich należało uwięzić i zastąpić księżmi prawosławnymi, a samych unitów zmusić do przejścia na prawosławie. W wielu miejscach unici bronili swoich świątyń. Obroną było zbiorowe przybycie przed świątynię, modlitwa, zatrzymanie kluczy od cerkwi, by nie wpuścić prawosławnego duchownego. Szczególnie znane na Podlasiu są wydarzenia w Drelowie (17 stycznia) i w Pratulinie (26 stycznia), kiedy to śmierć poniosło kilkunastu unitów zastrzelonych przy swoich świątyniach. Car Aleksander II skasował w 1875 roku Kościół unicki, narzucając siłą prawosławie. Jednak wielu unitów trwało w swej wierze, znosząc prześladowania. Odwiedzając bużańskie łowiska zajrzyjmy do Pratulina. Jest na co popatrzeć i o czym wspominać.
Stadnina w Janowie Podlaskim
Stadnina w Janowie Podlaskim, a w zasadzie we wsi Wygoda, położona tuż przy mieście, słynie z arabskich koni. Są tutaj hodowane, później sprzedawane do wielu państw. I choć wielu koniarzy w różnych zakątkach świata nie wie, gdzie leży Polska, to o arabach z Janowa często rozmawiają.
Stadnina rozłożyła się w Wygodzie, malutkiej wsi położonej tuż przy Janowie. Założono ją w 1817 roku i rządzili w niej carscy urzędnicy. Jednak po Rosjanach, poza budynkami, nic nie zostało, bowiem bezpowrotnie wywieźli wszystkie konie, kiedy Polska uzyskała niepodległość. W latach międzywojennych odbudowana została sława janowskiej stadniny, ale druga wojna znowu zakłóciła pracę hodowców. Dopiero w latach sześćdziesiątych ponownie sprzedawano konie, a głównym ich odbiorcą były Stany Zjednoczone.
Warto tutaj przyjechać. Stadnina jest pięknie położona. Otaczają ją dzikie zagajniki i ogromne łąki, na których konie zapewne czują się jak w raju. Niedaleko płynie Bug. Są dzikie ścieżki rowerowe z tablicami ekologicznej edukacji. Jednym słowem, poza końmi, oryginalną architekturą stadniny i nieskażoną przyrodą, jest co oglądać.
A kiedy zechcecie wypocząć po wędkowaniu lub wycieczkach, zaglądnijcie do restauracji w stadninie na pierogi, które mają smak, że tylko mama takie potrafi zrobić.