Na Pomorzu wędkarze spotykają dwa rodzaje dziko żyjących tęczaków. Są to pstrągi pochodzące z zarybień, które po 2-3 latach spędzonych w morzu, gnane instynktem rozrodczym, wstępują do rzek, oraz uciekinierzy z licznych obiektów hodowlanych.
Pstrągi tęczowe, które wpływają do naszych rzek z morza, są krępe, silne i wysrebrzone, a biegnący wzdłuż ich ciała różówofioletowy pas jest prawie niewidoczny. Do rzek przymorskich wpływają o różnych porach roku, zwykle jednak po wiosennych lub jesiennych sztormach. Nierzadko towarzyszą łososiom i trociom, dlatego bywają tzw. przyłowem. Niekiedy spore stado tęczaków pojawia się w którejś z rzek w pełni lata, w czasie upałów, przy niskim stanie wody. Zdarzało się to niemal w każdej przymorskiej rzece, do której wcześniej były wpuszczane smolty tego gatunku.
Tęczaki doskonale reagują na rozmaite muchy: puchowce, włosianki, muddlery i klasyczne muchy trociowe, a także na muchy nietypowe, np. gumkowce i koralikowce. Mówiąc zatem prawdę, po blisko trzydziestu latach muszkarskich doświadczeń, zdobywanych nad pomorskimi rzekami, wciąż nie wiem, jakie muchy są na tęczaki najskuteczniejsze. Pewnie takich nie ma. Wiele bowiem zależy od warunków panujących nad wodą i od właściwości łowiska. Jeden z moich kolegów, mający na rozkładzie kilkadziesiąt morskich tęczaków, twierdzi wręcz, że kształt i rodzaj muchy to rzecz drugorzędna. – Ważne jest – mówi – żeby być w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze dnia i żeby tęczaki akurat tam były i miały ochotę coś przekąsić. – Prawda, że to proste?
Gusta i obyczaje tęczaków są o wiele mniej przewidywalne niż troci wędrownych. Stosunkowo najłatwiej sprowokować je do ataku w pierwszych dniach ich pobytu w rzece. Później, gdy się zasiedzą, stają się bardziej podejrzliwe i ostrożne. Wtedy zmiana muchy lub sposobu jej prowadzenia nie zawsze daje oczekiwany skutek. Bywa, że kilka razy opukują przynętę lub ją odprowadzają, ale na atak się nie decydują. Tak może być na kilku kolejnych stanowiskach. Aż nagle ni z tego, ni z owego znajdzie się taki tęczak, który już podczas pierwszego przepuszczenia muchy tak gwałtownie uderzy w nią prawie ze środka rzeki, że o mało nie wyrwie wędziska z dłoni.
Walka z kilkukilogramowym tęczakiem wymaga od wędkarza najwyższych umiejętności, a przegrana, zwłaszcza w łowisku trudnym, pełnym zawad, nikomu ujmy nie przynosi, co najwyżej daje nowe doświadczenia i uczy pokory. Duży tęczak, gdy po zapięciu ucieka w dół rzeki, potrafi wybrać z kołowrotka kilkanaście i więcej metrów linki, by po gwałtownym zwrocie ostrym szpurtem pójść w drugą stronę, pod prąd. W takich momentach wędkarz zwykle traci nad nim kontrolę. Rutynowani muszkarze wybierają jak najszybciej luźną linkę z pominięciem kołowrotka, przemieszczając się jednocześnie – jeżeli pozwala na to ukształtowanie terenu – w kierunku przeciwnym do ucieczki ryby. Zdarza się, że wędkarzowi nie pozostaje nic innego jak biegać za swoją zdobyczą wzdłuż brzegu, zdając się jedynie na solidność przyponu i wędkarskie szczęście.
Kilka lat temu pewien dobrze odkarmiony w Bałtyku tęczak, po kilku minutach zwrotów, odjazdów i ucieczek, wbił się pionowo w dywan zielska i tkwił w nim dłuższy czas, rytmicznie pozdrawiając mnie wielką niczym szufla płetwą ogonową. Nic nie pomagało napinanie linki, pukanie ani pompowanie. Rozdygotany zastanawiałem się, co w tej sytuacji mogę jeszcze zrobić, lecz nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, bo pomiędzy nami była głęboka woda. Stałem więc i czekałem na ruch przeciwnika. W końcu tęczak wystartował niczym sprinter kosząc linką pas roślinności. Po kilku sekundach był wolny.
Jeżeli w dolnych odcinkach rzek nie ma morskich tęczaków, warto pochodzić za uciekinierami z hodowli. W tym celu trzeba się przenieść do wyższych rewirów tych samych rzek oraz ich dopływów. Pstrągarnie są już niemal wszędzie i ryby co jakiś czas przenikają z nich do rzek. Zatrzymują się na dłużej w rozlewiskach i spiętrzeniach przed jazami i elektrowniami, gdzie znajdują obfitość pokarmu i warunki życia podobne do tych, jakie miały w stawach hodowlanych. Nie dorastają do takich rozmiarów, jak ich morscy bracia, lecz są nie mniej waleczne. Kilogramowy tęczak, zanim ulegnie, potrafi narobić w łowisku niemało zamieszania.
Sporo wrażeń dostarcza łowienie pstrągów tęczowych podczas wyrójki jętki majowej. Muszkarzom sprzyja podwyższony stan zmąconej wody, zachmurzone niebo i opady mżawki. Im mniejsze łowisko, tym ciszej i ostrożniej należy żerujące ryby podchodzić. Gdy woda jest niska i prześwietlona, o sukcesie często decyduje pierwsze precyzyjne, delikatne posadzenie muchy i to w sporej odległości od ryby. Zdziczały tęczak to przeciwnik bardziej wymagający niż potokowiec.
Tęczak w pomorskich rzekach rzadko żeruje za jakąś przeszkodą, jak to robią pstrągi potokowe. Jest to wieczny wędrowiec, który ciągle penetruje całe łowisko. Na długo spłoszy go każdy nierozważny ruch wędkarza, wejście do wody lub nieco głośniejsze położenie przyponu i linki. Ale po zachodzie słońca staje się mniej ostrożny.
Mój zestaw suchych i mokrych much na tęczaki nie różni się zbytnio od tych, których używam do połowu pstrągów potokowych, dochodzi tylko kilka much fantazyjnych. Do konstrukcji nimf używam metalizowanych włóczek syntetycznych o barwach jaskrawych, najczęściej pomarańczowych i różowych. Wiążę je na hakach o numerach 6-8 z przedłużonym trzonkiem.
W październiku, a czasem jeszcze w listopadzie, w bezwietrzne dni, gdy roją się chruściki i małe jętki, można trafić na tęczaki żerujące przy powierzchni. Podobnie jak lipienie, zbierają owady na płaniach i cofkach. O tej porze roku muszkarz ma w ciągu dnia najwyżej godzinę lub dwie, by zaprezentować rybom muchy suche. Zimą tęczaki nie są zbyt aktywne, ale podczas odwilży można, używając nimf i streamerów, łowić je w głębszych dołach, na zakolach rzek oraz poniżej zrzutu wody z obiektów hodowlanych i elektrowni.
Na zakończenie pragnę opowiedzieć o pewnym zdarzeniu, które mój szacunek dla tęczaków bardzo umocniło. Pracowałem wtedy jako przewodnik wędkarski na jednym z łowisk komercyjnych. Któregoś jesiennego dnia na trociową muchę zapiąłem na dziesięciu metrach dużą rybę. Po kilkunastu odjazdach i ucieczkach zobaczyłem ją pod powierzchnią. Przez kilka minut zataczała kręgi wokół łodzi. Jakież było moje zdziwienie, gdy obok zauważyłem drugą rybę, podobnej wielkości, która przez cały czas towarzyszyła tamtej podczas zmagań o odzyskanie wolności.
Ta, którą miałem na haczyku, z każdą chwilą słabła, w końcu znieruchomiała. Była to cieknąca samica pstrąga tęczowego. Zmierzyłem ją – miała 74 cm – i ostrożnie włożyłem do wody. W pobliżu łodzi czekał na nią wierny do końca samiec. Po chwili obie ryby, niemal ocierając się bokami niczym para czułych kochanków, wolno odpłynęły znikając w toni.
Tego dnia już nie wędkowałem, a kucharzowi, który w pensjonacie czekał na rybę, powiedziałem, żeby na obiad zarżnął kurę.
Robert Tracz