środa, 24 kwietnia, 2024

WIECZORNY RYTUAL

W letni pogodny wieczór przychodzi taka chwila, kiedy słońce zaczyna się chować za horyzontem lub lasem, wiatr ustaje, a tafla wody wygładza się niczym lustro.

Złota chwila – tak nazywam ten krótki czas pomiędzy dniem i nocą. Przyniosła mi ona wiele fantastycznych ryb. To błystkę zaatakował szczupak, to sandacz pochwycił rybkę albo rosówką zainteresował się węgorz. Wiele razy branie następowało po dniu bezowocnego wędkowania, jakby w nagrodę za wytrwałość.

W lipcu ubiegłego roku też przeżyłem kilka złotych chwil. Wszystkie nad niewielkim jeziorem na Pojezierzu Wałeckim, gdzie spędzałem tygodniowy urlop. Z jeziora wypływała niewielka rzeczka, tworząc przy ujściu głębokie rozlewisko. W upalne dni, w lekkim nurcie kręciło się mnóstwo uklei, płotek, krąpików i wzdręg. Wieczorami podchodziły drapieżniki. Wtedy rozkładałem się na kładce, którą wiodła droga do pobliskiego gospodarstwa. Zarzucałem gruntówki z robakami i w napięciu oczekiwałem zachodu słońca.

Zdarzenia przebiegały według niezmiennego, wieczornego rytuału w położonym na brzegu jeziora wiejskim domu. Najpierw dolatywały do mnie porykiwania krów spędzanych z pastwiska, a po kilku minutach metaliczny dźwięk baniek na mleko. Kiedy gospodarze uporali się z dojeniem, przychodziła pora na ich dzieci. W piękny, rozśpiewany ptasimi trelami wieczór zaganianie ich do domu i mycia odbywało się pośród gróźb, klapsów, czasem i płaczu. W końcu dom cichnął, gospodarz w białej koszuli wychodził nad jezioro, siadał na brzegu i zapalał ostatniego papierosa.

Kiedy słońce chowało się już za ciemniejącą ścianą lasu, rozświetlając złotą zorzą jezioro, mężczyznę palącego papierosa i mostek, z zadumy wyrywały mnie krótkie dźwięki uczepionego do wędki dzwoneczka. Chwytałem za rękojeść kija, czekając na zdecydowane przegięcie szczytówki. – Jest! – Wykrzykiwałem w duchu i zacinałem zamaszystym, mocnym zrywem za siebie. Węgorz stawał w poprzek, czułem, jak ogonem próbuje zerwać żyłkę albo chwycić się jakiejś podwodnej zawady. Nadaremnie. Szybko zeskakiwałem nad wodę, gdzie leżał rozłożony podbierak, i bez ceregieli pakowałem do niego wijącą się rybę. Zwykle nie miałem czasu na rozplątywanie pogmatwanego zestawu, bo niebezpiecznie wyginała się druga wędka oparta o balustradę kładki. Dopadałem do niej w ostatniej chwili i holowałem kolejnego dorodnego węgorza.

Złota chwila nigdy nie trwa długo. Kiedy złowiłem dwa – trzy węgorze, czasem na dokładkę ładnego lina, nagle wszystko wokół usypiało. Na niebie nie było już słońca, znad brzegu znikał mężczyzna w białej koszuli, węgorze odpływały buszować w gąszczu zielska. Szczęśliwy wracałem do obozowiska położonego na drugim końcu jeziora.

Roman Stodoła

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments