Stanowisko miałem trudne, bo z lewej strony kilkanaście metrów w głąb jeziora wchodził płot, zagradzający przejście krowom, zbudowany pewnie w latach suchych i teraz dwoma podłużnymi żerdziami zatopiony w wodzie. Z prawej trzciny niemal prostopadłą do brzegu linią wcinały się w jezioro na głębokość dziesięciu metrów. Właśnie w tym miejscu, niedaleko od brzegu, żerowały karpie, dając znać o sobie nie tylko wydobywającymi się z dna bąbelkami gazu; wyskakiwały także często nad powierzchnię wody z głośnym plaśnięciem lub furkotem.
Było to ich żerowisko wieczorne. Za dnia miejsce okupowała drobnica, a zwłaszcza płocie, niekiedy nawet dorodne. Mnie interesowały tylko karpie, przychodziłem więc na ten skrawek brzegu przed ósmą, tuż po tym, jak kursowy samolot pasażerski, zmierzający na wschód, przelatywał nad jeziorem znacząc swoją obecność na niebie białym, długim obłoczkiem.
Karpie zjawiały się o pół do dziewiątej. Były to zwykle dwa lub trzy brania, widać potem stadko przenosiło się dalej w swej żerowej wędrówce. Kiedy następowało pierwsze branie, zaczynała się już szarówka, a trzecie, jeśli było, to o mocnym zmierzchu, tak że szczytóweczka mojego swingtipa z trudem dawała się odróżnić od ciemniejącego tła. Brania były szybkie i mocne, wywołujące drżenie całego wędziska, a karp niezacięty odpuszczał powoli i zwykle nie wracał.
Tę wiedzę o niezaciętym w porę karpiu posiadłem dzięki sąsiadowi, który podczas codziennego wieczornego spaceru przystawał koło mnie na krótką pogaduszkę. Myślę, że traktował to jako sąsiedzką uprzejmość i zapewne nie zdawał sobie sprawy, że uśmiech na mojej twarzy jest konwencjonalny i również podyktowany uprzejmością, tyle że wymuszoną, bo jego obecność była mi w tym czasie szczególnie nie na rękę. W duchu modliłem się zawsze, żeby przyszedł jak najwcześniej i odprawił swój wieczorny rytuał zanim rozpoczną się brania.
Obecność sąsiada nie byłaby może i uciążliwa, gdyby nie stawał tuż nad moim wędziskiem pochylony ku mnie, co zupełnie uniemożliwiało zacięcie. Toteż każdego dnia zanim przyszedł obiecywałem sobie, że dziś zatnę mimo wszystko pakując mu wędzisko między oczy i na czubek jego wścibskiego nosa, żeby wreszcie zrozumiał swoje natręctwo.
Przygoda z karpiem zaczęła się pewnego wieczoru, kiedy sąsiad jeszcze mnie nie zobaczył i mogłem spokojnie odparować branie. To, co się działo po zacięciu, czyniło ze mnie bezradnego kibica. Żyłka wysnuwała się nie w ostrych szarpnięciach, nie szybkimi zrywami, lecz jednostajnie i powoli. Nie przerywał tej flegmatycznej wędrówki ryby żaden mój protest. Nawet kiedy ryzykując całość zestawu na siłę kręciłem korbką, żyłka odwijała się ze szpuli z tą samą jednostajną prędkością.
Mój karp pod bardzo małym kątem zbliżał się do trzcin oddzielających toń od brzegu, aż wpłynął między zwartą ich linię a wysuniętą o metr w stronę jeziora kępkę. Rosło ich tak kilkanaście na powierzchni nie większej niż bochenek chleba. Wpłynął i tuż za tą kępką skręcił ostro w stronę jeziora, a potem stanął. Wędzisko było napięte, ale jemu to widać nie przeszkadzało. Trwaliśmy tak sporą chwilę w tej przedpatowej sytuacji. Perspektywa mojego ewentualnego sukcesu łowieckiego już była nikła, bo ryba nie tylko uwięzła za przesmykiem, ale też nie zdradzała oznak zmęczenia. Lecz mimo wszystko stała. Nerwowo obmyślałem manewry, jakimi mógłbym ją zmusić do ruchu.
Napiąłem wędkę trochę mocniej, ale nic nie wskórałem. Postanowiłem więc postraszyć i uderzyłem bokiem lewej dłoni w napięte łukowato wędzisko. Poskutkowało. Woda koło kępki trzcin zawirowała znacząc ślad rybiej drogi. Mój karp zawrócił, opłynął kępkę ciasno i przeszedł ponownie przez cieśninę, ale teraz już ciągnąc za sobą żyłkę, która wokół kępki tworzyła pętlę. Właściwie to zepsuł sytuację nam obu. Mnie, ponieważ byłem już całkowicie bezradny i pozbawiony szans. Sobie, bo mimo wszystko musiał w końcu zrobić coś z trzymającą go jeszcze żyłką. Plusk wody i słabo przez zaciśniętą pętlę odczuwane szarpnięcie dowodziło, że ma tego dość. Powierzchnia wody się uspokoiła i pętla żyłki powoli zaczęła się rozsnuwać. Ale jego już tam nie było. Odpłynął z hakiem, który od wędki oddzielił pękający na węźle przypon.
To wyzwoliło we mnie chęć, by z karpiami powojować. Nadzieja, że ten duży lub jego kolega równolatek da się znów przywieść na hak, była tyleż naiwna, co i prawdopodobna. Ględzenia sąsiada tym bardziej denerwowały, ale równocześnie wzmagały podniecenie przygodą.
Piotr Calisty