piątek, 26 kwietnia, 2024
Strona głównaBez kategoriiOpowiadanieCIĘŻAREK FIRMY „BAUMANN & SOHN”

CIĘŻAREK FIRMY „BAUMANN & SOHN”

Wygasiłem silnik auta. Nad jeziorem dogorywała wilgotna, niema ciemność przebita słupami samochodowych świateł. Zdjąłem z relingów gotowy do wodowania ponton. Plasnął cicho spadając na zroszoną trawę. W świetle odbitym od nadjeziornych zarośli wyglądał jak czarna, połyskliwa foka, która ucięła sobie krótką drzemkę. Załadowałem cały majdan: kij spiningowy, pudło z przynętami, dwa kołowrotki, siatkę, wiosła i co tam jeszcze. Aha, no i ten ciężarek teściowej… Wlazłem powoli do gumowego, pękatego brzucha. Ostrożnie odepchnąłem się wiosłami od kamienistego dna i po chwili ponton sunął bezszelestnie po gładkiej toni. Różowa łuna zalewała już wschodni skraj nieba.

Do kamieni wystających ponad powierzchnią jeziora dopłynąłem po półgodzinie nieco chaotycznego wiosłowania. Ostatni raz wędkowałem tu przed pięcioma laty. Nigdy i nigdzie potem nie złowiłem tak wielu wyrośniętych szczupaków. Rekordowy miał ponad osiem kilogramów. Owszem, przynajmniej raz w roku odwiedzaliśmy owdowiałą matkę mojej żony, ale tylko raz, właśnie przed pięcioma laty, udało mi się porządnie powędkować w tym rozległym akwenie. No i wreszcie mogliśmy spędzić u teściowej cały nasz spóźniony, dziesięciodniowy urlop.

Rozplątałem linkę kotwicy i powoli opuściłem ją w głębinę, która w tym miejscu kończyła się na siedmiu metrach. Rolę kotwicy odgrywała archaiczna hantla pamiętająca wczesne lata Republiki Weimarskiej. Wedle wypukłej metryczki na rękojeści ów sportowy przyrząd odlano w Solingen, w fabryce Baumann & Sohn w roku 1922. Do skorzystania z tego zabytku zmusiła mnie własna skleroza: wyjeżdżając na urlop zapomniałem o poczciwym, wysłużonym ciężarku z nierdzewnej stali. Teściowa używała hantli jako docisków stabilizujących wielki drewniany kwietnik na tarasie. Uznałem, że dziwacznej konstrukcji wystarczy jeden. Ciężarki były pamiątką po jej mężu, zawodowym wojskowym, którego nie zdążyłem poznać. Podobno był namiętnym amatorem porannej gimnastyki i również wędkował. Dwadzieścia lat temu jego małe auto staranował załadowany cegłami jelcz. Kierowca ciężarówki był kompletnie pijany.

Przeczesałem stromy, podwodny stok bardzo dokładnie, lecz bez efektu, i zmieniłem stanowisko. Lekko pofałdowane dno na głębokości dwóch metrów porastały skupiska roślinności, przede wszystkim grążeli, i dopiero za tą strefą grunt gwałtownie opadał. Zakotwiczyłem na skraju przepastnej, sięgającej dwudziestu paru metrów głębiny. Biało-czerwone kopyto spadło cicho w wąski kanał między liśćmi i ledwie kilka razy zakręciłem korbką kołowrotka, gdy coś targnęło za koniec żyłki. Niespełna kilogramowy, piękny okoń walczył dzielnie, ale szybko uległ.

Słońce wydźwignęło się zza ściany drzew na wschodnim brzegu jeziora i na wszystko dookoła położyło oślepiający blask złota. Założyłem czapeczkę z długim daszkiem i ciemne okulary.

Starannie obrzucałem wypłycenia wokół kamiennej wysepki, ale poza uderzeniem małego szczupaka, który odgryzł ogon zielonego rippera, nie zdarzyło się nic ciekawego. Dopiero po jakiejś chwili pojąłem, że ponton dryfuje, a jego kotwiczna cuma smętnie zwisa. Do licha, źle uwiązany ciężarek został gdzieś w mule. I co ja powiem teściowej? Hantlę można odkupić, jednak ta była przecież czymś w rodzaju pamiątki. Trudno, jakoś trzeba będzie z tego wybrnąć.

Na jeziorze pojawiło się kilka łodzi. Zmieniłem przynętę. Do wolframowego przyponu przypiąłem szeroką, mosiężną wahadłówkę i powróciłem na skraj głębiny. Blacha poszybowała daleko i długo opadała na dno. Wlokłem ją nieśpiesznie po podwodnych głazach podrywając od czasu do czasu nieznacznym uniesieniem szczytówki. Duża ryba uderzyła gdzieś na piątym – szóstym metrze. Zaraz po udanym ataku przywarła do dna i przez kilkanaście sekund nie wykonała żadnego ruchu, po czym wystartowała niczym bolid formuły 1. Byłem na to przygotowany. Tak mi się w każdym razie wydawało.

Skąd mogłem wiedzieć, że akurat ten będzie tak monstrualny?
Tempo, z jakim topniał zapas żyłki 0,3 na wielkiej szpuli mojego shakespeare’a, było niepokojące. Szczupaczysko od czasu do czasu murowało, aby po chwili znowu gnać przed siebie. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że moja gumowa łódka płynie śladem uciekającej ryby i jest już dość daleko od miejsca, w którym nastąpiło uderzenie. Spod czapeczki spłynęły mi na twarz kolejne strużki potu. Szczupak zmienił kierunek ucieczki i parł teraz w lewo, tam gdzie stała łódź z dwoma wędkarzami. Zaczęli gwałtownie machać rękami pokazując swoje spławiki.

  • Szczupak mnie ciągnie! – krzyknąłem.
    Poderwali wędziska nieco za późno, aby ocalić swoje zestawy. Straszliwie zelżyli mnie i moją rybę, ale to nie miało dla mnie żadnego znaczenia, choć zapamiętałem, że komponowali przekleństwa z imponującą biegłością. Nagle szczupak przystanął i zluzował żyłkę. Zwijałem ją w panicznym pośpiechu, jednak nim znowu poczułem opór, przeszedł pod pontonem. Żyłka otarła się z piskiem o gumowe dno, podbiła wiosło i wystrzeliła z boku. Ryba zatrzymała się na chwilę i znowu szarpnęła, jednak już bez poprzedniej dynamiki. Powoli przyciągałem ją do siebie. Odchodziła w lewo i prawo, ale tak jakby już pogodziła się z porażką. Po chwili dostrzegłem białozielone cielsko przewalające się z boku na bok. Szczupak targnął łbem raz i drugi desperacko usiłując wyrzucić z pyska mosiężną blachę. Jakże go wciągnąć do pontonu? – przeleciało mi przez głowę. Był za wielki, aby podebrać go rękami. Podbieraka i osęki nigdy nie używałem. Może przewlec mu kotwiczną linkę przez paszczę i skrzela?
  • Pomóc panu? – usłyszałem głos za plecami. Na sekundę odwróciłem głowę. To ci dwaj, którym mój szczupak porwał żyłki.
  • Nie wiem, jak go wtargać do pontonu. Przydałaby się osęka.
  • Trzymaj go pan na wyprężonej żyłce, a Maniek go za mordę weźmie – powiedział starszy. – O, cholera, jaki basior! Maniek, uważaj na jego zęby!
    Z trudem wciągnęli go do swojej łodzi.
  • Ożesz ty w kratkę rżnięty! – stęknął ten, którego starszy nazywał Mańkiem. Zauważyłem siny tatuaż na opalonym przedramieniu. – Widział to naród takiego byka? Musi mieć ze dwadzieścia kilo. Albo i więcej.
  • Maniek, ty nie filozofuj, tylko przywal mu wiosłem w bańkę, bo jeszcze nas ugryzie albo wyskoczy.

Maniek biegle rąbnął rybę końcem wiosła. Uderzył mocno, aż ich łódka stęknęła boleśnie.

  • Płyń pan za nami do brzegu. W pontonie się nie zmieści. I nie gniewaj się pan o to obsobaczenie.
    Słońce zsuwało się już z najwyższego punktu codziennej trasy, kiedy dotarłem do domu. Na powitanie wyszła tylko żona.
  • Coś ty zrobił z tym ciężarkiem? Kwietnik przewrócił się na mamę. Nawet nie masz pojęcia, jak się przestraszyła. Jest głęboko obrażona i od rana nie wychodzi z sypialni.
  • Potem ci wszystko wytłumaczę. A kwietnik naprawię. Chodź tu i zobacz.
    Otworzyłem bagażnik.
  • Co to jest? – pisnęła przestraszona.
  • A jak myślisz?
  • Ryba? Prawdziwa?
  • Najprawdziwsza. Muszę ją gdzieś zważyć i zaraz wrócę. Nie martw się. Przeproszę mamę i odkupię hantlę.

Odpowiednią wagę znalazłem w hurtowni geesu. Szczupak ważył szesnaście kilogramów i czterdzieści osiem dekagramów. Od końca dolnej szczęki do nadłuższego promienia w ogonie miał 139 centymetrów.
Teściowa w towarzystwie córki pokazała się na podwórku w chwili, gdy patroszyłem rybę sprawdzając, czym się to też taki zwierz ostatnio posilał. W jego żołądku znalazłem częściowo strawioną nogę jakiegoś wodnego ptaka. W pewnej chwili nóż zazgrzytał. Palcami namacałem metalowy krążek.

  • Zobaczcie, co ten potwór połknął.
    Wytarłem obrączkę papierem.
  • O, tu jest jakiś napis wygrawerowany. „Justyna i Zygmunt – 10 lipca 1949 roku”.
    W tej chwili teściowa jęknęła i moja żona musiała ją podtrzymać. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że na wewnętrznej części obrączki widniały imiona teściowej i zmarłego teścia.
  • Zgubił ją na miesiąc przed śmiercią… – wyszeptała blada jak śnieg i przeżegnała się. – Panie świeć nad jego dobrą duszą….
    Nazajutrz rano stałem na tarasie nad szczątkami nieszczęsnego drewnianego kwietnika głowiąc się nad jego rekonstrukcją, gdy pojawiła się matka mojej żony.
  • Nie zawracaj sobie głowy. Już dawno powinnam się go pozbyć. Postawię tu rododendron. Chodź na śniadanie. Zrobiłam ci jajecznicę na wędzonym boczku z cebulką, bo wiem, że to lubisz. Oczywiście, ciężarka nie musisz odkupywać. Przecież mam jeszcze jeden.

Roman Suwik

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

- Advertisment -

Most Popular

Recent Comments